Wydawać by się mogło, że to takie łatwe. Okonie są tak wszędobylskie i na szczęście na tyle liczne, że złowienie okazu powinno być kwestią czasu. Bardzo krótkiego czasu. Niestety nie jest. Z tymi rybami jest tak, że nie w każdej wodzie osiągają maksymalne dla swego gatunku rozmiary, a tam gdzie mogły by osiągnąć i być łatwo dostępne, są masakrowane za młodu przez debili z żołądkiem zamiast mózgu. Bo jak nazwać tych, co nagminnie pakują w siaty kilkunastocentymetrowe rybki. No i z takich powodów bywa, że trzeba się natrudzić, nawet przy takim żarłoku jak okoń.
1988r. Pierwszy dzień jesieni. Wspaniały, ciepły, złoty. Taki książkowy, ze strzępkami srebrnych pajęczyn na trzcinach i przybrzeżnych jeżynach. A wokół wspaniały las. I niewielki stawek przez który płynął mały strumyczek z lodowatą i czystą wodą. W tamtych czasach z pobliskiej rzeczki – też niewielkiej – w górę strumyka, przez ten staw szły na tarło pstrągi potokowe. Wiosną, w maju, zdarzało się, że łowiono takie maleńkie „kropki”, na spławik. Ale miało być o okoniu. Pierwszego złowionego na spinning nie pamiętam, ale był jak zwykle maleńki, i chyba do tego owego dnia nie przeskoczyłem 20cm. Rzucałem jakąś rzemieślniczą wirówką, złotą w czerwone kropki. Taki PRL-owski long nr 1, który muszę przyznać, kręcił się wspaniale. Do tego miałem Germinę z włókna szklanego o nieustalonej masie wyrzutu, pamiętam jednak, że była niezwykle miękka jak na kije spinningowe tamtych czasów, a całość zamykała żyłka 20-ka. Gorzowska oczywiście. Tylko nie pamiętam kołowrotka. Samopoczucie miałem kiepskie, gdyż był to kolejny dzień matematycznej klęski w liceum, których jako uczeń miałem sporo, a których powtarzalność jednoznacznie skłoniła mnie by się z koniem nie kopać i zgnębiony odreagowywałem porażki nad wodą. Pamiętam moment i miejsce upadku blaszki. Odczekałem kilka sekund by opadła nie co w toń – było około 1,5m głębokości. Kilka obrotów korbki kołowrotka i miękkie ale zdecydowane przytrzymanie i przygięcie kija jakiego nigdy na tym stawku nie doświadczyłem. Największą rybą jaką do tego dnia widziałem w tym zbiorniku był dwudziestokilkucentymetrowy linek. Każdy chyba wie jakie wrażenie robi na nim „okaz”, niezależnie jak ryba jest duża, ale dla wędkarza największa w jego karierze. Delikatnie, wręcz z namaszczeniem doholowałem okonia do brzegu. Miał 33cm. Była to wspaniała samica, którą dziś bym z takim samym namaszczeniem wypuścił. Niestety w tamtych czasach moje nastawienie do wędkarstwa, było takie jak i większości ludzi dziś – dlatego tak trudno o dużego okonia. Ryba dostała w łeb. Jak teraz to wspomnę, to myślę, że zwyczajnie nie mieściło mi się w głowie, że można inaczej. Gdyby ktokolwiek pokazał mi wtedy, że można inaczej, że warto wypuścić tę rybę, a zdjęcie jest milion razy lepszym trofeum, wypuścił bym okonia z pewnością. Nikt w tamtych czasach nie miał takich rozterek, mało kto ma je dziś, mimo, że się o tym sporo pisze. Tylko chyba mało kto w tym kraju czyta… Dziś ten staw jest poddany typowej racjonalnej gospodarce rybackiej i zawiera istną zupę rybną z przewagą oczywiście karpia. Strumyk ledwo się sączy, a latem woda w stawie zabiłaby pstrąga w kilka minut.
2001r. Do sierpnia tego roku przyszło mi czekać na złowienie większego okonia. Choć prawdę mówiąc słabo się starałem. Miejsce ustanowienia kolejnego, mojego rekordu było dość nietypowe, bo stało się to nad Skawą. Po wielkiej wodzie jaka się przewaliła przez tę rzekę z końcem lipca, woda opadła i wyczyściła się na tyle, że można było myśleć o spinningu. Z górnych rejonów rzeki zmiotło poniżej jazu w Grodzisku sporo brzan, a z pobliskich stawów hodowlanych, większość ich inwentarza. Około 200m poniżej mostu drogowego, rzeka zerwała kamieniste dno, a w glinie, która była pod spodem powymywała liczne głębsze dołki i rynny. Brzegi przypominały pobojowisko, a woda śmierdziała jeszcze lekko fekaliami z szamb. Wyposzczony wymuszoną przez deszcze przerwą, pewnie dzierżyłem pierwszą swoją węglówkę, której posiadaczem byłem od kilku już lat. Rzucałem perłowym kopytem wielkości 7cm, co dziś na tym odcinku nie miałoby sensu – praktycznie brak większych drapieżników – nawet okonie w wielkości typowo ”polskiej” są już rzadkością i tylko we wrześniu – październiku można za nimi pochodzić z paprochem na gramowej główce. Wtedy, praktycznie na każdej letniej wyprawie łowiło kilka 27-28cm ryb i sporo mniejszych. Te okonie miały typowy wygląd dla swego gatunku, zamieszkującego podgórskie nurty: smukłe, wręcz chude i mało kolorowe. Ale braki w estetyce nadrabiały niezwykłym wigorem, wręcz zażartością. Był sens poświęcić im parę ciepłych popołudni. No i tak obstukując kolejne gliniane jamki w dnie, zobaczyłem, że wychodzi do przynęty jakaś ryba. Wziąłem ją za leszcza, bo była całkiem szeroka. Zaraz jednak zawróciła i uciekła w dół rzeki jak mi się zdawało. W następnej dziurze gwałtowny atak. I lekkie drżenie rąk. Mam okaz, nowy rekord! Okoń ma 34cm i jest niewątpliwie uciekinierem ze stawu. Świadczy o tym jasnozielony kolor z dużą domieszką złota, no i masa rybki. Grubasek. Pozuje pięknie i spokojnie do zdjęcia. Pod tym względem okonie zasługują na Oskara. Nie rzucają się, nie tarzają w trawie, tylko stroszą się wspaniale. Ta rybka zupełnie rozwiała mój, jak mi się wydawało, nieutulony żal, za pół godziny wcześniej zerwanym w głębokiej rynnie woblerem. Magicznym woblerem. Jednym z pierwszych własnego wyrobu, nadającym się do łowienia.
2009r. Znów długa przerwa. Ale koncentruję się na innych gatunkach. Poza tym uważam, że nic nie zastąpi dużej, dzikiej rzeki. A w niej trudno o rekordowe okonie. Ja ich w każdym razie nie łowię w takiej wodzie. Nie w Polsce. Dla odmiany listopad. Też typowy. Zimny już, wilgotny ale nie mokry. Spokojny, późnojesienny z zapachem butwiejących traw i dymu z odległych domostw. Penetrujemy z kumplem kilka wiślanych starorzeczy. Takie bajora metrowej głębokości, niemiłosiernie zarośnięte latem. Z pierwszymi przymrozkami część zieleniny obumiera jednak i jakoś można popróbować. Tylko lekkie przynęty. Sprowadził nas tam 2 tygodnie wcześniej brak wyników na Wiśle, a cierpliwość dała sporo małych okonków, które o tej porze roku rozjaśniają nasze niekoniecznie kolorowe, wędkarskie dni. Kolejnym razem trafił się prawie 60cm szczupak i wzięty początkowo za samotną, grzejącą się do ostatnich ciepłych promieni słońca wzdręgę – malutki boleń. No ale ten dzień był typowo listopadowy. Bez słońca. Obławiamy starorzecze „szczupakowe” – zero, idziemy na drugie, płytsze ale znacznie większe. Też lipa. Z tym, że tu nas to nie zaskoczyło. Następnie trzecie, „okoniowe”. Prostokątna kałuża 50 na 20m z 80cm głębokości. Zawsze coś tu się działo. No i rybki mimo nadchodzącego zmroku żerują. Mam 9 szt. W tym jeden 28cm. Jakoś przeżył letnie najazdy z „glizdami na lina”. Łowię żyłką 12-ką i kijkiem do 5g. Jak na godzinę łowienia o tej porze dnia i roku, to fajnie. Ale brania słabną. Wracając staję ponownie nad „szczupakowym” oczkiem i sięgam jeszcze raz po drugi kij – 3m, do 10g. Taka klucha ale świetnie trzyma ryby. Żyłka 18-ka, co by w zieleninie dała sobie rady. Rzucam leciutką 7cm wahadłówką. Nawet niespiesznie ciągnięta, zgrabnie trzyma się powierzchni wody. Nagle idzie za nią spora fala ale znika po ok. 2m. Lekko roztrzęsiony ściągam z kotwiczki spory kawałek wywłócznika. To ten strzęp rośliny musiał zniechęcić rybę! Szybko rzucam w to samo miejsce i wyraźnie czuję puknięcie jak małego okonia. Nic się jednak nie dzieje. Zakładam 7cm ripperek Mans na 3g. Pierwszy rzut i wspaniały atak. Ryba mocno chlapie ale idzie łatwo jak na szczupaka. Pod brzegiem, w szarówce widzę pięknego okonia. Bez wahania pakuję do wody rękę bez podwijania kurtki. Mam go! Cmokamy z podziwu z kolegą – robimy szybką sesję fotograficzną i mierzenie. Tu rozczarowanie. Ryba ma tylko 34cm. A więc tylko wyrównałem rekord. Pocieszam się jednak, że ten jest zdecydowanie cięższy. Wypuszczamy rybę ostrożnie ,patrząc jak jakiś czas stoi przy brzegu. Piękny obrazek na koniec sezonu.
2010r. Najpewniejszym sposobem na większego pasiaka jest jednak większa woda stojąca i jakieś pływadło. Wcześniejsze, przesympatyczne doświadczenia z czymś co za Bugiem uchodzi za ponton, spowodowały, że takowy sobie kupiłem, niewielki ale z prawdziwego zdarzenia. Prawie 3m grubego tworzywa, dla jednego wędkującego stwarza wręcz hotelowe warunki. Jesienne chłody skutecznie przegoniły naturystów, plażowiczów oraz najliczniejszych w tym towarzystwie – dresiarzy z nad podkrakowskiego Kryspinowa i 40 hektarów kryształowej i na 12 m głębokiej wody było również do mojej dyspozycji. Pływałem bez echosondy, na wiosłach, konfigurację dna badałem kotwicą i ukształtowaniem brzegu, co było niekoniecznie wiarygodne. Zacząłem z końcem września. O zgrozo, łatwo nie było. Ogrom tafli wodnej totalnie dezorientuje. Nie ma czego „czytać” jak w rzece. Do tego całe łany rogatka i wywłócznika. O ile jeden już powoli przechodził w stan zimowego letargu i 16-ka bez wysiłku przecinała łodygi, o tyle drugi był uparcie jędrny i wytrzymały. I ta głębokość: przy fali, 5g nie daje wyczuć dna na 8m! O paprochach można zapomnieć. Łowienie tak inne od tego do którego przywykłem. Ryby jakieś „dziwne”. Najlepiej reagują na biały kolor. Motor oil, niezastąpiony w ukochanej Wiśle, tutaj jest jakby niezauważany. I jeżeli w ogóle skaczą do gumek, to takich 7-10cm. Nic mniej. Im dalej od brzegu, tym gorzej, mimo, że nie zawsze głębiej. Jakieś brania mam w pobliżu brzegów – tak ok. 50m. Śmieszny przepis zabrania wędkować bliżej. Używam kija Dia Flex 20g o nietypowej długości 2,5m, po tym jak wykończyłem pierwotne 2,6m dziesiątkami rzutów boleniowych woblerów. Za ciężkich. Kij jest jednak fantastyczny. Mam dosłownie pojedyncze okonie do 20cm. Lekkie rozczarowanie. Pocieszam się że w zasięgu wzroku pływają tacy, co przy mnie wyglądają na morskie wygi, a też nic nie ciągną. Tak mija ostatni tydzień września. Październik. Nie odpuszczam. Każdy piątek od 13.00 jestem na wodzie, potem cała sobota i niedziela do 15.00 jak mam siły i pogoda pozwala. Jest już chłodno i ciągnie od dna pontonu. Mały przełom: przy niewielkiej wysepce, jedynej zresztą, odkrywam stromy stok z mulistym a nie piaszczystym dnem. Ciężko od niego oderwać gumową kotwicę, tak mocno ja „zasysa”. Zanim dno zupełnie opadnie, unosi się na około 1m. Na tej półce jest więcej brań. Mam tam za jednym razem obcinkę dużego – czuć było parę kilo – szczupaka i wypięcie około 60cm sztuki. Wyjmuję takiego chudziaka na 51cm. No i parę okoni. Zniechęcony bezmiarem wody, a zachęcony jako takimi sukcesami, strawiłem cały październik przy tej wyspie. Bez efektów. Tzn. pojedyncze okonie i szczupaki nie co ponad 50cm. Pod koniec miesiąca stwierdzam, że jak czegoś nie zmienię, to zima mnie zastanie, a rzeczywiście robi się paskudnie. Pływam więc daleko od brzegów, z kotwicą opuszczoną na 5m i jak o coś zaczepiam, to badam, czy kolejny garbik, może akurat nie jest zarośnięty na śmierć zielskiem. No i trafiam w końcu na taką rynnę, której jeden brzeg spada na łeb na szyję na 11m, a ona sam jest na około 6m. Zimno ale słonecznie. Lekki wiatr z zachodu. Nie bawiąc się w półśrodki rzucam 12cm kopytami na główkach 10g. I są brania. Kilka okoni pod 3 dychy, jeden nawet 32cm, do tego dosłownie z ręki wypada mi około 60cm szczupak. Dzień się kończy. Obiecuję, że następnego też tu zawitam. Kolejny ranek – mam strasznego kaca – czemu jeszcze nie kupiłem echosondy!. Nie mogę tego miejsca odnaleźć, mimo, że zapamiętałem z czterech kierunków punkty orientacyjne. Skończył się październik…Długi weekend z 1-ym listopada. Pogoda wspaniale ciepła tyle, że bez wiatru z zamglonym słońcem. Mam ochotę spać a nie wędkować. Ryby chyba też. Absolutne ZERO! Drugiego listopada, ciut zaziębiony – przegrzałem się, z przyzwyczajenia już ubierając się za ciepło, wypływam o 9.00. Pogoda bez zmian. Leniwa aura. Zaraz trafiam, zupełnie z przypadku, chyba tę samą rynienkę ze stromym spadem. Pierwsze rzuty i szczupaczek pod pół metra. Jakieś niemrawe brania. Postanawiam znów pływać z kotwicą opuszczoną i „nadziewać” się na jakieś wzniesienia dna. Jest południe. Naprawdę ciepło. Stoję praktycznie na środku zbiornika. Wymacałem znów gwałtowny spad dna, tak z około 5 na 10m. Rzucam daleko przed siebie. Na końcu zestawu biało – niebieskie kopyto 7cm na 8g. Jedyna nowość, to coś do czego w życiu nie odwołałbym się na rzece w temacie okoni – plecionka 0,10mm. Przy tej głębokości i anemicznych braniach wskazana. Zwijam powolutku, nieznacznie podciągając gumę w górę i na napiętej plecionce opuszczam. Bardzo łagodny opad. Jakieś 30m od pontonu mam ewidentne skubnięcie. Zacinam bardzo mocno. No i czuję wyraźny jak na taka głębokość opór. Chodzi to bardzo spokojnie, ale uparcie trzyma się dna. Dopiero ostatnie metry przed pływadłem odrywa się od głębin i czuję znacznie szybsze i nerwowe ruchy. Ryba opornie ale na tym sprzęcie gładko idzie w górę. Kiedy ją zobaczę? Choć emocji zero – jestem pewien, ze to szczupak koło pięćdziesiątki. Emocje rosną, gdy w dość silnym słońcu miga mi złoto-zielona owalna plama! Wielka!!! Nie ma wątpliwości, że to okoń, który sam jeden przyćmi wszystkie wcześniejsze razem wzięte. No i zapominam i nie żałuję tych wszystkich godzin i chłodu. Jakbym holował walizkę z milionem dolców. Ryba, o zgrozo jest zapięta za samą skórę kącika paszczy, skręconą w wyniku walki prawie w ósemkę. Mam wrażenie, że ryba zaraz się zerwie. Pod samą powierzchnią zielony kolczak daje zdecydowanego nura pod ponton. Odruchowo wkładam końcówkę kija pod wodę i tak go zatrzymuję. Wypływa już bez walki. Łapię go pod brzuch – chwała okoniom, że są takie szorstkie – nie ma szans go wypuścić. Jest w pontonie! Kolejna wędkarska nirwana. Nie ma świata, nie ma czasu, nie ma zmartwień. Jestem tylko ja i On. Kładę go na wilgotnym ręczniku. Ryba szersza niż tkanina, większa niż klapa mojego plecaka! Proporcje robią z niego rybę innego gatunku. Kilo jak nic. Mierzę go bardzo dokładnie – leży spokojny, jakby wiedział, ze zaraz go wypuszczę. 41cm!!! Mam ochotę go uściskać. Kilka fotek. Cudo. Wkładam rybę do wody i delikatnie ściągam z płetw kilkanaście przywr, które ma. Widać, że ryby już przebywają blisko dna. Puszczam go i powolutku znika w toni. Śliczny, błyszczący złotem i jasną zielenią – niesamowity kontrast z otaczającą szarością brzegów.
2010r. A mówią, że nic dwa razy się nie zdarza. Dwa tygodnie później, 14 listopada, bo odchorowałem swoje, pogoda identyczna, jak z początku miesiąca. Lity, spokojny i nie co mglisty błękit, zero chmur i 15 stopni. Ryby biorą chyba kiepsko – nad brzegami pusto. Zatrzymuje się nad rynną ze spadem – znalazłem ją. Mam piękne branie ale pudłuję. Potem jakby potrącenia stojących na dnie ryb. Płynę na miejsce gdzie ostatnio złowiłem jak dotąd, swojego największego okonia. No i znów nie trafiam, chociaż mam w zasięgu jakieś inne dwie górki, a w zasadzie trzy, bo jedna to jakby „sklejone dwie – większa i mniejsza – około 2m różnicy. No i co ważne bez roślin, nie licząc tych obumarłych na dnie. Pierwszy rzut, świetnie wyczuwalne pobicie ale znów pudło. Przez kolejne około 20 minut mam trzy brania i żadnego nie zacinam, a czuć, że to nie są kontakty z małymi rybami. Poirytowany zakładam koguta. Znów rzut, czuję grunt, podszarpnięcie i przynętą zjeżdża w dół zbocza. Trach! Wisi! Ale chodzi strasznie flegmatycznie. Wyjmuje szczupaczka. Za chwilę znów nie zacinam ryby. Po chwili doholowuję kolejnego szczupaka – niecałe 50cm. Brania się kończą, więc przesuwam się w kierunku, jak mi się wydaje szczytu wzniesień. Przedobrzyłem. Stoję prawie na czubku jednej górki. Do dna jest jakieś 1,5m . Przynęta wyrzucona około 25m przed siebie długo opada. Czuć, że jest około 10m, ale zaraz pojawia się lekki opór – przynęta wędruje po opadającej skośnie ścianie, ku powierzchni. Rzucam bardziej w prawo, bo północna część stoku nadal zarośnięta jest gęstym rogatkiem. „Kicam” pod górę 8cm banjo na 8g w kolorze motoroil. Czemu nie, mimo, że do tej pory nie sprawdzał się tutaj ten kolor? Jeden skok, drugi, dziesiąty. Przynęta jest jakieś 6m ode mnie na głębokości 3m. I nagle strzał jak z procy. Ryba od razu mocno się stawia. Idzie bokiem, jest nadzieja, że to kolejny duży kolczak. Miga na chwilę rozmytym zielonym owalem ciała. Cielska! Znów czas nie istnieje. Mam po chwili olbrzyma w rękach. Wiem, że jest znacznie większy od ostatniego. Przy mierzeniu lekkie niedowierzanie, ponownie centymetr idzie w ruch. Jest uczciwe 42cm bez naciągania, ale aż mi się nie chce wierzyć, że …tylko tyle. Ryba jest tak upasionai jakby mi zwiała, to bym opowiadał o okoniu pod 50cm. Tak, czy inaczej bardzo szczęśliwy puszczam grubasa. Jak poprzedni, niespiesznie odpływa, jakby chciał mi dać się sobie poprzyglądać, tak na zapas, na zimę. Miałem ambitne plany na jeszcze, ale 10 dni później spadło u nas 20cm śniegu a temperatury zjechały od razu 10 stopni poniżej zera.
Nie wiem, co będzie w przyszłym sezonie ale na pewno nie będę pływał bez GPS-u i echosondy. Traci się zbyt wiele czasu.
2011r. A myślałem, że już się nie uda w tym roku. Jak zwykle odkąd mam ponton, od połowy sierpnia ujeżdżam pływadło trzy razy w tygodniu na najbliższej, głębokiej, nieczynnej już piaskowni, rokującej spotkanie z dużym okoniem. Początkowo idzie nawet nieźle, bo już na pierwszej wyprawie mam sztukę 41cm. Niestety potem jest słabiej, mimo, że nadchodząca jesień powinna zwiększyć apetyt drapieżników. Wprawdzie mam kilka ryb wyraźnie nad 35cm, ale nie mogę przeskoczyć czterdziestki. No, w pewnym sensie, to sam jestem sobie winien, bo 23 września tracę trzy duże ryby, na 99,9% – okonie. Wiało wtedy fajnie z zachodu, było ciepłe jak na ten miesiąc, późne popołudnie. Piękny błękit z wielkimi szaro-białymi chmurami. Każde miejsce po obrzucaniu za okoniem, poprawiałem bardzo sztywnym kijem z plecionką 14-ką w nadziei na spotkanie z sandaczem. Mitycznym sandaczem. Intensywnie łowiąc tu drugi sezon, nie złowiłem nawet małej sztuki, ani nikt przy mnie. Ani z łodzi, ani z brzegu. Ale jakich opowieści się nasłuchałem… Szczerze, to od razu byłem sceptyczny i uznałem, że to opowieści nieco draśnięte rydwanem czasu, ale zawsze istnieje nadzieja, że jakiś okaz pozostał, że mimo ogromnej presji, przy tych kilkudziesięciu hektarach i do 12m głębokości, nie mogli zjeść wszystkich. No i padłem ofiarą tego sztywnego zestawu. Na równym, piaskowym blacie z wielkim fałdem unoszącym dno na metr-półtora nic nie reagowało na mój aksamitny, okoniowy zestaw [biały twister 5cm na 5g, plecionka 0,04 i do tego superlekki kijek do 6g wyrzutu]. No i sięgnąłem po sprzęt na sandacza. Spory, żółty twistem na 12g główce szybko puknął w dno. Jak to często ma miejsce, po którymś tam poderwaniu, już blisko pontonu, mam rewelacyjne pobicie. Zacinam, natychmiast czując charakterystyczne mocne, okoniowe „telegrafowanie”. Kij, który ledwo przyginały kilowe szczupaki, ku mojemu zdumieniu, całkiem mocno pochylił się ku tafli wody. I luz. Najpewniej duży okoń spadł. Zwijam, więc szybko chcą powtórzyć rzut, a tu poprawka! Albo ryba się nie ukłuła albo było ich więcej. Niestety, mam powtórkę całej historii. Trochę rozczarowany, postanawiam przyłożyć się do tego miejsca. W ciągu kolejnej godziny mają miejsce w jeszcze dwa piękne brania, z tak samo mizernym skutkiem. Wszystkie ryby spadły. Atakowały tylko ten żółty twister na sztywnym zestawie i żadne inne kombinacje nie dały kontaktu…Nie licząc tego zdublowanego ataku w pierwszym braniu, to wszystkie próby zjedzenia gumy, były mniej więcej na 8m.
Jesień nadciągnęła pełną parą, z tą różnicą, że nie lało, w całym kraju susza i w moich rejonach niezmiennie utrzymywała się wschodnia cyrkulacja z bardzo wysokim ciśnieniem. Pływam już tylko dwa razy w tygodniu, bo piątek odpadł – za krótki dzień i startowanie o 14.00 nie ma sensu, nie wolno zresztą łowić z pontonu po zmierzchu na tym zbiorniku. Ostro wspomagam się sonarem.
Skończył się listopad. Wierzcie lub nie, ale od 1 października wyjąłem tu …jednego niewielkiego okonia. Jakby je coś wytruło. Wzorem zeszłego roku, nastawiając się na garbusa z prawdziwego zdarzenia, łowię gumami 8-10cm. Już bym się złamał i sięgnął po paprochy, lecz tak słabo jest u wszystkich. Z brzegu również lipa. Nawet łowiący na robaki z rzadka mają kontakt z mikrookonkami. Szczupaków za to obfitość. Ilościowa wprawdzie, bo ryby około półmetrowe, ale dobre i to. Muszę jednak przyznać, że miałem kilka bardzo podejrzanych brań, typu „widmo”. Po zarzuceniu, zazwyczaj już przy pierwszym – trzecim poderwaniu, kij przyginał się obiecująco, czuć było większą rybę, która niemrawo w zimnej już wodzie, coś tam wojowała, po czym, po kilku obrotach korbką, spadała. Żadnego pobicia nigdy nie czułem. Po prostu, podrywając gumę miałem już rybę na kiju. Oględziny gum nic nie dają, bo przynęty są mocno pogryzione przez małe szczupaki.
Zmieniłem sprzęt z pierwszymi, wyraźnymi chłodami: łowię plecionką 10-ką, by wyczuć anemiczne brania [ale jak się okazuje – nie wszystkie], łowię kijem Kongera Champion Tango 2,7m do 10g. Czuć starą już technologię ale łowi się tym ok. po kolejnym, tym razem nieodwracalnym złamaniu ukochanego [to nie przesada] Dia Flexa. Stosuję średnie, zielone banjo na 8g lub 10cm kopyto na 10g tego samego koloru. Czasem z nudów poprawiam białym. Jak jest flauta to używam tylko banjo na 6g. Obijam wszystkie odnalezione górki, potem obstukuję głębie. Nic, poza szczupłymi nie chce współpracować. Jest 3 grudnia. Woda ma już tylko 4,7 stopni. Zapowiadają opady. W końcu. Nigdy nie myślałem, że będę wyczekiwał deszczu. I ma w końcu dmuchnąć z zachodu. