Jaź

         Pewnie zaskoczę część z Was, pisząc, że jaź był dla mnie rybą egzotyczną. W latach 80-ych w Wiśle, z którą jaź jest chyba najbardziej kojarzony na terenie okolic Krakowa, mało co pływało, a w Dunajcu czy Rabie – najczęściej odwiedzanych przeze mnie wtedy, ryb tych, śmiem twierdzić, nie było. W każdym razie nie na tych odcinkach, na których gościłem [Dunajec „tarnowski”, Raba w rejonie Dobczyc]. Zresztą, z tego co widzę, to niewiele więcej jazia jest dziś w tych rzekach. Szczególnie, śmieszą mnie sprawozdania zarybiania jaziem Raby: te ryby chyba spływają do Wisły, bo jak pamiętam z lat 70-ych, od Myślenic po Bochnię świnek, kleni, brzan było zatrzęsienie, ale jazi nie było. Tak więc ten gatunek był dla mnie czymś naprawdę na swój sposób niezwykłym. W 1999r, kiedy powróciłem do wędkarstwa po 7 latach przerwy i oddałem się bez reszty spinningowi, sporo mówiło się już o tych rybach na krakowskim odcinku Wisły. Z  teorii coś tam mi brzęczało w głowie ale, że był to rok oswajania się ze wszystkimi nowinkami jakie pojawiły się w te 7 lat abstynencji [głównie kije węglowe i gumy], to niestety mimo prób, sukcesu nie było.

2000r. Sierpień. Początek miesiąca bardziej przypominał już wczesną jesień. Wszystko było już tak wybujałe, że powoli przekwitało i wręcz „topiło się” w apogeum lata. Jesiennego klimatu dodawała mglista i chłodna pogoda, oraz zmoczone i lekko już żółknące wysokie trawy, które mocno do ziemi przygiął kilkudniowy deszcz. Skawa była już jednak czysta. Wybrałem się ze znajomymi, z których jeden był totalnym wędkarskim debiutantem. Naszym celem były okonie, których przyzwoite rozmiary jak i ilość, pozwalały mieć nadzieję, że nasz kompan połknie bakcyla, podochocony wieloma braniami walecznych rybek w bystrych nurtach. Okonie może nie zawiodły ale szału brań nie było. Znudzony postanowiłem zapolować na klenia [jazie w Skawie widywałem wtedy dość często ale ignorowały moje starania]. Fajny woblerek, który mam z resztą do dziś -– jeden z nielicznych, z tamtych lat, który ocalał przed zaczepami, został puszczony z nurtem. Rzeka ochoczo ściągała kolejne zwoje żyłki z kołowrotka z otwartym kabłąkiem. Po około 30m przynęta minęła wyraźne zwężenie nurtu i wypłynęła na spokojniejszą i płytszą wodę. Zacząłem zwijać. Tak jak czytałem w dostępnych wtedy tekstach, robiłem to z powolnym namaszczeniem, tyle, że nie przeszkadzał mi fakt, iż wobler śmiga środkiem nurtu, nad dnem równym jak stół. Wszedł w wąski wlew, czuło się wzmożoną pracę sztucznej rybki, minął zwężenie – najbardziej atrakcyjne miejsce i nic. Już na nijakiej wodzie, dość blisko mnie nastąpiło naprawdę silne uderzenie, jak się okazało, niewspółmiernie silne do wielkości rybki. Jazik miał 29cm ale jako pierwszy sprawił mi masę radości. Oglądałem go naprawdę długo. Miałem nawet nadzieję, że jak go wypuszczę to postoi chwilę na płyciźnie, by jeszcze go poobserwować. Niestety, jakoś nie miał zamiaru sprawić mi tej frajdy. Czmychną natychmiast w dół rzeki.

(fot.:A.K.)

