Duży pstrąg wręcz nobilituje. Niestety nie jestem pstrągarzem. Choć może jednak? Tak naprawdę bardzo często łowię te ryby, głównie z dwóch powodów:
– jak wielu wędkarzy, od tych ryb zaczynam sezon w lutym
– nad pstrągową rzeczkę mam 20 minut na nogach
Niestety rzeczka, jak większość pstrągowych ciurków, ma już za sobą okres świetności, który minął jakieś 15 lat temu i nic nie wskazuje na to, że może być lepiej. Nazwy wody oczywiście nie podam, mimo iż nie jest to żadna, tajna rzeczka – wręcz przeciwnie, ale łowię na szczęście, na bardzo rzadko uczęszczanym odcinku, praktycznie zupełnie pozbawionym presji kłusowniczej i wędkarskiej, choć w ostatnich dwóch latach parę razy spotkałem konkurencję [wędkarzy]. Rzeczka ma średnio 3m szerokości i po kolana wody. Dołek 1,5m to już głębia, a takich miejsc na moich plus-minus 3km jest może 5. Reszta to totalne płycizny. Pstrągów jest nawet sporo ale złowienie ryby ponad 30cm uważam za wyczyn. Jest ich tak mało. No i ja łowię pstrągi tylko w tej rzeczce. Raz łowiłem na górnym Wieprzu ale bez przesadnych efektów. Jak więc wspomniałem wszystkie moje rekordy pstrągowe są z tego śmiesznego ciurnika, a są takie jak ta rzeczka: skromne. Może pochwaliłbym się większą sztuką ale niestety w odległej przeszłości, w bodajże 1988r, nad tą samą wodą urwałem sztukę spokojnie ponad 50cm. Brakło sprzętu i przede wszystkim zimnej krwi, bo ryba wzięła w miejscu totalnie bez zaczepów, na płytkiej wodzie i zapięła się na 3 groty wirówki. Była końcówka wakacji, a wypatrzyłem skubańca z wysokiej skarpy nad wodą. Obszedłem go i rzuciłem pod prąd. Pamiętam doskonale jak od niechcenia zebrał błystkę, jakby to była mucha. To nie było pobicie. Ryba przymurowała do dna i nawet nie uciekała, a ja totalnie spanikowany, zacząłem na siłę kręcić kołowrotkiem. I pękła na węźle bardzo wysłużona gorzowska 20-ka. Do dziś widzę jak górny grot wypadł rybie z pyska, a błystka dyndała u dolnej szczęki. Rozważałem nawet wskoczenie do wody za tym kropkowańcem. Tak czy inaczej skończyło się smutno. Nigdy potem nie miałem styczności z tak dużym pstrągiem. Malejąca ilość wody, coraz więcej ludzi, całkowite wymarcie ślizów oraz głowaczy, których było sporo, a co świadczy o pogorszeniu stanu wody, spowodowało także zmniejszenie ilości pstrążków.
1987r. Początek kwietnia, święta wielkanocne. Mam kartę wędkarską, tzn. zdałem egzamin, ale dostanę ją po świętach. To „po” brzmiało jak wyrok. Mimo naprawdę strasznego lęku, wstałem o świcie w lany poniedziałek i poszedłem. Tak na półlegalnie. Było zimno i jakoś tak mglisto i wilgotno choć nie padało. Zszedłem w pierwsze miejsce – istnieje do dziś i nadal jest jednym z lepszych na tym odcinku. Mały wlew w głębszy dołek, który wypłyca się niosąc wodę wzdłuż resztek kołków, naprawdę starych. Nad tymi kołkami z wodą 20cm i mulistym dnem zwisają gałęzie niewielkich wierzb. Rzuciłem może dwa-trzy razy wirówką. Ten ostatni rzut był wzdłuż tych kołków, pod wierzby. Gwałtowny atak i solidne młynki. Rybę z wrażenia praktycznie na zacięciu miałem przy sobie. Chyba dłużej próbowałem go złapać w ręce na brzegu, niż trwała walka w wodzie. Miał 37cm. Niestety podzielił los innych pstrągów z tamtych lat… Spłacam więc z pełnym przekonaniem dług, wypuszczając wszystkie ryby. Do domu wróciłem natychmiast i czułem się tak, jak czuli się chyba łowcy mamutów po szybkim i udanym polowaniu. Niestety nie mam fotki.
