Fajna wyprawa [prawie] bez ryb.
Pierwszą połowę sierpnia zeszłego roku, spędziłem, w dużym stopniu na życzenie mojej piękniejszej połowy w Maroku. Takie romantyczno-sentymentalne, kobiece ciągotki. Po szybkim przeanalizowaniu co i jak zgodziłem się. W końcu tam też jest woda.
Parę słów o specyfice kraju.
Maroko mnie bardzo zaskoczyło. Ogromną swobodą. Miasta na wybrzeżu nie różnią się od tych w Europie. Marokanki w szortach, miniówkach z makijażem, całowanie się na ulicy, trzymanie z chłopakiem za rękę. Norma. A był Ramadan – taki bardzo ważny dla muzułmanów okres. W głębi lądu jest nieco bardziej powściągliwie, lecz nadal normalnie z naszego punktu widzenia. Wsie są konserwatywne o tyle o ile są to wsie arabskie. Berberowie żyją wg własnych tradycji, co nie znaczy, że podobnie do nas. Od razu powiem, że poza wysokimi górami, to Araba od Berbera raczej nie rozróżni niewprawne oko okazjonalnego turysty. Tylko w górach właśnie trafiają się ludzie o jasnych włosach – takich akurat nie widziałem, oraz mający niebieskie lub zielone oczy. Tych ostatnich, jasnookich osobników widuje się częściej.
Natomiast bez kłopotu rozróżnia się arabski i berberyjski. Niezależnie, że nic nie kapowałem, to od razu wiedziałem z kim mam do czynienia – języki te nawet liczebniki mają niepodobne, tzn. różnica daleko większa niż między polskim, a np. rosyjskim. Jest trochę problemu w głębi Maroka, bo cześć drogowskazów opisana jest po arabsku w naszym alfabecie, lecz zdarzają się opisy tylko po berberyjsku. I nic nam nie da to, że przeczytamy łacińskie litery, jak i tak nie wiemy o jaką miejscowość chodzi… Z porozumiewaniem się na ogół nie ma kłopotu, choć trzeba wiedzieć do kogo podejść, mając taką albo inna znajomość danego języka. W uproszczeniu: dorośli mieszkańcy, tacy po 25 roku życia powszechnie mówią po francusku, który jest drugim językiem urzędowym. Młodsi na ogół nieźle radzą sobie z angielskim, który jest też dobrze rozumiany w większych miastach.
Kraj jak na Afrykę jest nowoczesny, na ulicach dominują auta francuskie i włoskie i to niekoniecznie tylko stare trupy. Mieszkania są jak dla nas bajkowo tanie – piękny, choć niewielki [60m] apartament z własnym parkingiem, z widokiem na morze, winda, III piętro 130 tys zł…. Wszystko w nowiutkiej kamienicy. Fakt, że blisko portu rybackiego i czasami zalatywało mocno rybą.
Marokańczycy mają taką „francuską“ cechę – nie są nachalni. Są sklepy o stałych cenach, na bazarach oczywiście trzeba się targować z tym, że ja traktuję to, jako normalne zjawisko i nawet lubię. Nikt nie łapie nas za ręce, nie ciągnie do sklepu, nie wiesza się na nas. Jedzenie w sklepach lub hotelach dla białych jest na ogół paskudne. Przez prawie dwa tygodnie miałem wrażenie, że siedzę na śniadaniu w amerykańskim przybytku typu fast food. Jakaś masakra. A jestem naprawdę mało wymagający. Regionalne dania są bardzo fajne i tanie. Wybór spory, od koziny, baraniny, ryb, po posiłki wegetariańskie. Naprawdę dobre i tanio. Jadłem kilkakrotnie i nigdy mi nic nie było z tym, że mnie, jak do tej pory nigdy nic nie było w ciepłej strefie. Jedyny minus, to znalezienie takiej jadłodajni w dużym mieście w miarę blisko miejsca zamieszkania.
Obrzeża miast i dzielnice nieturystyczne są już bardziej brudne, niektóre paskudne. Osoby mające kontakt z turystami zdecydowanie podkreślają swoją dezaprobatę dla fundamentalistów islamskich.