2000r. Trzy tygodnie później. Koniec sierpnia. Upał jakby lato miało się nie skończyć. Tak dla odmiany. Na mojej miejscówce w Wiśle klenie dawały niesamowity koncert brań. I nie były to karzełki, tylko ryby 40+. Mimo wirówki „dwójki”, którą dziś oceniłbym jako nazbyt nachalną dla tego gatunku, a która pracowała też raczej kapryśnie, klenie jak w jakimś samobójczym szale, tłukły w nią raz za razem. Kwiczałem z radości, bo wcześniej takie brania mi się nie zdarzały, a tu cały sierpień taki był. Jedyny szkopuł to rwałem na tych głazowiskach masę przynęt. No i tego dnia – było już późne popołudnie – miałem na rozkładzie osiem sztuk od 39cm do 44cm. No, jeden miał 35cm. Jakiś taki mniejszy się przydarzył. Cały dzień zastanawiały mnie brania, których miałem sporo, a których za nic nie szło zaciąć. Były takie wymuskane, jakby smakujące błystkę, i żadne nie zakończyło się tym, tępym kleniowym zatrzymaniem. Dziwiło mnie to, tym bardziej, że o ile pamiętam, wszystkie były w takim niby prądowym zastoisku, miedzy wielkim kamieniem a kupą cegieł leżących w wodzie. Klenie najczęściej wyskakiwały za błystką gdy mijała ich stanowiska i z głębszej wody po łuku wypływała na mini przelewy w bystrym nurcie. No i po którymś takim aksamitnym podskubywaniu, coś targnęło się chaotycznie na końcu zestawu. Byłem pewien, ze to kolejny kleń, tym razem jakiś nieśmiały albo skłuty, bo sporo też mi spadało zaraz po braniu. Ku mojemu zaskoczeniu, wielce zresztą miłemu, sprawcą zamieszania okazał się 35cm jaź. Moją ekscytację zburzył tylko fakt, że w analogowym aparacie, który wtedy miałem, skończył się akurat film…Dlatego brak fotki. Ryba mam nadzieję, żyła jeszcze długie lata.

2000r. Nie, to nie pomyłka. „Wgryzanie” się w Wisłę i zapuszczanie w niej, prawie dosłownie korzeni, spowodowało, że rok dwutysięczny był bardzo hojny, bo aż trzy razy pobijałem swój rekord jazia. Pod koniec wakacji zapoznałem się z progiem wodnym w Dworach. Wtedy presja w tym rejonie była nikła w porównaniu z dniem dzisiejszym. Wrześniowe soboty bez wyjątku spędzałem właśnie tam, niezależnie od pogody. Październik. Miesiąc ten ma to do siebie, że potrafi nas rozpieścić jeszcze iście letnim słońcem, co działa na mnie wręcz wzruszająco po zazwyczaj kilkunastu już zaliczonych deszczach, chłodach i wietrzyskach. No i taka była połowa tego miesiąca w owym czasie. Książkowe babie lato snuło się nad rozlaną poniżej wielkiego przelewu rzeką, osiadając na żyłce. Mimo, że wokół już bardziej żółto niż zielono, a rześkość poranków i zachodów nie zostawiała złudzeń, to stojąc w spodniobutach, w podkoszulku, miałem wrażenie bycia częścią tego wszystkiego, jak tylko można czuć. Zwijałem żyłkę z kopytem wielkości palca, co chwilę wypuszczając okonia albo małego sandacza. Dziś, mam wrażenie, okonie nie chcą nawet popatrzeć na tak ogromną przynętę na tej wodzie. A może są jeszcze mniejsze niż wtedy? Tak czy inaczej było pięknie. Od czasu do czasu podrzucałem gumkę w górę rzeki, pod brzeg, gdzie na głębszej, jak mi się zdawało wodzie, osiadła spora kupa gałęzi. No i po którymś tam zgrabniejszym rzucie, kopytko wylądowało na krawędzi wody i gałęzi. Popuściłem żyłki, po czym intuicyjnie zacząłem dość szybko zwijać. Natychmiast nastąpiło ostre pobicie i spora ryba [wtedy każda około 40cm ryba była dla mnie spora], ostro chlapała po powierzchni. Kapitulacja była jednak szybka na sztywnym kiju 20g i żyłce 20-ce. Jaź, który miał 43cm był ukoronowaniem tego pastelowo-ciepłego dnia.

(fot.:A.K.)