2002r. Ze względu na niesamowicie obniżający się poziom wody w mojej rzeczce, wędkarskie sezony od końca lat 90-ych zaczynałem parę kilometrów niżej, gdzie liczne zakręty rzeczki, rzeźbiły w gliniastym dnie głębsze miejsca. Był to czas, gdy zaaferowało mnie robienie własnych woblerów. Jak większości ludzi, pierwsze z nich były koszmarnie nieestetyczne i nieskuteczne, kolejne już tylko nieestetyczne, a na koniec całkiem ładne. Wszystkie stylizowałem na coś w rodzaju śliza i tak też malowałem. Marzec był kapryśny. Przyszedł taki tydzień, gdzie dzień w dzień temperatura spadała z 10-15 stopni na plusie, do trzech, przychodziła dzika zamieć, by wszystko wracało do normy po pół godzinie. I tak dwa-trzy razy dziennie. Pstrągom, to chyba służyło, bo tuż przed tymi kurniawami śnieżnymi, ryby dostawały jakiegoś agresora i ochoczo prały w każdą przynętę. Złowiłem sporo ryb ponad 30cm, co podkreślam, jest czymś na tym odcinku rzeki. Woda była lekko podniesiona i nie co mętna. Wyglądałem chyba przekomicznie, chodząc wśród pól – przez takie rolnicze tereny płynie ten fragment – w spodniobutach. Ja w ogóle na wszystkie wtedy wyprawy zabierałem spodniobuty. Jakaś masakra ale tak było. Tego dnia akurat bardzo się przydały. Doszliśmy do dużego zwężenia rzeki, mocno piętrzącego nurt, który rozlewał się w naprawdę wielki dół o średnicy około 10m i głębokości może nawet 2m. W jednej trzeciej szerokości dołka, bliżej przeciwległego brzegu, utworzyła się wyspa z naniesionych konarów i grubszych gałęzi. Rozdzielała ona nurt na dwie części: szybki po mojej stronie i znacznie wolniejszy pod przeciwległym brzegiem. Po którymś tam rzucie bez efektu, postanowiłem zaryzykować i przerzucić tę chrustową wyspę, wychodząc z założenia, że albo wyrwę woblera z wody tuż przed gałęziami jak nic go nie zaatakuje albo coś wymyślę jak będzie inaczej. I było. Potok zaatakował przynętę bardzo ostro i pierwsze co zrobił, to spłyną pod „wyspę, zaczepiając żyłką o grube gałęzie, tak, że żyłka przecinała całe to gałęziowe śmietnisko, a ja coraz słabiej czułem rybę na końcu zestawu. Powoli zsunąłem się do wody. Było po pas. Na szczęście potem już nieznacznie głębiej, a dwa kroki dalej zdecydowanie płycej. Powoli zwijałem żyłkę, pod koniec ręką wyplątując ją z gałęzi. Wtedy dopiero, na ostatnich metrach pstrągal wystrzelił spod gałęzi, czując, że coś idzie nie po jego myśli, a ja zorientowałem się, że to coś ciut więcej niż i tak satysfakcjonująca trzydziestka. Ryba wpłynęła w silny nurt ale nie dała rady. Komisyjne mierzenie pokazuje 38cm. Hura! Fotka trochę byle jaka, ale nie mam zamiaru go zabijać. Nie puszczam go od razu. Zwalniam uchwyt jak przestaje się wyrywać i bez problemu odpływa w swoje patyki.
2011r. Wynik całkiem nowy, kiedy piszę ten tekst. Zanim przejdę do sedna, zwrócę uwagę jakie koło zatoczyła historia. Miałem może 6 lat, kiedy pierwszy raz z ojcem poszedłem na pstrągi z własnym spinningiem ręce. Był z nami również trzeci wędkarz – jakiś znajomy. Oczywiście szedłem jako trzeci. Jak ktoś wie coś niecoś o łowieniu pstrągów, nawet małych, to bycie drugim jest do kitu, a jak ma się być trzecim to się wraca do domu, albo jedzie gdzie indziej. Ale zaaferowany faktem, że mogę rzucać, nie myślałem o swoich szansach. Teraz najlepsze: by nie doprowadzić reszty łowiących do szału, kolejnym zaczepem, na końcu żyłki uwiązano mi coś co bardzo nieudolnie naśladowało wahadłówkę…bez kotwiczki. Był to chyba sklepany na płasko jakiś ciężarek, z dwoma czerwonymi kreskami na bokach. Pstrągi wolno było wtedy łowić od kwietnia i taka to chyba była pora, bo zieleń dopiero dochodziła do władzy i byliśmy w kurtkach. Na którymś zakręcie, który został już przetrałowany bez wyników przez dwie osoby, przyszła moja kolej. Jakoś ten rzut się udał, a to coś na końcu żyłki upadło w środku nurtu. Zacząłem zwijać. Wyobraźcie sobie dziecko, które na amen, już w takim wieku jest „zainfekowane” rybami. Dzieciak kręci powoli radzieckim kołowrotkiem, aż tu za kawałkiem ołowiu zjawia się niewielki potoczek. Rybka płynie chwilę za „wabikiem”, po czym lekko ale zdecydowanie go atakuje. Oczywiście nic z tego nie wyszło – nie było kotwiczki. Nie, nie było mi żal. Ta chwila była jak bajka. To był „mój” pstrążek. Pisze o tym ze względu na wabik – wahadłówkę, nawet jeśli pseudo wahadłówkę. Obecnie na rzeczce, do której mam stały dostęp sprawdzają się niesamowicie trzy przynęty: mikrojigi, perłowe twisterki nr większe od okoniowych paprochów na główkach 1g i przede wszystkim wahadłówki. Z tymi ostatnimi jest tak, że sporo się o nich mówi, całkiem sporo osób próbuje na nie łowić ale niezmiernie mała liczba spinningistów pozostaje przy nich , bo zazwyczaj wahadłówki recenzowane jako pstrągowe, są za ciężkie i za duże na większość tych śmiesznych, nizinnych rzeczek na Podkarpaciu, a poza tym w tę przynętę, trzeba tchnąć życie. To nie mechaniczne kręcenie wirówką, której pracę jakoś tam można urozmaicać, ale dobra wahadłówka w sprawnych rękach, to zupełnie inny świat. Odkąd znalazłem źródło taniej, milimetrowej grubości blachy miedzianej, wypracowałem własny, powtarzalny typ wahadłóweczki pstrągowej na „moją” wodę. Wahadełka mają 25mm długości i ważą około 2-3g. Nie są zbyt wykrępowane. Przy tym wszystkim wyglądają bardzo ładnie. Ciągnięte beznamiętnie w średnim uciągu przy 0,5m głębokości robią wahnięcie w lewo, w prawo, potem obrót dookoła osi wzdłużnej i znów wahnięcia itd, ale w przy odrobinie doświadczenia można nimi się bawić jak woblerem. Jedynie co zmieniłem dla tych przynęt, to kij i przede wszystkim żyłkę – łowię 14-ką. Możecie się śmiać. Na każda inną rzekę wziąłbym grubszą żyłkę ale nie tu i nie do takiej przynęty. Wahadełka sprawują się w płytkiej rzeczce. Uważam, że przypominają rybom małe żaby trawne, mające sporo rdzawo-brązowych barw. Trwa wprawdzie drugi sezon, kiedy je stosuję te wahadłówki, ale wyniki ilościowe i jakościowe, biorąc pod uwagę jałowość rzeczułki, są fenomenalne.
Końcówka maja. Wieje dość mocno z zachodu, jest cieplutko. Woda czysta. W krzakach jeszcze nie ma tyle robactwa co w pełni lata. Zbliża się wieczór. Po bardzo udanym wypadzie, zbliżam się do końcowych fragmentów „mojego” odcinka. Poniżej ujścia burzownika, woda spowalnia i robi się coraz głębsza [od 20cm do nawet 1m w dół nurtu]. Po tej stronie, na której jestem, wzdłuż brzegu idą przez jakieś 20m kołki faszyny i jest ich aż trzy rzędy. Nie są nowe, masa w nich wyrw, a niektóre są mocno już podmyte (fotka poniżej).
Rzut wahadełkiem pod przeciwległy brzeg. Błystka ledwo miga w półmroku pod powierzchnią, znikając w toni, znoszona pod mój brzeg. W połowie nurtu wspaniałe, miękkie przytrzymanie. Zacięcie i piękny kropek fruwa w resztkach światła. Trochę się nawet przestraszyłem, ale te 2,7kg wytrzymałości 14-ki, spokojnie utrzyma i nie co większego pstrąga. Mam cichą nadzieję, że będzie 40cm. Dla mnie magiczna granica. Ryba nie idzie już w dół, tylko w skos pod prąd pod drugi brzeg, aż hamulec bzyczy, mimo, że jest dokręcony tak na 75% mocy żyłki. Ale nareszcie. Jest. Chyba za czwartym razem podbieram go zimną już o wcześniejszych prób ręką. Szybka sesja – jako tako wychodzi. Ważne że go uwieczniłem dla siebie. Ma „niestety” 39cm… Wkładam go do wody. Początkowo, dość zdecydowanie trzymam go w obu dłoniach. Uspokoił się. Oglądam go raz jeszcze. Ma wielkie czarne kropy i dosłownie kilka czerwonych punktów. Na brzuszku już lekkie zalążki sadełka. Wspaniały. Myślę sobie „idź, obraź się na wszystkie przynęty świata i spotkajmy się za rok”. Odpływa. Wracam w tak błogim nastroju, że po kąpieli śnią mi się kołki faszyny , woda i ryby…
2014r [3 maja] – 44cm. Jakby tak słabo minął mi pierwszy majowy weekend, to bym się pochlastał. Ale nie. Proszę Szanownych Czytelników – uwaga – pobiłem swój rekord pstrąga potokowego. Tak, to nie boleń, tym bardziej nie szczupak uszczęśliwił mnie i uwieńczył weekend, tylko Jego Kropkowana Mość. Co by tu gadać – wielki. I proszę się nie śmiać. Szczególnie pstrągowi wyjadacze niech wybaczą mi egzaltację. Do dziś ręce mi się trzęsą. Jak osiągnąłem ten spektakularny sukces, na który harowałem trzy lata bez mała? Dziesiątki wypraw, kupa kilometrów w aucie i w nogach. Setki ugryzień komarów, pokrzywy, złe psy , upadki do wody, ze trzy pary zdemolowanych woderów. Ale mogę się pochwalić w końcu rybą powyżej czterdziestki. I to z rzeczki, w której taka ryba nie miała prawa żyć. Jestem dumny jak paw. A jak do tego doszło?
