Szukaj
Close this search box.

Z wędką w świat

Wędkowanie na różnych krańcach świata

Moje łowiska

Sprawdź, które łowiska są moimi ulubionymi.

Zobacz także

Tylko się nie śmiejcie

Moje rekordy…

Archiwum dat

Turcja

Nieskromnie powiem iż jestem w stanie napisać względnie interesujący tekst o połowach gupików w akwarium. Ta dość śmiała myśl przesądziła o tym, że jednak zdecydowałem się skrobnąć kilka zdań o moim kolejnym pobycie nad morzem z wędką. Szczęśliwie, parę tekstów temu, zapowiadając tę relację,  wspomniałem o kolejnej możliwości „liźnięcia” wędkarstwa morskiego. Dzięki użyciu tego nienapuszonego sformułowania,  nie wyszedłem na głupka, gdyż faktycznie mogę mówić o liźnięciu takiego spinningowania, gdyż…nie połowiłem. Nie mniej, sam szukając różnych informacji na polskich portalach, na temat wędkarstwa w morzu w rejonach gdzie dane mi było łowić, nie znalazłem wiele, a i były to jakieś same ogólniki. Myślę, że poniższe spostrzeżenia pozwolą innym, którzy zawitają w obszary, które penetrowałem lepiej przygotować się do realizowania naszego hobby. Najpiękniejszego spośród wszystkich innychJ

Wylądowałem w Turcji. Cała eskapada była barterową wymian ą z moją ładniejszą połową za 9 dni siedzenia w krzakach, w sierpniu podczas łowienia pstrągów. Założyliśmy trzy kierunki: Wyspy Kanaryjskie [na myśl o których świeciły mi się oczy], Grecja  lub Turcja. W żadnym z tych rejonów nigdy nie byłem. Ponieważ mieliśmy lecieć z małym brzdącem Wyspy odpadły jako pierwsze ze względu na najdłuższy czas lotu. Do Grecji żadne biuro już nie sprzedawało wyjazdów na ostatni tydzień października. No i ostała się Turcja.

Wszystko, co napiszę odnosi się do końca października i do obszaru środkowej części zachodniego wybrzeża tego kraju. Próbowałem też na tyle ile to możliwe zasięgnąć języka od miejscowych, co do zwyczajów ryb, ale niewiele to dało. Po pierwsze, jeśli nie znamy tureckiego, to raczej sobie nie pogadamy, choć ludzie, mimo, że sprawiają wrażenie lekko zdystansowanych, czy wręcz zakompleksionych, zawstydzonych – z chwilą, gdy załapią o co chodzi są bardzo chętni do rozmowy…na migi. Wprawdzie nie liczyłem przesadnie na angielski, dużo za to obiecywałem sobie po rosyjskim. A tu pudło. Byłem w lekko snobistycznym hotelu, gdzie jakieś 70% gości stanowili Holendrzy, na drugim miejscu Anglicy, a dopiero trzecią, znacznie mniejsza grupę stanowili Polacy, dopełnieni przez pojedyncze rodziny z Rosji, czy rodowitych Turków, to komunikacja z pracownikami hotelu była, że tak powiem średnia. Po rosyjsku zerowa; po angielsku mizerna i choć ten język znam słabo, to spokojnie w innych rejonach dawałem sobie radę. Tam lipa. W sumie, to im się nie dziwię do końca, gdyż turecki jest kompletnie innej konstrukcji [język aglutynujący] i w niczym, kompletnie w niczym nie przystaje do języków indoeuropejskich.  Mnie z ich języka nic do głowy nie wchodziło. Dwa, to miejscowi wędkarze, na ile ich rozumiałem co i rusz zaprzeczali sobie, a nawet swoim, przed chwilą wypowiedzianym teoriom.

Może najpierw szybki szkic warunków w jakich łowiłem. Cóż, całe Morze Śródziemne jest w moim odczuciu dość mało zróżnicowane, jeśli myślimy o wybrzeżu i tu mnie nic szczególnie nie zaskoczyło. Było dość podobnie jak na południu Francji, czy w wodach okalających Włochy. Generalnie skaliście. Jeśli trafiały się plażyczki, to z dość dużych otoczaków przemieszanych z nieregularnym rumoszem skalnym. Do chodzenia boso nieciekawe. Dojście do skałek od szos bardzo trudne, gdyż strome i bardzo strome zbocza porasta typowa, szorstka, twarda, często dość kolczasta roślinność. Przedzieranie się przez nią w krótkich spodniach raczej sobie trzeba odpuścić, tym bardziej, że w tych rejonach trafiają się owady [dużo szerszeni], oraz stawonogi [pająki – lokalna odmiana czarnej wdowy], które dość boleśnie i czasem niebezpiecznie potrafią ugryźć.