Podróżuje się w zasadzie na cztery sposoby:
– małe taksówki, najczęściej stary peugeot 206 z tym, że nie wolno im wyjeżdżać poza strefę miasta [ceny bardzo niskie]
– duże taksówki, zazwyczaj 20-30 – letnie mercedesy, tu ustalamy cenę kursu w dane miejsce; ich kierowcy na ogół dogadują się po francusku i angielsku, czasem po rosyjsku i prezentują duży poziom kultury
– różne lokalne firmy turystyczne, dysponują zazwyczaj względnie młodymi terenowymi autami – najczęściej polecają okoliczne rajdy [takie trochę wciskanie kitu turystom] – za dalszy wypad chcą jak na „polskie“ możliwości dużej kasy
– można wynająć auto – nieduży samochód w przyzwoitym stanie to około 100zł/dzień plus paliwo [cena była zbliżona do naszego]; jeżdżą raczej całkiem po europejsku, ale wybierając się gdzieś w góry, te naprawdę wysokie – po tym, co sami przeżyliśmy i jakimi drogami jechaliśmy – odradzam zdecydowanie
– są wycieczki zbiorowe autokarem, ale niewspółmiernie drogie w stosunku do tego co nam pokażą [a raczej czego nie zobaczymy], no i jesteśmy „przywiązani“ do grupy
W zasadzie, poza typowymi wypadkami [upadek, złamanie itp.], to istnieje tylko możliwość ugryzienia przez węża. W górach trafiają się dość licznie tamtejsze żmije, o których bez większych emocji wypowiadają się miejscowi, więc nie wiem, czy do pogryzień dochodzi rzadko, czy nie są one śmiertelnie niebezpieczne, natomiast w przypadku kobr [raczej na bardziej urodzajnych obszarach] jest chyba poważne niebezpieczeństwo, bo zapytani odpowiadali krótko: to koniec. Żadnych szczególnych chorób tam nie złapiemy.
Żeby nie bić piany, dalej będzie skrótowo, a to dlatego, że połowiłem bardzo, bardzo słabo w morzu i zerowałem w wodach słodkich, ale tu już na przeszkodzie stanęła pogoda.
W związku ze względną zamożnością nad morzem wędkują setki ludzi. Spinningiści są rzadkością, ale grunciarzy są tabuny. Wielu ma bardzo przyzwoity sprzęt. Coś takiego jak C&R jest nieznane. Wody przybrzeżne albo są nieprawdopodobnie przełowione albo nie ta pora roku. Nie wiem.
Ujście rzeki.
Już pierwszego dnia, po południu postanowiliśmy dostać się nad rzekę, płynącą wg mapy około 10km od centrum Agadiru. Dogaduję się z Alim – Berberem. Facet twierdzi, że nad ujście nie ma dojazdu zwykłym autem osobowym, ale wysadzi nas najbliżej jak się da. Będziemy mieć do przejścia około 4-5km. Umawiam się, że koleś przyjedzie po nas za 5 godzin. Mercedes odjeżdża, kierowca nie wziął na razie kasy za kurs.
Rzeka ma szerokość około 70m i płynie przez piaszczystą pustynię z rzadka porośniętą niskimi twardymi roślinami.
Jest ciepło ale nie upalnie. Brzeg po naszej stronie, to wysoko usypana opaska z dużych głazów. Pod nią około 2m wody. Przeciwległy brzeg jest dziki o stromy piaszczystych burtach. W wyraźnym zakolu rzeki siedzi nad gruntówkami z 40 osób. Są nawet dwie kobiety z jakiejś bardziej konserwatywnej familii – mają zasłonięte twarze. Przypatrujemy się około 15-20 minut. Przez ten czas złowili 3-4 cefale, niewielkie, po około 25cm i jednego węgorzyka jak duża rosówka…
Na wodzie brak śladów rybiego życia. Żadnych spławów, kółek itp. W sumie, to w tych bardzo nielicznych, większych rzekach Maroka, to na nic się nie nastawiałem, bo ich rodzima fauna wodna, to zaledwie kilkanaście gatunków niewielkich rybek. Owszem, może zdarzyć się uciekinier [szczupak, bas] z wielkich zapór jakich jest w tym kraju kilkadziesiąt. Rzucam różnymi przynętami, łowię dość grupo – żyłka 0,28 i główki 15-20g, spore woblery i wirówki. Zmieniam kołowrotek na którym mam cieńszą żyłkę i w ruch idą drobne wabiki ale nadal zero. Cały czas zbliżamy się do ujścia, gdzie liczę już na co nieco. Ostatnie około 2-3km po prostu maszerujemy przez czerwono – rudą pustynię.