2002r. Mocno już penetrowałem Wisłę poniżej Krakowa. Byłem od roku na etapie nałogowego robienia woblerów. Te 12 miesięcy praktyki pozwoliły wypuszczać spod ręki przynęty nie zawsze piękne, ale często naprawdę skuteczne. Miałem wtedy śmieszny woblerek dł. 4cm, wysokości w najszerszym miejscu około 2cm i patrząc z przodu zaledwie jakieś 4mm szerokości. I pięknie chodził, co przy takich proporcjach w warunkach domowych i dziś, nie zawsze mi wychodzi. Był naprawdę łowny. „Poległ” rok potem, po braniu jakiegoś potwora, najpewniej sandacza, który rozgiął dość liche kotwiczki i wyłamał delikatny ster. Kilkakrotne próby wklejenia nowego, zupełnie zmieniały charakter pracy przynęty, więc niemożliwość odtworzenia pierwotnej akcji, spowodowała, że spoczął w pudle „zasłużonych”. Tak więc wobler poszedł w ruch, gdy w odnodze Wisły, oddzielonej od brzegu równoległą, żwirową mielizną, zaraz po przybyciu w chłodny [znów dla odmiany] sierpniowy ranek, zobaczyłem przy brzegu, pod licznymi tu zwisającymi wierzbami, gwałtowne ataki jakichś ryb.. Pluski były częste, głośne i dość gwałtowne, ale zupełnie inne niż boleni. Były jakby mniej fontannowe i jakby wolniejsze. Szarówka świtu nie pozwalała się przyjrzeć, co będzie moim celem. Podkradłem się poniżej ostatniej dużej wikliny i rzuciłem pod prąd. Nie pamiętam dziś w którym rzucie nastąpiło przytrzymanie ale długo nie czekałem. Ryba gwałtownie po braniu zawróciła pod prąd, co spotęgowało szarpnięcie. Obudziło mnie to zupełnie. Jaź nie miał absolutnie szans [w zasadzie prawie nigdy nie ma], lecz te, jak się okazało 48cm i doskonała kondycja późnego lata, nie pozwoliła mu skapitulować ot tak sobie. Rozmiary i proporcje, sprawiły że ryba, była już jakby innym gatunkiem jazia. Nie co roztrzęsiony, prezentuje rybę dwóm kumplom, z których jeden robi mi fotkę. Średnio udana ale mam. Jazia wypuszczam napalony na więcej. A tu psikus. O ile pamiętam nie złowiłem tego dnia już nic…

(fot.:A.K.)

2004r. Jak wielu spinningistów byłem wtedy zachłyśnięty łowieniem na najmniejsze twisterki. Tak świadomie załapałem o co w tym chodzi we wrześniu, rok wcześniej. No i biję swoje rekordy…ilościowe. Ale cieszę się jak dzieciak, bo z każdej w zasadzie wyprawy z nad Wisły wracam z kilkudziesięcioma braniami, nawet jak jest kiepska pogoda. Moja wiara w jedyny słuszny, paprochowy trend wzrasta, gdy latem, trafia mi się kilka większych ryb. Tak dotrwałem do jesieni. Już dosyć późno. Znów połowa października. Ale tym razem zimna, choć dość słoneczna. Zaopatrzony w kupiony rok wcześniej, mój pierwszy „ultralight”, szesnastkę i zgniłozielony twisterem na 2g, mieszam wodę w Wiśle. Wokół jakoś tak sino i bezpłciowo. Stoję pośrodku dużego wypłycenia, woda do kolan rwie całkiem mocno, by z 15 m niżej zderzyć się z głównym nurtem Tam jest ciut głębiej i spokojniej. Brań nie ma zbyt wiele ale małe okonie i klenie pozwalają miło spędzać czas. W zasadzie pozwalam znieść gumkę na granicę nurtów, tam chwilkę nią podskakuję i dość szybko ciągnę pod prąd – na tej trasie są niezbyt liczne, ale jednak brania niewielkich kleników. No i jestem właśnie wpół drogi z powrotem. Nawet się nie staram, tylko zwijam. I nagle…łup. Naprawdę, drapieżne, karpiowate łup. Blank delikatnego kija gnie się prawie w okrąg. No, poezja. Coś tam błyska złoto, szybki nurt sprzyja rybie. Trwało to chyba sporo. Jaź. Nie no, już jazior. Równe 5 dych. Naprawdę piękny. Wokoło żywej duszy, więc robię mu zdjęcie na małych kamykach. Wydawało mi się wtedy, że trzeba będzie się pogimnastykować nad pobiciem tego rekordu ale gdzie tam.

(fot.:A.K.)