(fot. A.K.)

Zaskoczyło mnie samo morze, gdyż nigdy o tej porze roku nad nim nie byłem. Otóż temperatura wody przez cały okres pobytu wyniosła aż 24 stopnie! Pływało się wyśmienicie, na ryby nie działało to jednak jakoś szczególnie.

Były w zasadzie trzy typy pogody, kompletnie inne od prognozowanych w różnych komunikatach meteorologicznych. Pierwsze trzy dni to ewidentnie letnie jeszcze powietrze, ciężkie i upalne. Czuć w nim było jeszcze nutkę znacznie cieplejszej niż nasza strefy geograficznej. Taka aura panowała do około południa, po czym szybko się chmurzyło i przychodziły nieprawdopodobnie gwałtowne porywy wiatru w połączeniu z nie mniej silnymi, przelotnymi opadami. W każdym razie dużego bananowca gięło do ziemi. Temperatura przy tym nie spadała mniej niż 22 stopnie. Wieczorem wszystko się uspokajało. Czwarty dzień był w całości senny, nieco chłodniejszy [około 20 stopni] z mocnym zachmurzeniem i dłuższymi. lekkimi mżawkami. Potem do samego końca panowała pogoda jak u nas w bardzo ciepłe dni września. Masa słońca, rześki wiaterek głównie z pd. – wsch. lub zachodu. Temperatura to 25-26 stopniu, odczuwalna około 30. Dużo momentów bezwietrznych. Nocami nie chłodniej niż 18 stopni.

Nastawiłem się, zresztą jak zwykle na łowienie wyłącznie z brzegu i wyłącznie na spinning. Do dyspozycji miałem około 2km dzikiego wybrzeża nad około 2,5km szerokości cieśniną, dzielącą ląd od podłużnej, dużej wyspy [ponad 3km].

(fot. A.K.)

Zazwyczaj, tuż przy brzegach był 1m głębokości, a częściej 3-4m. Niestety, nawet około 60-80m [taki miałem mniej więcej zasięg rzutów] nie było głębiej niż jakieś 7 – 10m. Często dalej niż 50m od brzegu dno było piaszczyste, porośnięte więdnącymi roślinami , przypominającymi trawę, tylko o dłuższych i szerszych liściach. Rośliny były już bardzo kruche. Przejrzystość wody około 5m, tzn. do takiej głębokości przy spokojnym morzu rozróżniało się nawet niewielkie kamyki.

Łowić można było z kilku miejsc. Najczęstszym i najbardziej rybnym dla mnie, chociaż najtrudniejszym do poruszania się,  były wspomniane dzikie skałki. Poniżej ich bardziej przyjazny fragment, jeszcze w rejonie wody „hotelowej”.

(fot. A.K.)

Drugim typem łowiska były prymitywne cyple do cumowania łódek i małych jachtów.

(fot. A.K.)

Ostatnim rodzajem łowiska z którego tylko raz łowiłem około 30 minut [i nic nie złowiłem] były drewniane tarasy dla opalających się.

(fot. A.K.)

Z wyjątkiem dwóch dni łowiłem codziennie, czasem dwa razy, za każdym razem po około 2 do 3 godzin. Próbowałem świtu [szósta rano] i godzin przed zmierzchem [o 18.00 ciemno], ale najlepsze były godziny między 12.00, a 15.00, gdy morze było zazwyczaj najspokojniejsze, a jego poziom najmniejszy [pływy około 0,5m].

Ponieważ po tych wodach nic szczególnego sobie nie obiecywałem, wziąłem tylko czteroczęściowy travel do 40g [2,7m]. Kij o na tyle miękkim ugięciu, że pozwala łowić coś mniejszego i mniejszymi przynętami. Uzbroiłem się głównie w trociowe wahadłówki Cora – Z 21g, które świetnie sprawdziły się w Maroku, choć ryby, które wtedy złowiłem były niewielkie [do 35cm], aczkolwiek niewiarygodnie silne. Do tego kilka woblerów raczej „sardynkowego” pokroju, kilka ciężkich wahadeł, trzy wielkie „woblery” typu Salmo Slim [bodajże 32g]. Dla spokoju sumienia wziąłem kilkanaście gum w tym słownie 7 okoniowych paprochów. Na jednym kołowrotku miałem plecionkę 0,12mm, a na drugim ćwierć kilometra żyłki 0,45mm [też na wszelki wypadek]. W odwodzie szpulka żyłki 0,35mm i druga 0,22mm. Trochę szczupakowych stalek.

Co do pozwoleń. Z całą pewnością na łowienie w morzu z brzegu, co podkreślam – żadne pozwolenie nie jest wymagane. Wolno łowić  na dwie wędki lub popularne zwijadełko z kilkoma przyponami na końcu. W Turcji są dwie, niezależne od siebie organizacje wędkarskie, ale z tego, co wyczytałem, nie mają one żadnego wpływu na zasady połowu. Podobno, ale tego nie jestem już pewien, na łowienie w wodach słodkich z brzegu także nie trzeba zezwolenia. Wszelkie opowieści o jakichś „strażnikach” czy innych naciągaczach sugerujących, że łamiemy przepisy można wsadzić między bajki, a jeśli nawet, to wyciąga się telefon, głośno oznajmiając, że dzwonimy w takim razie po policję, by zasięgnąć szczegółowej informacji. Natychmiast będziemy sami.

Wędkarstwo spinningowe z brzegu w tym rejonie dopiero kiełkuje. Ciut więcej dzieje się w Grecji i to tam szukałem wzorców. Jest, co najmniej pięć atrakcyjnych spinningowo gatunków drapieżników. Zauważyłem jedną, wspólna cechę dobrych połowów z brzegu w rejonie Morza Śródziemnego. Oglądając filmy na youtube często  wiązało się to z głębszą wodą w zasięgu rzutu. Głębsza woda w morzu to znacznie więcej niż te śmieszne 10m.

Generalnie jakichś większych ryb nie było widać. Miejscami liczne stadka małych [do 15cm rybek] czterech – pięciu gatunków. Raz tylko około 40m od brzegu wystrzeliły w powietrze dwie ryby latające, a raczej dla rozrywki tego nie robią, nie mniej obrzucanie tego rejonu przez kwadrans nie dało nawet dotknięcia.

Pierwsze zaskoczenie i zaprzeczenie dotychczasowej praktyce. Zawsze, do tej pory na pierwszym miejscu były woblery tuż przed wahadłówkami. Na wirówki prawie nigdy nic nie chciało spojrzeć, a gumy można było wyrzucić. Tymczasem na tej wodzie prym wiodły małe okoniowe paprochy, zapewne dlatego, że nic większego w pobliżu brzegów się nie kręciło, albo nie umiałem tego złowić.

Po pierwszych dwóch godzinach bez brania na cokolwiek, znów dla spokoju sumienia zakładam paprocha/ 2g. Na plecionce 0,12mm poleciał nawet daleko. Całkiem mocne branie i…

(fot. A.K.)

Pierwsze fotki liche, ale nawet nie wziąłem na ten pierwszy raz aparatu. W każdym razie coś zawodowo odgryzło ogon.  Niestety, łowienie na takie przynęty w tych warunkach ma dwie okropne wady:

– połowa licznych brań kończy się odcięciem ogona i przynęta jest do wyrzucenia

– ilość zaczepów – większość z brań jest tuż po oderwaniu przynęty od dna, a jest ono w 90% przy brzegach jedną, wielką postrzępioną ostrą skałą, pełną dziur, pęknięć i szczelin – łowienie z opadu, z dna po prostu nie jest opłacalne, kwestią co najwyżej trzech rzutów, że jesteśmy bez wabika

Dość szybko wyjmuję jakieś maleńkie okoniokształtne dziwo, którego ze względu na rozmiary nawet nie chciało mi się identyfikować i ostrożnie bez dotykania wypuściłem w wodę.

(fot. A.K.)

Zanim ryby odgryzły mi ostatni ogon twistera, udało mi się wyholować pięknie ubarwioną rybę. Był to jak się okazało najczęściej potem łowiony gatunek.

(fot. A.K.)

Mniejszych ripperów niż 6cm nie miałem i nic na nie brało, podobnie jak na duże 12cm twistery.

Najwięcej brań miałem w około 500m pasie skałek, już poza terenem hotelu. Zaczynałem łowić od jakby maleńkiego cypelka wychodzącego w morze.

(fot. A.K.)

Za nim zaczynała się zwarta ściana dość stromych skał. Poruszałem się po nich w klapkach może dzięki jako takiej praktyce, poza tym na bardziej stromych fragmentach poruszałem się boso.

(fot. A.K.)

Często trzeba się liczyć z tym, że kij trzymamy w zębach za korek, stawiamy powolne kroczki noga do nogi, trzymając się rękoma za jakiś „gzyms”. Jeśli nawet się wpadnie do wody, to raczej jest dość głęboko, więc tylko nieumiejącym pływać odradzam, choć sprzęt łatwo uszkodzić. Z rzadka da się iść u podstawy skałek. Górą przejście jest w zasadzie niemożliwie przez kolczaste rośliny.

(fot. A.K.)

Poniżej fragment wody z wysokiego brzegu. W tym miejscu było bez przesady od trzech do pięciu metrów. Widoczność znakomita.

(fot. A.K.)

Drugiego dnia łowienia, bladym świtem zawziąłem się i próbowałem złowić cokolwiek drapieżnego, pod powierzchnią wody. Byłem bardzo zadowolony z długości rzutów. Bez kłopotu osiągałem 70m. Niestety po około 90 minutach – zero. Ryzykując zacząłem opuszczać wahadłówkę do dna. Przez jakieś 20m można było ją wlec bezkarnie. Czepiały się tylko rośliny. Potem należało unieść kij do pionu i bardzo szybko zacząć zwijać linkę, by uniknąć kolizji ze skałą. Po którymś poderwaniu mam mocno odczuwalne branie, po czym ciągnę coś, co się w ogóle nie rusza.

(fot. A.K.)

Nie da się ukryć, że te zadziorne rybki na takim zestawie, zapięte na ciężką wahadłówkę, jakby wiedziały, iż nie ma co się rzucać.

Pod koniec drugiego dnia wędkowania miałem mniej więcej taką minę. Gdzie te większe ryby?

(fot. A.K.)

Tylko raz miałem okazję obserwować przez około 30 minut ponton trollingujący jakieś 100m wzdłuż brzegu. Nic się tam szczególnego nie działo. Codziennie zapuszczałem się coraz dalej.

(fot. A.K.)

Nawet odnaleziona spora zatoczka, wyglądająca bardzo obiecująco nie dała żadnych większych emocji poza nieprawdopodobnie licznymi zaczepami. „Jednorazowymi”.

(fot. A.K.)

Wszystko na tym wyjeździe było rewelacyjne poza winem i wędkowaniem właśnie. Jakoś tak jestem skonstruowany, że nad wodą liczą się ryby i tylko ryby, a nie nawet najpiękniejsze zachody słońca.

(fot. A.K.)

Ponieważ w zastraszającym tempie straciłem ogony w gumkach, a cieszące się umiarkowanym ale jednak zainteresowaniem wirówki urwałem,  zacząłem kombinować jak tu się ratować.  Miałem ze sobą dość egzotyczną gumę, którą ciągle testuję w naszych wodach.

(fot. A.K.)

Otóż nie ryzykując i nie posyłając jej w wodę, oskalpowałem ją z tych pojedynczych nitek i „dospawałem” je za pomocą zapalniczki do samych korpusów.

(fot. A.K.)

Niestety równie szybko skończyły mi się małe główki i rozwiązało to problem na dosłownie jeden dzień łowienia. Chcąc uchronić ostatnie paproszki, dające jak na razie, jako jedyne dostateczną liczbę kontaktów, wpadłem na poniższy pomysł. Zdjąłem z kilku kotwic taśmę ołowianą i po jej rozprostowaniu, z jednej strony zrobiłem nożem małe dziurki. Służyły za rodzaj pałeczki tyrolskiej. Gumka bujała się na troku. Zaczepy łapało takie cudo często, ale dużo łatwiej i bez strat się uwalniało. Chyba, że za kamień złapała się przynęta. Było po zawodach.

Dość ważna uwaga techniczna. Absolutne minimum jakie ze sobą zabierałem, nosiłem w pasie biodrowym, który mocowałem w skos przez ramiona. Dzięki temu ręce miałem wolne. Wszelkie plecaczki, torby na skałach raczej nie pomagają, a wręcz przeciwnie. Miałem w pasie pudełko z przynętami w jednej kieszeni, aparat fotograficzny w drugiej, szczypce do odhaczania, scyzoryk, latarkę i spirytus do dezynfekcji na wszelki wypadek w następnej.

(fot. A.K.)