Gdzieś w oddali majaczy mur, podobno prywatnych włości syna króla Maroka. Zwracamy uwagę na gwałtownie przyspieszający nurt. Myślałem, że to taki gwałtowny spad, ale po poziomie wody pod drugim brzegiem, widzę, iż rzeka opadła z półtora metra – przymknięto jakąś zaporę. Odsłonięte mielizny obsiadają natychmiast flamingi i małe ptaki brodzące.
W końcu dochodzimy. Ujście wygląda jak wielka piaszczysta zatoka. Głębokość około 1m. Prąd rwie w górskim stylu.
Urzucałem się jak „dzik“ i wyjąłem podciętą na cykadę maleńką rybkę. Szkoda gadać. Wracamy biegiem, zbliża się wieczór i z nielicznej roślinności dopadają nas miliony komarów. Wracamy spoceni jak świnie, ale egzotyczne widoki rekompensują wysiłek. Wiem jedno: z rzeką dam sobie spokój. Na szczęście taxi przyjeżdża zgodnie z umową.
Morze
W zasadzie nastawiłem się tylko na łowienie w morzu. Skaliste brzegi z głębszą wodą w zasięgu rzutu podsycały wyobraźnię. Nad morzem wyróżniłem 4 rodzaje łowisk:
– atrakcyjnie wyglądające skaliste wybrzeże
– nieciekawe, płaskie plaże w rejonie hoteli
– porty
– sztuczne „wyspy“ – pasy równolegle do brzegów usypane z wielkich głazów, chroniące sztuczne, piaszczyste plaże
Plaże są kiepskie. Nie miałem na nich brania i widziałem w tych miejscach sporadycznie wędkujących. Porty są zdecydowanie lepsze, ale wielkość wyciąganych tam ryb była…kosmicznie mała. No i wszystko na spławik.
Zdecydowanie lepsze okazały się skały. Tzn. jako spinningista miałem tu kontakt z czymkolwiek, bo nie przypominam sobie, by miejscowi coś wyciągali. Wyjeżdżaliśmy kilka razy od 30 do 70 km na północ od Agadiru tylko w celu spacerów wybrzeżem z wędką.
Przyznam, iż widoki z kategorii pozytywnie miażdżących. Ale ryby… szkoda słów. Niektóre miejsca były chyba rodzajem wędkarskiej Mekki, bo skały obsiadywały chmary ludzi. Jedyne kontakty jakie mi się przydarzyły, to wyjścia belon, identycznych jak te w Polsce i małe labraxy – rodzaj okoniokształtnej rybki, podobnej nie co do amerykańskich basów.
Anglicy nazywają je białymi morskimi basami. Ryba dorasta do około 1m i wagi 12kg, choć pewnie trafiają się większe. To jedna z ulubionych, morskich ryb na północy Portugalii, z tym, że z tego co wiem, to szczyt sezonu ma miejsce w chłodniejszych miesiącach.
Może w Maroku też tak jest? Moje rybki miały 25-30cm. Ledwo walczyły na kiju do 40g. Atakowały białe wahadłówki Cora-Z. Brania następowały wzdłuż brzegów.
Mocno rozczarowany, będąc w Essaouira – takim sztandarowym obok Marakeszu czy Casablanki mieście marokańskim, poszedłem do portu, by ocenić z czym przypływają rybacy. Smród był nie do wytrzymania. Kilka łodzi się wytaszczyło. Kolejne rozczarowanie – dwie skrzynki 30-40cm ryb nie wyglądających na typowe drapieżniki plus dwa kongery, ten większy jakieś 80cm…
Przy okazji mała dygresja. W rejonie Tamrhakht [40 minut jazdy z Agadiru na północ],są pięknie położone i nieźle wyglądające hoteliki. Pytałem o ceny. Śmiesznie niskie. Pokój dwuosobowy kosztuje 30 euro/doba i była to cena wywoławcza. Myślę, że jeszcze trochę by utargował. Czar jednak prysł po paru kilometrach. Wszystkie, dosłownie wszystkie z tych hoteli odprowadzają bezpośrednio „pod siebie“, czyli do położonego o 50m morza wszelkie syfy z kuchni, łazienek itd. Myślę, że podobnie jest w wielkich kurortach z tym, że tam rury idą pewnie pod ziemią i oko turysty tego nie widzi.
Znacznie lepsze efekty, wręcz emocje towarzyszyły mi na kamiennych wsypach -falochronach. Najbliższa była położona jakieś 200m od plaży, którą chroniła. Przy kulminacji przypływu trzeba było cały odcinek przepłynąć, natomiast w kulminacji odpływu [6.00-7.00] można było dojść w wodzie po kolana około 30m do samych głazów. Niestety, wyprawy na falochron były trochę niebezpieczne. Pierwszą zaliczyłem około 11.00. Poszedłem jak mi się wydawało najlepszą drogą i kazałem się zawieść skuterem wodnym [5 euro w obie strony]. Droga „do“ była bajkowo prosta. Skuter przybił do wystającego głazu, na który się zsunąłem jak z normalnego motoru. Stałem mniej więcej pośrodku kamiennego pasa. W stronę otwartego oceanu woda była już granatowa i głębokość wynosić mogła 10, ale równie dobrze 15m. Z brzegu widywałem, jak młodzi Marokańczycy sporadycznie ale wyjmowali niewielkie rybki. Założyłem morską, białą wahadłówkę na trocie. Rzucałem z 20 minut, szybko [jak mi się zdawało] zwijając, lecz bez efektu. W końcu pod samymi kamieniami, coś rozbłysło w okolicach błystki. Uznałem, że jakaś ryba jednak się zainteresowała. Kolejny rzut i niemrawe ale pewne puknięcie. Ryby nie widziałem. Postanowiłem zwijać wolniej. Kolejne kilka minut ciszy. To teraz odwrotnie, choć początkowo wydawało mi się to chore, zwijać najszybciej jak potrafię. Kolejny daleki rzut, odczekałem z 10sekund by błystka opadła i kręcę jak wariat. W połowie dystansu między upadkiem błystki, a moim stanowiskiem mam branie z przygięciem 40g kija, godnym fajnego już drapieżnika. Ryba chodzi jak wariat z gwałtownymi zwrotami w lewo i w prawo, bije do dna. Podekscytowany holuję siłowo, ufny w grubą żyłkę. Na końcu wisi około …30cm srebrna ryba, niemiłosiernie się trzepocząc. Chwytając ją, na dobry początek wbijam sobie dwa z kilku kolców sterczących przed płetwą grzbietową. Ryba ma ostre zęby, jest bardzo silna i najbardziej przypomina rybę, która jest kultową rybą spinningową na Balearach [Lichia amia]. Hiszpanie mówią o nich palometon. Podobno rosną ogromne. Nawet nie jestem zawiedziony rozmiarem zdobyczy, bo walka była rewelacyjna. Ponownie posyłam przynętę w morze, rozpędzam się ile mogę i blisko kamieni mam ponowne targnięcie z natychmiastowym odejściem do dna. Kolejny taki sam okaz. W ciągu około godziny wyjąłem 7szt i miałem kilka brań niewykorzystanych, w tym dwa spięcia się w holu. Podekscytowany nie robię fotek… Tymczasem łapię się na tym, że rozbijające się fale o ile na początku sięgały kostek, to teraz dosięgają ud. Rozglądam się i na „wyspie“ jestem sam. Wszystko jasne – przypływ. Zrobiło się ciut nerwowo. Facet od skutera też się połapał i już wyruszył, godzinę przed czasem. Tu zaczęły się schody. Nawet od strony lądu morze tak falowało, że groziło uszkodzeniem skutera o kamienie lub mojej nogi, jakby nieopatrznie dostała się między skuter a skałę. Wierzcie lub nie ale wsiadłem w biegu [skuter łagodnie zawracał przed jedynym w miarę niezalanym głazem], przy chyba dwudziestym podejściu. Obaj mieliśmy kiepskie miny i wiadomo było, że ten rodzaj transportu odpada. W momencie najwyższego stanu Atlantyku z około 150m pasa falochronu, wystawało łącznie 20-30 m rozdzielonych wodą garbów.