Po „sukcesach” na pontonie i wieściach od znajomych, że w innych miejscach różowo nie jest, niezależnie czy z łodzi, czy z brzegu, dałem sobie spokój. Postanowiłem, że na coś się zdecyduję trzeciego maja. Piękna historyczna data. Wprawdzie interpretuje się ją ciemnemu ludkowi dość opacznie, ale to nie mój problem.
Pogoda zmieniła się masakrycznie. Panuje zimno w asyście totalnego, jednolitego zachmurzenia. Słabawy ale zimny wiaterek ze wschodu. Wszelkie nizinne ryby wybiłem sobie z głowy. W tym roku jestem konsekwentny. Jak jest bardzo zła aura, to nie powtarzam błędów z poprzednich lat i w Święta Wielkanocne, czy weekend majowy nastawiam się na pstrągi. Wolę bojowe maluchy, niż na ogół zero brań. Dodatkowo kalkulowałem tak: pogoda fatalna więc mało kto ruszy na ryby, a jeśli nawet, to wyżyci już na pstrągowych wodach spinningiści pójdą za większą rybą nad inne wody.
Dodatkowo, dostałem namiar na kolejną rzeczułkę z cyklu może nie tajnych, ale zapomnianych. Ponieważ te kilkanaście kilometrów ma status wody nizinnej nie spodziewałem się cudów. Zacząłem o 15.10 przy dziewięciu stopniach ciepła. Miałem nastawić się na fragment jakichś 300m z dość głęboką i bardzo spokojną wodą. Wokół wysokie już trawy i liczne drzewa. Dostęp do wody niezły. Brzegi jednak dość wydeptane. Staję nad pierwszym głęboczkiem. Mam dość absurdalny pomysł, by łowić mikrojigiem. Dno ma być muliste i wolne od zaczepów i co jak co, ale takim czymś nikt tu nie łowi. To nic, że mży i nad wodą widzę tylko nieliczne trzmiele. By jednak rozprostować żyłkę, na ten pierwszy rzut zakładam wahadełko. Nawet trochę trwa jak opadło do dna. Musi być z metr wody. Podrywam i mam ewidentne pobicie. Bardzo sprytne lecz wyraźne. Znacie to uczucie: nowa woda i zaraz tajemnicze branie. Jestem podekscytowany, że mam kłopot z zapięciem na agrafce przynęty. A może ręce mi zgrabiały? Rzut. Napinam żyłkę i czekam. Nurt z mizerną prędkością odciąga spod przeciwnego brzegu przynętę na środek może 3,5m szerokości koryta rzeczki. Miękkie szarpnięcie, jedyne w swoim rodzaju. Tak nigdy nie capnie błystki, woblera, a nawet gumki. Nie wiem, czy zaciąłem, bo pstrąg natychmiast zrobił niezłą święcę. Taką książkową. Ładny i grubiutki. Miał 31cm.
Taki jakiś matowy, ale wyglądał i walczył jak okaz zdrowia. Wraca do wody. Nad tym odcinkiem spędzam jeszcze godzinę, ale nie ma brań. Co by tu robić? W końcu jednak kawałek się przejechało… Postanawiam się przejść. Rzeczka niżej jest mało atrakcyjna. Bardzo, bardzo płytka. Zaskakuje mnie za to kamieniste dno. Całe usiane dość sporymi kamykami. Wprawdzie pokryte gęsto brudnym, popielatym od osadów zdrojkiem i zielonymi glutami glonów, ale jest wszędzie twardo. Kolejny kilometr nic poza tym nie wniósł. Dopiero jeszcze dalej rzeczka nabrała charakteru. Mocno się zwęziła, choć szczególnej głębokości nie nabrała, jednak zaczęła bardziej kręcić i dało się zauważyć dużo większy spadek terenu.
Wokół syf na brzegach, którego nawet spore trawy nie maskują, ale odludnie. I tak idę i idę. Dość szybko rzuciło mi się w oczy, że po pierwsze chyba bardzo rzadko ktokolwiek tutaj zagląda, a jeśli to robią, to jacyś „zawodnicy”, co najwyżej w kaloszach, bo co chwilę ledwo widoczna ścieżka się kończy, albo zawraca i odbija od rzeki w pola, robiąc duże łuki, które omijają nieco bagniste brzegi. Nie wiem, co jest grane, ale dałbym sobie uciąć rękę, że w którymś momencie w wodzie płyną mydliny. Tak to przynajmniej wygląda. Sino – fioletowe smugi, jak po brudnym praniu opalizują na powierzchni. Tak jest przez około kolejne kilkaset metrów. Potem woda jakby się oczyściła, jednak do mniej więcej 18.45 nie mam nawet kontaktu wizualnego. Prawda – mało co widać. Ponuro i już późno.