2008r. To, że musiały minąć cztery lata nie znaczy, że kolejny krok był tak męczący. Po prostu TOTALNIE zawładnęły mną bolenie. Nie mniej 23 maja rapy dały sobie wolne. W zasadzie to pogoda dała im urlop. Od kilku dni masakryczne zimno. Tego ranka przymrozek, ale około godziny 10.00 napłynęło fantastycznie łagodne powietrze i temperatura skoczyła momentalnie na nie co ponad 20 stopni. Czarodziejska różdżka natury w oka mgnieniu zaczęła wyciskać gesty syrop z wielkich wierzb, który skapywał po liściach, a w powietrze nie wiadomo kiedy, poleciały pierwsze w tym roku topolowe kłaczki. Niestety, towarzyszące chłodom deszcze zmieniły Wisłę w Huang Ho. Biorą jedynie klenie, takie po 30cm. Atakują zawzięcie całkiem spory, 7cm ripper Mans`a z dużym hakiem na małej główce. Biją jak w wobler, tuż pod powierzchnią. Tak schodzę kilkaset merów, aż zatrzymuje mnie wpadający do Wisły dopływ. Rzeczka ma w ujściu jakieś 15-20m szerokości, teraz jest tu głęboka na około 2m. Zrobiła się cofka. Woda trochę bardziej przejrzysta ale nadal mocno zbrudzona. I nagle jakieś 3m od brzegu pojawia się mały batyskaf. Jaź ma około pół metra, leniwie coś tam mamle z powierzchni. W pudełku, jedyne, co mi wpada w oko to ciemnofioletowy paproch. Główka dosłownie 1g. Stoję nad tym jaziem jak czapla, żadnych krzaków. Na dość sztywnym boleniowym kiju i dwudziestce, ciężko tym rzucać ale o dziwo jaź-spaślak, nie ucieka. Tyle, że nawet nie reaguje na gumkę, która mu defiluje przed nosem. Nie poddając się, a nie chcą go zniecierpliwić, rzucam znów, po czym na wysokości jego głowy zatrzymuję twister i pozwalam mu opaść. Ryba sekundę stoi, po czym znika pod woda, jak przed chwilą przynęta. Pewny, że się w końcu spłoszył, wytrzymuje jednak te 2-3sek, po czym czuje miękkie branie. Zacinam w tempo, jaź szaleje. Piękny grubas, taki linowo-złocisty. Pewny swego holuję go bez ceregieli. I jak pech, to pech. Na styczności lądu i wody jaź odhacza się ze sztywnej wędki. Powoli zjeżdża do wody. Jeszcze próbuje nieudolnie go złapać, ale o mały włos nie ląduję na plecach w gliniastej, śliskiej mazi. Wracam do „bazy” i sfrustrowany montuję miękki kij z cieńszą żyłką. Opowiadam, co mi się przydarzyło.. Po 10 minutach znowu jestem nad ujściem rzeczki. Parę minut i namierzam kolejnego jazia. Jest spory ale cień gałęzi nie pozwala oszacować dokładnie jak duży. Sytuacja identyczna: rzut, podprowadzenie paprocha „pod oko”, opad. Jaź znika jak poprzednik. Na elastycznym kiju jeszcze bardziej miękkie zassanie i piękny hol. Dobiegam z rybą do naszej wspólnej miejscówki [ryba w reklamówce z woda] . Szybkie mierzenie – 50cm. A niech to. Brakło. Wracam. Wierzcie lub nie, za około kwadrans biegnę z pełnym wody workiem. Wspaniały jaź ma 52cm! Złowiony identycznie jak tamte. Naprawdę jestem w amoku. Znów wracam, mówiąc, że jak będzie kolejny grubas, to zacznę grać w totka. I jest. Tym razem 45cm. Mój ojciec nie wytrzymuje i idzie ze mną. Pokazuję mu co i jak. Dosłownie pierwszy jego rzut i ma rybę. A niech to, spaprał sprawę! Podciął jazia za grzbiet. Ryba narobiła takiego jazgotu, że inne chyba zwiały. Jego sztuka miała 49cm. Tak więc utknąłem na 52cm. Ponieważ w następnych latach w drugiej połowie maja sytuacje takie powtarzały się, tylko na karb jakiegoś fatum kładę fakt, że nie mogę złowić większego. Choć słowo „fatum” jest nie na miejscu, skoro nierzadko trafiały mi się ryby właśnie półmetrowe. Miałem jazia, który mógł być większy ale się wypiął po dłuższym holu, nie był jednak jakimś gigantem, o którym powiem, że na bank był większy od dotychczasowych. Jeśli był to o 2 góra 3 centymetry. Z dzisiejszej perspektywy uważam, ze złowienie dużego jazia w Wiśle jest łatwe. To czy będzie miał 50, 52 czy 55cm, to już totolotek…W totka nie gram, ale w temacie jazia jestem optymistą, nieśmiało myśląc nawet o dużo większym.

(fot.:A.K.)

Na koniec, jedno spostrzeżenie, uogólnienie: przez pryzmat wszystkich kontaktów z tym gatunkiem, uważam, że jazie są największymi leniwcami wśród regularnie poławianych na spinning drapieżników.

 2013

10 października [około 11.00] – 53cm

(fot. A.K.)

Więcej o tym jak go złowiłem tutaj

2013

10 października [około 17.00] – 55cm

(fot. A.K.)