Uznałem, że trzeba zdecydowanie wcześniej pojawiać się na głazowisku. Problemem było w czym przetransportować kołowrotek, przynęty i aparat. Zwykłe, szczelnie się zamykające pudełko spożywcze o pojemności 2l załatwiłoby temat, ale nic takiego nie miały pobliskie sklepy. Padło na zabawkowe koło ratunkowe. Przynęty i kręcioł wrzuciłem w dwie plastikowe torby, zawiązane na supeł i przywiązane do koła uszami reklamówek, złożony kij na kole i płynę. Zrezygnowałem z aparatu fotograficznego, bo i tak była obawa, że woda go dosięgnie. Pływanie z rana [9.00] nie jest tu rewelacyjnym przeżyciem. Temperatura około 20 stopni w powietrzu, a wody też podobna. Antlantyk zaskoczył mnie dość chłodną wodą. Podszedłem około 50m do skal i dalej spokojnie popłynąłem. Desant zakończył się pomyślnie. Ryby jakby odwzajemniły moje starania. Pierwsza godzina to branie za braniem. Wyjąłem 11 ryb – wszystko takie same palometony w rozmiarze 25-35cm. Ale szaleńczo szybkie i silne. Do tego kilka „spadów“ i kilka pustych brań. Trochę eksperymentuję ale ryby interesuje wyłącznie biała i zielona wahadłówka. Nic innego. Wahadło czerwone też nie ma amatorów. Na chwilę brania słabną, by znów wrócić około 11.00 i nagle cisza. W pewnym momencie widzę jak za wahadłówką płynie jakieś dziwaczne rybsko o poszarpanych płetwach i komicznym kształcie. Dopiero pod samym brzegiem rozpoznaję …ptaka. Wynurza się po chwili. Kormoran jak nasze, tylko jaśniej ubarwiony i znacznie większy. Ryby przepadły. Kolejne minuty przyniosły mi tylko obraz dwóch płetwonurków z kuszami – Niemiec i Francuz jak się okazało. Postanowiłem wracać. I znów niezbyt miłe zaskoczenie. Woda podniosła się już wyraźnie i do przepłynięcia miałem około 200m w prostej linii. Zapakowałem wszystko jak wcześniej i z oporami opuściłem się w zimną toń. Skóra nagrzana w już 30-o stopniowym upale reaguje jak zwykle. Parę machnięć nogami, obracam się i widzę kamienny pas około 20m za mną. Jest dobrze. Płynę tak i płynę. Nie wiem po ilu minutach, ale w końcu zacząłem odczuwać lekkie zmęczenie, a ludzie na plaży jakoś mi nie „urośli“. Odwracam się i szok! Pas skał jest maksymalnie 50m za plecami. Jakiś paskudny prąd powstały w trakcie przypływu trzyma mnie w zasadzie w miejscu, nieznacznie tylko przesuwając na północ, równolegle do plaży. No i tak wiosłowałem z pół godziny, aż się przejął tym ratownik, któremu musiałem w wodzie tłumaczyć by dał mi spokój bo i tak jestem tym wszystkim poirytowany. Ale wylazłem na ląd o własnych siłach. Byłem tak głodny, że zjadłem „wiadro“ lodów.
Dla zainteresowanych dodam, że rejon Agadiru to miejsce, gdzie o ile czegoś nie pomyliłem, padł rekord świata w połowach merlina. Są różnej klasy jednostki gotowe na takie eskapady, ale wszystkie bardzo drogie jak na przeciętne, polskie zarobki. Do tego panują na nich niezrozumiałe, przynajmniej dla mnie zwyczaje, sprowadzające się do naprzemiennego holu tych największych ryb. Na co dzień żyję w takim tłumie, że w temacie ryb chce być od początku do końca solistą i w żadnym wypadku nie „klei“ mi się rola robiącego tylko zdjęcia, bo akurat nie moja kolej na hol ryby… Na znacznie tańsze jigowanie na pełnym morzu, zgłosiło się takie stado ludzi, że dałem sobie siana.
Część II
Nieplanowane góry, czyli wyprawa zdesperowanych…
Jadąc do Maroka, znalazłem informację o żyjącym w Atlasie Wysokim pstrągu. Żadne tam sztuczne zarybienia, tylko pozostałość po odchodzącym lodowcu. Salmo trutta macrostigma, co można przetłumaczyć od biedy jako „pstrąg z dużym znamieniem“, żyje w czystej formie tylko w Maroku i dwóch ciekach Algierii. Formy mieszane po wpuszczeniu przez ludzi „naszych“ potokowców można złowić na wyspach Morza Śródziemnego[Korsyka, Sardynia] oraz w Turcji. Pstrąg ten zachowuje jako dorosły, charakterystyczne dla młodych potokowców błękitne, owalne duże plamy na ciele. Widziałem też na zdjęciach egzemplarze, które na trzonie ogonowym miały dużą ciemną plamę ale nie wiem czy wszystkie taką mają. Pstrąg ten jest też znacznie bardziej krępy, niż żyjące u nas w kraju kropki. Osiąga niewielkie rozmiary – 30cm to już kawał byka, jedynie w cofkach zapór na najwyżej położonych zbiornikach, trafiają się podobno okazy do 50cm. By spróbować zmierzyć się z taką rybą, trzeba pojawić się naprawdę wysoko w górach. To nie może być żadna wycieczka jaką oferują lokalni przewoźnicy turyście „masowemu“, którego wywożą 50km w głąb lądu i prezentuje mu góry. Po prawdzie to nie ma w tym oszustwa, bo większość Maroka, poza obszarem nad Atlantykiem, to góry i to całkiem wysokie z naszej, polskiej perspektywy. Nie mniej nas czekałaby podróż na prawie 3000m npm. W zasadzie to nic o tym rejonie nie wiedziałem. Potencjalnym celem była maleńka miejscowość, gdzie w głębokim kanionie przepływała niewielka rzeczka. O ile mi wiadomo, tylko raz w celach wędkarskich zagościli w niej Polacy, w 2004r. Koszt wynajęcia auta i przejazdu samemu w obie strony – łącznie jakieś 900km, kosztowałoby około 900zł. Tyle, że z dzisiejszej perspektywy wiem, że raczej bym tego tekstu nie napisał i nie ma w tym cienia przesady.
Szczęśliwie spotkaliśmy w Agadirze Tomka i Agnieszkę – ludzi, których nie za bardzo urządza wyłącznie nabawienie się odleżyn na plaży, zapicia pały w hotelu, zaliczenia paru dyskotek i kupienia sobie fajki wodnej. Ze zrozumieniem podeszli do mojego stukniętego pomysłu, wliczając w niego dodatkowo Marakesz w dzień i w nocy. Wziąłem mapę i poszedłem na postój grand taxi. Już po pierwszym kontakcie z kierowcami powinienem był się zorientować, że to nie będzie taka sobie dłuższa przejażdżka. Otóż jak rozłożyłem się na masce jednego z aut wraz z mapą i pokazałem cel, to z sześciu kierowców od razu odpadło pięciu. Najstarszy z nich bąknął tylko, że to nieco szalony pomysł. Wyzwania podjął się poznany już Ali, lecz – tu powinno mi się zapalić czerwone światło po raz drugi – podał cenę 300 euro i za Chiny nie chciał nic opuścić, co w tych rejonach jest niespotykane. Szybka kalkulacja – hotelowa wycieczka, która okazała się oszczędnym w obrazy spacerem w 45 stopniowym upale tylko po Marakeszu i to w dzień, co nie jest bez znaczenia, kosztowała prawie 90 euro. Więc się zgadzam. Startujemy o 6.00 następnego dnia, uzbrojeni w niewielki prowiant i ogromną ilość wody do picia i …chodnicy w aucie. Teraz się streszczę bo będzie nie wędkarsko. Po kilku godzinach jesteśmy na Djemaa El Fna – centralnym palcu Marakeszu. Egzotyka bije po oczach, tak jak ponad 40 stopniowy upał po głowach. Zaliczamy starą cześć miasta, tzw. medynę. Są tu różne „cuda“ na ulicach i jak średnio kręci mnie zachwycanie się zabytkami, to powiem, że było interesująco. Końcówka nerwowa, bo się zgubiliśmy w labiryncie dziesiątek ulic i była realna obawa, że nie dotrzemy na czas do Alego, który odpuścił sobie człapanie po takim upale, tym bardziej, że nie pił i nie jadał w dzień od paru dni – post. A za wiele nocą nie zjadał, bo w końcu trzeba kiedyś spać. Ruszamy dalej. W aucie mamy luksus miejsca, lecz temperatury wokół zabójcze. Nie prezentuję zdjęć, które przypominają stop klatki z amerykańskiego filmu drogi, bo nie dostałem na to zgody pań. Ciągle na horyzoncie majaczą pasma ostrych gór. W rejonie Demnate zjeżdżamy do jakby wielkiej kotliny, która od wchodu i południa graniczy z Atlasem, tym Wielkim. Od pierwszych kilometrów droga wspina się bardzo gwałtownie ale jest „normalna“.
Odczuwamy błyskawiczne spadanie temperatury. Robi się wręcz rześko – jakieś 28 stopni. Po około godzinie mamy „pełne spodnie“, bo „droga“ jest wąskim pasem asfaltu, ograniczonym z lewej pionowymi ścianami, a z prawej urwiskami po 50 do nawet kilkuset metrów z zakrętami po 90stopni uniemożliwiającymi zobaczenie czegokolwiek z przeciwka.