Wtedy, mając zamiar już kończyć, trafiam na zakręt pod prawie kątem prostym. Na wewnętrznym łuku stoi samotne, duże drzewo. Rzucam z około 15m wahadłówką. Woda nadal bystro płynie. Wahadłówka gibała się może trzy sekundy. Strzał. Silny ale nie jakiś dynamit. Taki bardziej elastyczny. Pierwsze uczucie – jakiś grubszy ale poddający się patyk. Ułamek sekundy później ledwo nadążam ze zwijaniem żyłki, gdy jakaś ryba pruje w moją stronę na pełnej szybkości. Gdy coś po drugiej stronie czuje jednak opór, przystaje i w powietrzu przewala się pstrąg [znów proszę się nie śmiać], jakiego na mojej i pobliskich wodach nie widziałem od czasów liceum. Serio. Wyskoczył z 50cm nad powierzchnie, ale przeleciał na długość z 1,5 – 2m. Prawie wpadł w nadbrzeżne krzaki. Co by nie mówić – zdębiałem. Hamulec zakręcony tak, że moje ostatnie „okazy” pod 35cm nie miały prawa go ruszyć, oddaje żyłkę całkiem łatwo. Kij mi się gnie jak jeszcze nigdy nie dane było tej akurat wędce na pstrągach. Ryba po iluś tam szalonych okrążeniach niewielkiego bełka znów dosłownie rwie w górę. Z 10m. Idę za nim. Za chwilę zbiegam za nim, tym razem z nurtem, z 15m. Do drzewa. Jakoś udaje mi się wyciągnąć go spod korzeni. Skubaniec wtedy chyba postawił na jedna kartę, bo poszedł w długą z nurtem. Jak torpeda. Wyhamowałem go z nów z 20m niżej, tyle, że mam przed sobą drzewo. By żyłka po nim nie tarła trzymam kij na wyciągniętej ręce. Potokowiec na chwilę się uspokoił. Trzymam się jedną ręką grubego pnia i po zalanych korzeniach próbuję obejść przeszkodę. Pień jest za gruby, by przełożyć kij z ręki do ręki obejmując drzewo. Korzenie na szczęście są grube i sztywne. Udaje się. W międzyczasie pstrągal wszedł na płyciznę. Widzę idealnie jego sylwetkę na tle drobnego żwiru. Błystka [kotwica bezzadziorowa] tkwi w policzku, ale na zewnątrz paszczy, a nie w niej. Trochę się zaczynam bać. Podchodzę. Ryba ma, jak się okazuje ostatni zryw, ale w takim tempie, że znów za nią biegnę przez kilkanaście kroków. Teraz już kapituluje. Całość trwała może ze dwie minuty.
W mokrych trawach mam cudnego grubasa. Czuję się jak ponad dwadzieścia pięć lat temu, gdy złowiłem pierwszego miarowego i od razu było to 37cm. Mimo chyba sporej ilości znacznie większych ryb innych gatunków, jakie miałem w rękach, emocje te same, co przed laty. Nowy mój rekord. Szybkie dwie foty. Wprawdzie pogoda sprzyja, ale ostatnie co bym chciał, to żeby mi padł. Wyciągam centymetr. Jak dla mnie pstrąg jest zbyt duży, by go tak mierzyć do kija. Jakby nie kombinować, pełnych 45cm nie ma ale uczciwe 44cm są. Wcale mi nie żal.
Niby mam jeszcze z godzinę do zmroku, ale nie chce mi się łowić. Puszczając cugle próżności, chwalę się komu mogę. Najbardziej mnie cieszy to, że złowiłem go w takiej niewielkiej rzeczułce. Uff! Ależ emocje.
Łowiłem kijkiem do 15g, 2,55m, akcja szybka z równie szybkim pełnym ugięciem. Żyłka 0,14mm. Szczęśliwą przynętą wahadełko własnego wyrobu. Ocynowane bardziej ze względu na ślepotę własną, a nie pstrągów. Lepiej widzę coś takiego przy szarówce.
2014r [27 sierpnia] – 45cm. Nad wodą jestem już o 5.10. Jest tak ponuro i mrocznie, że czekam do w pół do szóstej na jako takie oznaki dnia. Wokół zupełnie inaczej, niż przy poprzednich kontaktach z tą rzeczką. Bardzo mało kontaktów z rybami. Jeśli już to takie po 25cm wyskakują i nawet nie stukają w wahadłówkę. Szybko prowadzonej nawet nie gonią, a wolno kolebiącą się w nurcie ignorują. Po około godzinie jest całkiem widno, choć pod nawisami gałęzi panuje szarówka. Jest tylko 12 stopni. Pierwszy wyraźny oddech jesieni. Niebo ołowiano – fioletowe. Tyle, że nie leje. Niby lepiej, ale jak pisałem wyżej, ma to swoje minusy. Mała woda minimalnie trącona, opada w oczach. Z braku oznak życia czegoś większego, wychodzę z założenia, że ryby boją się i może skusi je jakaś maleńka przynęta. Korzystam z 1,5g matowo – srebrnej wirówki. Tylko kotwica jest nieproporcjonalnie duża [wzmacniany Owner], ale już wcześniej sprawdzałem, czy nie zaburzy pracy błystki.
Branie mam dość szybko, dosłownie spod kija. Ryba nieźle miesza na półtorametrowej żyłce, a po tych kilkudziesięciu minutach zastoju, sam moment brania aż mnie przestraszył. Jest równo 40cm.
W przepięknym dołku, na zakręcie miałem cudowne pobicie. No, łupnięcie, że rzeczywiście musiałem mocno ścisnąć wędkę. Branie było nad samym dnem, po dłuższym odczekaniu, aż wahadłówka opadnie głębiej. Pechowo, nie zauważyłem, jak w locie kotwiczka zaczepiła o żyłkę. Było to przyczyną spalonego kontaktu. A mógł być duży.
Kolejną rybę, jak się okazuje – podcinam w głębokim podmyciu. W pierwszej chwili sam do siebie zacząłem coś mamrotać, że w końcu jest. Ryba gwałtownie uciekała do dna. Dość szybko okazało się, że kropek 36cm albo sam się nadział, albo jakimś cudem go najechałem. Zaczepił się za trzon ogonowy
Około 11.00 zaczęło się przecierać na niebie, zerwał się dość silny, płn. – zach. wiatr, a nad głową stawało się niebiesko. Słońce, słońce, słońce. Temperatura wyraźnie podskoczyła. Nie wpłynęło to jednak na lepsze brania. Miałem wprawdzie ze trzy kontakty z rybami miarowymi, ale żadna nie była większa niż jakieś 36-37cm. Wyjąłem dwa maluchy. Skończył się odcinek „leśny”, a wszedłem w teren bardziej łąkowy. W łagodnym zakręcie, na wodzie do pół łydki, wahadłówkę dopadł zdecydowanie większy pstrąg niż te do tej pory. Wprawdzie hol trwał może z 20 sekund, z czego połowa to ściąganie podbieraka z pleców [ciągle nie mogę go złapać ot, tak], ale w siatce srebrzył się pstrągal dający nadzieję.
Ryba oczywiście momentalnie sama pozbyła się błystki, jak tylko poluzowałem żyłkę. Była zresztą dość płytko zahaczona. Szybki, aczkolwiek dokładny pomiar i ogarnia mnie taki fajny spokój. Mam 45cm. Zaledwie centymetr więcej niż majowe 44cm z naprawdę strumyka, ale jest radocha. Skromny ale nowy rekord.
2014r [30 sierpnia] – 46cm. Wstaję o 3.30, ciężko jak do pracy. Nawet jak na mnie [bardzo wolno się rozkręcam z rana] powolny rozruch. Dojeżdżam nawet bez pomyłek o 5.30. Nad wodą jestem o 6.00. Całą drogę widziałem tylko pstrąga, którego spartaczyłem wczoraj. Jest mi smutno.
Zaczynam trochę wyżej niż podczas pierwszego tu wyjazdu z Karolem i idę pod prąd. Dla tych, co z Krakowa i okolic – jakbym był nad nizinną Rudawą, jeśli chodzi o otoczenie nadbrzeżne. Jeden do jednego. Łąkowe klimaty z nielicznymi olchami. Nienawidzę takich okoliczności przyrody jeśli mam chodzić po lądzie. Eksplozja wszelkich traw, pnączy, chwastów, będąca w swojej późno letniej kulminacji. Wszystko czepia się wszystkiego. Po 100m w spodniobutach miałbym dość.
W nurcie jest inaczej. Umiarkowany uciąg lekko herbacianej, klarownej wody. Na ogół do pół uda. Idzie się niełatwo po uciekającym spod stóp piachu, ale zazwyczaj jest twardo. Woda na pewno nie dziewicza; oba brzegi, szczególnie jeden – nieźle schodzone. Pogoda chyba niezła: łagodnie różowy i pachnący świt, nieznacznie pod małą, szarą chmurką. Bezwietrznie. Ma padać po południu. Może jednak dzisiaj się uda…
Idąc pod prąd przesuwam się raz pod jeden brzeg i rzucam ukośnie pod drugi, potem odwrotnie. Wahadło, wobler, twister, wirówka. Potem z 15m w górę i znów to samo. Strasznie mozolne i męczące spinningowanie. Mija godzina i nic. Nawet wyjścia. Budzą się komary. Tu, przy lekko stawowym charakterze rzeki, jest ich nadal mnóstwo. Ta monotonia rzutów, precyzyjnych, pod burty usypia.
Kolejne pół godziny. Robi się ciekawiej, a mimo to nadal zero, nie licząc jakiegoś malucha pod 20cm, który odprowadził wabik pod nogi. Mimo podtopionych olszyn i trochę głębszych pod nimi dołków, rzeka nadal milczy.