Ponieważ byłem lekko rozczarowany po tych dwóch dniach, postanowiłem odwiedzić pobliskie miasteczko, a konkretnie mały rybacki port. Jak chcesz wiedzieć, co pływa w danej wodzie, takie miejsce zawsze powie prawdę. Niewielka miejscowość  – można było tam jechać busami, dokładnie jak podróżuje się w Polsce. Opłata niewielka. Można płacić w euro, dolarach lub lirach tureckich.

Na nabrzeżu cumuje cała masa żaglówek i większych jachcików. Z dość dużym trudem odnajduję ten fragment, gdzie cumują łódki rybaków. Akurat przypływają dwa stateczki. I ciśnienie mi zeszło. Wszystko, co mają do zaoferowania to niewielkie rybki, maksymalnie do 40cm.

(fot. A.K.)

Nie licząc sparusów złotogłowych, których w wielkości powyżej 15cm w ogóle przy brzegach nie widziałem i małych makrelopodobnych ryb, inne nie wyglądały na typowe drapieżniki.

Jedyną dużą, naprawdę dużą rybą był kielec właściwy [ang. Dentex] – poniżej na drugim planie. Miał około 70cm i ważył na oko jakieś 6kg. Ryba była wystawiona extra jako całość i nie można było jej kupić na wagę po kawałku. Chyba nie trafia się za często.

(fot. A.K.)

Co do innych wędkarzy. Królowało zwijadełko z jakby śledziową choinką na końcu,  na które łowiono różne , ale zawsze maleńkie rybki. Nie były to połowy obfite i mówiąc szczerze, każda ryba wywoływała duże zainteresowanie wszystkich w najbliższym sąsiedztwie.

(fot. M. J.)

Przynętą jest głównie najzwyklejszy chleb, albo resztki mięs z obiadu. Kiedy jeden z Turków wrzucił do wody skórę z kurczaka, gotowało się wokół niej jakby to były piranie, ale nie widziałem nic większego.

Z gości hotelowych, na prawdziwą wędkę, na spławik łowił tylko jeden starszy Holender.

(fot. A.K.)

Na prozaiczny chlebek miał co chwilę brania małych rybek. Takich jak ta.

(fot. A.K.)

Tu mała dygresja. Nie zdarzyło mi się jeszcze, by wędkarze obcych narodowości nie chcieli sobie pogadać choć chwilkę z kolegą po kiju. Nie ważne z jakiego by nie byli kraju. Zawsze, uznawani za burkliwych Angole, czy Niemcy stawali się gadatliwi jak mało kto, szczególnie, gdy mogli się coś dowiedzieć.

Ów Holender także chętnie rozmawiał. Był bardzo zwiedziony wielkością łowionych ryb, aczkolwiek miał mnóstwo brań. Zaskoczyło go, że cokolwiek bierze na spinning.

Trzeciego dnia nastąpił pewien przełom. Próbując kolejnych przynęt, założyłem niewielką, około 5g wahadłówkę. Okazało się, że była strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Wymieniłem kotwiczkę na znacznie mniejszą.

(fot. A.K.)

Okazało się, że woda honuszem  stoi. Tak ponoć nazywa się ta ryba po turecku, choć podaję to z dużym zastrzeżeniem, gdyż, na trzech zapytanych o nazwę wędkarzy tureckich, każdy podał…inną nazwę. Rybka ta to strzępiel pisarz [podobno nazwa wzięła się od turkusowych, kreskowych wzorków na pokrywach skrzelowych, przypominających pismo arabskie]. Wg różnych informacji nie przekracza 25cm i raczej jej się nie spotyka głębiej niż do 30m. Tutaj znów jeden z łowiących Turków twierdził, widząc zdjęcie ryby, że spotyka się okazy do nawet 40cm z tym, że daleko od brzegów.

(fot. A.K.)

„Odkryłem” jeszcze jedną, ciekawą i niezmiernie pożyteczną rzecz. Otóż nie wiem z jakiego powodu, ale prawie nie łapałem zaczepów, gdy rzucałem prostopadle na falę. Czekałem aż wahadłówka opadnie, dość ostro ją podrywałem i prowadziłem w umiarkowanym tempie intuicyjnie dość blisko dna.  Łowiąc w ten sposób miałem średnio w dwie godziny od 10 do nawet 30 pewnych brań. Wyjmowałem od 4 do nawet kilkunastu ryb. Okazało się, że złowione na mniejszą wahadłówkę i nieco większe niż pierwsze strzępiele [największe miały jakieś 22-23cm], są dość zadziorne, gdy potężna blacha nie kotwiczy ich z miejsca na dnie. Na ogół były nieźle zapięte, choć nigdy nie musiałem używać szczypiec.

(fot. A.K.)

Minusem tych ryb jest to, iż nie są to rybki stadne. Co więcej, wydaje mi się że są terytorialne, bo nigdy nie złowiłem dwóch bliżej siebie niż 10m. Dlatego łowiąc je jest się skazanym na niełatwy spacer po skałach.

By zaoszczędzić przynęt, dobrze też przed rzutami jeśli pozwala kąt patrzenia na wodę, zaobserwować jak układają się „łańcuchy” skał pod wodą. Najlepiej rzucać wzdłuż nich lub miedzy nimi jeśli są blisko siebie. Na dużych, pustych przestrzeniach nic drapieżnego się nie pojawiało.

(fot. A.K.)

Ciekawostką był lokalny gatunek/odmiana ryby-jaszczurki [jaszczurnik atlantycki], zwanej też rybą diamentową od błękitnych wzorków na tułowiu. W Egipcie rybki te były utrapieniem ze względu na małe rozmiary i dużą chęć żerowania. Atakowały nawet duże przynęty i jeśli się zagapiło, to natychmiast wjeżdżały w takie skały, że utrata wabika był pewną.  Tutejsze egzemplarze były zdecydowanie większe [do 30cm] i jak na ryby tak delikatnej budowy całkiem silne. Uzębiona paszcza też nie pozostawiała wątpliwości z czym mamy do czynienia. Potrafiły bez kłopotu porwać się na potężną kotwicę.

(fot. A.K.)

Z zauważalnych kontaktów miałem jeszcze styczność z jednym gatunkiem. Jeśli się dobrze przyjrzycie, na fotce poniżej dostrzeżecie jakby wielkiego głowacza. Ryba miała około 35cm. Trzykrotnie dość ochoczo atakowała wahadłówkę, jednak nie udawało się jej zaciąć, być może dlatego, iż przynętę podałem w pionie z pomostu, a ryba atakowała szybkimi skubnięciami sam korpus wahadłówki.

(fot. A.K.)

Kilka razy łowiłem w towarzystwie miejscowych. Króluje ciężka gruntówka z wielkim hakiem i kawałkiem kałamarnicy, albo zestaw zakończony pękiem przyponów z mniejszymi hakami. Nigdy żaden z nich nic szczególnego przy mnie nie wyjął. Zgodnie twierdzili, że łowienie na spinning nie ma sensu. Zachwalali połów na kałamarnice. Niektórzy twierdzili, iż o tej porze roku większe drapieżniki odpływają dalej od brzegów, choć jeden z nich równocześnie pokazywał mi zestaw ze zwijadełkiem, rzekomo zerwany [żyłka 0,30mm]tego samego dnia rano z brzegu… Inny, spotkany na skałach turecki wędkarz, pokazał mi zdjęcie, również jakoby z dnia poprzedniego, ale zrobione na malej łódce: miał sześć koryfen w wielkości od około 55 do może 75cm. W każdym razie ryby ładne. Twierdził, że złowił je na opuszczane z burty na około 50m głębokości kawałki żyłki z dużym hakiem i dużym ciężarkiem na mięso kałamarnic.

 Co mogę powiedzieć? Jeśli ktoś zadowoliłby się zabawowym łowieniem honuszy, to posiadając lekką okoniówkę  z żyłką 0,16mm i kilka małych wahadłówek powinien być zadowolony, bo brań wiele. Gumki, mimo skuteczności odradzam, jako nietrwałe. Z łowieniem na spławik nie ma moim zdaniem kłopotu przy stosowaniu kawałeczków ośmiornic, a ilość brań będzie wręcz ogromna. Niestety rybki raczej małe.

Rozczarowały mnie tutejsze sparusy. Znalazłem filmik na którym jakiś Chorwat łowił je taśmowo na małą wirówkę. Były to sztuki po 20 – 25cm. Ryby te są niesamowicie waleczne. Tutejsze, niestety jakoś nie wykazały drapieżnych instynktów.

Ponieważ wschodnia część Morza Śródziemnego jest częstym kierunkiem naszych wakacji, postaram się zrobić wywiad z jakimś otrzaskanym w temacie greckim spinningistą, by wiedzieć z czym, kiedy i na co warto się nastawić.