I zero pobocza czy barierek, a na pierwszym takim zakręcie zaliczylibyśmy ewidentny dzwon z niewielką ciężarówką. Wierzcie lub nie ale auta stanęły około 50cm przed sobą. Nie wiem, chyba nasz samochód cofnął i jakoś próbował objechać ten drugi, co się w sumie udało i „tylko“ lewe, tylne koło na chwilę straciło grunt. Masakryczne uczucie. W zasadzie chyba wszyscy, włącznie z Alim trochę spanikowali, choć głównie dziewczyny dawały to mocniej poznać.
Kierowca miał chyba już dość naszych „slowly“, „easy“, „be careful“, podobnie jak trąbienia przed każdym zakrętem, czyli co 500m. Niektóre fragmenty asfaltu są tak popękane od wielkich głazów, spadających co jakiś czas, że ledwo umożliwiają przejazd. W jednym miejscu bierzemy krótko pod uwagę wyjście z auta by łatwiej pokonało takie rumowisko. I tak upływa nam około 3 godzin. A to zaledwie niecałe 70 km takiej trasy…
Tyle, że docieramy do celu – Toufrine. Trzydziestoletni „mesiek“ dał rady. Jesteśmy grubo powyżej 2000 m n.p.m. wg mapy na około 2500-2800m. W niedalekiej perspektywie widać dwa szczyty, które wiemy, że mają nieco ponad 3600 i 3800m npm .
Czując grunt pod stopami wszyscy są nagle niesamowicie rozluźnieni. W głębokiej dolinie widzę wstęgę rzeczułki w kolorze…brązowym. O, nieszczęście.
Odnajdujemy niewielką ścieżkę do rzeczki, prowadzącą przez berberyjską wioskę. Dosłownie kilka domków. By ewentualnie nie wzbudzić protestów, proszę by Ali znalazł mi przewodnika. Chodzi o to by nie pchać się po koszmarnie stromym urwisku, a tym bardziej nie czołgać w jakichś chaszczach, w których nie wiedzieć co pełza, ale też nie leźć na „chamszczaka“ przez nie nasz teren. Dogadujemy się z nieśmiałym kilkunastoletnim Rashidem.
Siląc się nieco na francuskie „R“, mówię „la truite“ i chłopak w mig łapie o co chodzi. Ku mojemu zaskoczeniu, młodziak mówi trochę po angielsku. Jako jedyny w rodzinie chodzi [internat] do liceum ale w Ramadan ma wolne. Mówi, że czasem dla zabawy łowią pstrągi rękami ale ich nie jedzą i są to ryby niewielkie. Rozkłada dłonie na jakieś 25cm od siebie, potwierdzając moją wiedzę. Schodzimy w dół, budząc dyskretne ale powszechne zainteresowanie.
Po raz kolejny, pozwolę sobie napisać o mojej nierealnej do zrealizowania, możliwości nagrywania zapachów. Powietrze jest tak delikatne, miękkie i pachnące, że brak słów by je opisać lub przywołać w wyobraźni. I chyba niesamowicie czyste.
Temperatura w okolicach 24 stopni. Zero wiatru lecz dość ponuro. Chłopak twierdzi, że od kilku dni padają tu gwałtowne deszcze. Nie są długie ale całkowicie brudzą ten strumień. Faktycznie woda jest mocno zmącona i ponoć cieplejsza niż czasie bez deszczu. Szerokość koryta ma od 4 do nawet 15 metrów. Woda płynie niezmiernie szybko po żwirowym dnie. Głębokość waha się od 20cm do prawie metra. Gdzieniegdzie są niewielkie zastoiska i mini zakola, potok zwalnia też za pojedynczymi głazami leżącymi w wodzie.
Wokół dochodzące do może 300m prawie pionowe skały. Rosną gdzieniegdzie lokalne gatunki drzew, na oko trochę podobne do naszych. Nad wodą nie zaobserwowałem żadnych widocznych przejawów życia. Żadnych żab, jaszczurek czy liczniejszych owadów. Strumień sprawiał wrażenie bardzo surowego.
Zrobiłem w sumie ze dwa kilometry wody. Nie miałem nawet cienia podejrzenia, że cokolwiek próbowało choć trącić przynęty, a próbowałem wszystkiego z naciskiem na wirówki dwójki i woblery po 4-5cm licząc, że zwrócą uwagę ryb w brudnej wodzie. W końcu ile one mogą tych przynęt tu widzieć? Kilka w ciągu roku?
Pojawiające się nad szczytami kolejne błyskawice, utwierdziły mnie, że nie wygram z pogodą i nawet jakbym się uparł i pozostał, to nie ma pewności, czy w kolejnych dniach doczekałbym czystej wody…
Powrót okazał się znacznie łatwiejszy dla nas – pasażerów, a to z powodu ciemności. Po prostu nie widzieliśmy tych wszystkich urwisk, przepaści, oberwanych skał, wiszących nad drogą.
Tylko nasz kierowca miał przerąbane. Przyznał się, że w tym rejonie jest pierwszy raz w życiu, a nie nawykły do jazdy po tych drogach, zajechał klocki hamulcowe w drodze powrotnej. Miałem tylko wrażenie, że Ali też odczuł ulgę z faktu dojazdu i w sumie osiągnięcia celu, i jeszcze większą z powrotu. Na tej piekielnej drodze w obie strony minęliśmy łącznie może z 6-8 aut i chyba dwóch motocyklistów z Niemiec. Ali ożywił się mocno, bo w końcu mógł zjeść i się napić, oraz pomodlić przez chwilę. Uzupełniamy zapasy wody. Zaliczamy Marakesz, który o 1.00 w nocy przypomina inna planetę. Centralny plac wyglądał jakby się …paliło.
Temperatura blisko 30 stopni, na placu głównym, tak na oko jakieś 20-30 tys ludzi. Naprawdę powiew egzotyki i jakby momentami powrót do XIX w. Setki straganów ze wszystkim co mozna sobie wyobrazić w tej szerokości geograficznej, walki bokserskie za 2 dirhamy [można obstawiać na zawodnika – minimalna stawka – 5 euro], rzemiosło tradycyjne na żywo, dziesiątki lokalnych zespołów, z których część oferowała na CD, jak najbardziej profesjonalne, studyjne nagrania. Nie było tylko sprzedaży niewolników. Jeśli ktoś chciał, a wśród szczególnie Anglików chętnych było wielu, można się było ujarać jak bąk za grosze. Co chwilę podchodzili niby sprzedawcy ciastek, ale to był tylko pretekst… Rzuciłem się na ogromne piramidy pomarańczy, jeszcze ze świeżymi listkami, z których na kilku stanowiskach wyciskano sok za dosłownie grosze. Wypiłem tego chyba litr od ręki, nie zważając na żadne ameby czy inną zarazę, mimo, że poziom higieny był tu „średni”. Powiedziała mi o tym Agnieszka, którą po kolejnej wielkiej szklanicy zaprosił sprzedawca na swe stanowisko, by sama mi wyciskała sok jak ma chęć. Taka cepelia, ale sympatyczna.
Opity jak balon ledwo chodziłem po Djemaa El Fna , ale nic mi nie było. O Marakeszu w nocy i w dzień można napisać osobny, obszerny etnograficzny artykuł.
W drodze powrotnej pierwszy raz na oczy widzę burzę piaskową. Taką prawdziwą. Była krótka, trwała może minutę – dwie i musieliśmy stanąć i zgasić silnik ale w świetle reflektorów, widoczność przez ten czas wynosiła dokładnie zero. Z resztą mimo zamknięcia okien, po przejściu burzy, przez pierwsze kilometry jazdy, trochę zgrzytało w zębach.
Eskapada bardzo zbliżyła nas z naszym kierowcą. Nawet przebąkiwał coś by wpaść do niego, a w każdym razie zapoznał nas dokładnie z całą swoją rodziną. Korzystaliśmy z jego usług jeszcze kilkakrotnie, jeżdżąc między innymi nad morze w rejon Tamri [na ryby oczywiście]. Zawsze był punktualny, nie brał kasy z góry, a raz jak nie mógł przyjechać to przysłał kolegę. Jakby ktoś chciał namiar na niego, to podeślę. Facet jest pewny.
Niezmiernie chciałem podziękować też Agnieszce i Tomkowi za hart ducha, cierpliwość i świetne towarzystwo. Jeśli na nich traficie kiedyś podczas dłuższych wojaży, to podpinajcie się do nich w ciemno. Dają radę. I jak francuski legionista, naprawdę nie są wybredni.
Wygłaszając ostatnie słowo powiem tak: nie cierpię gór, szczególnie takich łysych i ostrych. Wiedzą o tym wszyscy moi znajomi. Nie mniej, gdyby Atlantyk w Maroku był bardziej hojny, pojechałbym tam kolejny raz, celując jednak w te…góry i tamtejsze pstrążki, tym bardziej, że całość można „opędzić“ w znacznie mniejszych pieniądzach, niż oferują biura podróży…