W końcu jest! Nawet walczy. Pod kijem rozczarowanie. Taki niespełna trzydziestak odbił bokiem wobler i nadział się na kotwiczkę. O, rany – nie żerują? Po dwóch godzinach ogarnia mnie totalne zwątpienie. Znów półgłosem robię sobie wyrzuty, że trzeba było wybrać rzeczkę nr 1. Przynajmniej cokolwiek by się działo, a tak…
Po jakimś 1,5km woda robi się jak z książek. Co z tego, jak poza mizernym okoniątkiem i drugim, który spadł z twisterka, nic, kompletnie nic się nawet nie pokazuje. Choćby jakieś spławy. Zero, nie licząc cierników w płytkich mini zatoczkach. Zwalam na koniec sezonu, że ryba skłuta, że dużo ludzi, że nie żreją pierony. Żal, jak cholera. Mógłbym się wyspać jak król, wstać w szampańskim humorze i jechać do domu w glorii chwały i sukcesu, gdybym tylko wyjął tego wczoraj. Gdyby…
Trzy godziny pokuty. Wracam złamany brzegiem. Po to by się jeszcze bardziej umordować. Strącam stada pająków, ale nawet one są mi obojętne i jak się jakiś zamota nawet nad uchem, to jakoś bez nerwów zrzucam dziada w trawę. Tak – chce mi się wyć.
Próbuję jeszcze w dół rzeki od miejsca, gdzie zacząłem, ale zaraz jest głębiej, podrywam sporo piachu, który nurt unosi niżej, informując ewentualnych przeciwników, że coś się dzieje. Pochód lądem odpuszczam po kilkudziesięciu metrach. Masakra, a jest już z 18 stopni. Parno i zachmurzyło się całkiem.
O ile popełniam wciąż jakieś błędy nad wodą, o tyle jednego nie mogę sobie odmówić: cierpliwości i wytrwałości. Za pierwszym razem Karol pokazał mi jeszcze wyższy fragment tej wody, ale jakoś nie zachęcał, a i niewiele było widać. Szczerze, to podjechałem tam z samego rana, ale jakoś tak… Wróciłem jednak niżej, gdzie, jak opisałem powyżej – straciłem trzy godziny.
Przy aucie ściągam z siebie spodniobuty, kurtkę, a z nich tonę jakby gumy do żucia – mokrych od rosy pajęczyn. Czyszczę podbierak z wielkiego kołtuna „dziadów”. Łyk wody. Jakoś jest lepiej. Nie, nie poddam się. Dam sobie godzinę, tam wysoko, w górnym biegu. Siadam i jadę.
Pół godziny później, po krótkim odpoczynku wchodzę w wodę i pierwsze uczucie: jestem u siebie! Bliźniak mojej rzeczki! Może nie całkiem, bo ciut głębiej i woda w innym kolorze. Także pojedyncze duże kamienie, to u mnie raczej rzadkość. Poza tym twardy żwir. Nie piach, nie glina, nie muł. Żwir. Wąsko. Przeciętnie ze trzy i pół metra. Brodzi się wybornie, choć jest ciasno i 2,55m kija to zbyt dużo. Brzegi raczej fatalnie zarośnięte. Miejscami ciut szerzej, ale od razu też płycej. Do kolan.
Pierwszy zakręt za małym wodospadem na wielkiej gałęzi w poprzek nurtu. Spinam około 30cm rybę w kropki. Jasny gwint, że tu z rana od razu nie zostałem.
Powiem krótko. Łowiłem tylko z 45 minut. Ilość wyjść mnie wgięła. Podobnie jak ilość przyzwoitych co do wielkości pstrągów. Pierwsza prostka z minimalnym zagłębieniem pośrodku nurtu. Wahadło śmiga z nurtem, szybko, bo i woda nie stoi tutaj. Momentalnie łupnięcie. Kilka sekund walki, ale coś się dzieje. 35cm. Za chwilę mam 34cm.
Jedna miejscówka mnie zszokowała. Głębokie jak sprawdzałem na około 1,2m i długie na 2m przewężenie. Kupa gałęzi zmuszająca nurt do wciskania się pod drugi brzeg. Między lądem a wyspą drewna z pół metra szerokości tafli wody, jak napisałem na może 2m długości. Idąc pod prąd rzucam i błyskawicznie ściągam wahadłówkę. Mam branie choć ryby nie widzę. Atak się nie powtarza. Podchodzę więc od płytkiej strony do kupy patyków, odwijam ze dwa metry żyłki i wkładam wahadłówkę na początku, we wlew, popuszczając i zarazem przytrzymując wabik. Buch! Siedzi ryba, taka z 34cm. Wypuszczam i ponawiam procedurę. Mam drugiego identycznego! To nie wszystko. Mam potem jeszcze jedno niezacięte branie i dopiero wtedy miejscówka milczy. Coś nie do opisania. Przechodzę ze 300m, gdzie po drodze odbija mi się od wahadłówki z 10 ryb. Wszystko w granicach 30cm lub nieznacznie nad.
Parafrazując powiedzenie „do póki piłka w grze” – póki przynęta w wodzie. Jakieś 7m w górę rzeki stoi nad brzegiem wielkie drzewo w otoczeniu mniejszych, gęstych krzaków. Wierzba, albo olcha – już nie pamiętam. Pod nim wolniejszy nurt, jakby głębsza, choć wąska płań. Wahadłówka ciapie o wodę i mam natychmiast miękkie, bardzo silne zarazem, ale nie jakieś atomowe przytrzymanie, po czym w powietrze startuje bliźniak tego, którego straciłem wczoraj. No, może ciut mniejszy. Jak dla mnie pstrąg – kalafior! Kwadratowy i niesamowicie kolorowy. Od razu odkręcam hamulec. Ryba odpływa z głośnym terkotem młynka drugie tyle, co nas dzieliło na początku. Staje. Ściągam go zdecydowanie w moją stronę. Zawraca. Podpływa jakieś trzy metry ode mnie i dopiero teraz widzę – wpływa pod leżący wzdłuż nurtu wielki konar, po czym znów wyciąga kilka metrów. Czuję jak żyłka bije w dno, po czym od tej wielkiej lagi unosi się ku powierzchni. Pstrąg podciąga w górę po pół metra. Wiem i czuję, jak żyłka, jak na pile jest wystawiona na próbę. Kropas wie, co robi. Wierzcie lub nie, ale bez zastanowienia, wkładam cały kij z kołowrotkiem pod wodę, lekko nim kręcąc, by jako tako napiąć linkę i przekładam pod lagą. Kij i żyłka w jednej linii. Nie jestem w stanie powiedzieć, co czułem, gdy podnosiłem wędkę z drugiej strony drewna. Będzie luz, czy… Jest! skubaniec się zorientował, że lekko nie będzie i poszedł w z nurtem tak szybko, że nie było szans nadążyć zwijać żyłkę. Ledwo, co przełożyłem kij w tej ciasnocie na prawo – jakieś gałęzie nad głową.
Tu mała dygresja. Mój zasłużony, nieoceniony kijek, zaliczył przez ostatnie trzy sezony kilka spektakularnych wywrotek ze mną w roli głównej, kilkadziesiąt odstrzeleń przynęty z trafieniem nią w blank kija, na poprzedniej wyprawie, wysiadając z auta zaczepiłem o niego, bo jakoś tak się położył w poprzek drzwi. Nie dość tego. Jadąc tu teraz, odsuwałem do przodu fotel ile się da i fotel zablokował się na kiju. Pchałem naprawdę nieźle i wytrzymał, zanim się zorientowałem.
No więc, pstrągal poszedł w dół. Znów wyciągnął z 5m metrów, po czy jak torpeda zawrócił pod prąd. Nawet nie wiem kiedy poczułem żyłkę między nogami. Niezdarnie unosząc kończynę w spodniobutach, nie zdążyłem zmienić położenia kija. Kąt miedzy szczytówką, a żyłką wynosił może z 20 stopni. Poczułem mocne targnięcie i zobaczyłem jak górne 30cm wędki zjeżdża mi na twarz [żyłka biegła na mnie, a w zasadzie pode mnie]. Jakoś uwalniam linkę i chyba z płaczem na końcu nosa widzę, jak ten spaślak wyrywa dalej w górę, a ja próbuję go hamować tym, co mi zostało. Kij się prawie nie ugina. Zero amortyzacji! Odkręcam hamulec jeszcze bardziej. Pstrąg na szczęście nie próbuje drugi raz sztuczki z wjazdem pod lagę. Potem było z sześć, może siedem coraz krótszych odjazdów i światło podbieraka wspaniale wypełnił grubaśny kropkowaniec z …cytrynowym ogonem! Jaka radość.
Jestem pewien, że ma z 48cm. Musi. Jest zwyczajnie…ciężki. Nie miał 48cm, ale wcale mi nie żal, że było tylko 46cm. To już ryba zupełnie z innej półki niż ten sprzed dwóch dni na 45cm. Ten, to jakiś klocek, napakowany i nieprawdopodobnie gruby, jak na tę długość i moje skromne doświadczenia z czymś większym w kropki. Mój kolejny rekord w tym gatunku.
Odpinam wahadłówkę – dwa groty w jęzor; wyplątuję, co idzie znacznie oporniej – siatkę podbieraka zaczepioną o zęby dolnej szczęki pstrąga. Jeszcze jedno spojrzenie w oczy i oby żył, żył jak najdłużej. Kim są wędkarze, co nimi kieruje, że potrafią zabić takie zwierzę? Zawsze będę temu przeciwny i nie sądzę, że kiedykolwiek zaakceptuje takie postępowanie. Gapiłem się na niego gdy był już swobodny w wodzie chyba z kilka minut. Dopóki nie zniknął z oczu.
2016 [16 sierpnia] – 48cm
Szczegóły we wpisie Wyjazd II – dzień III – Hollywood z 31 sierpnia 2016.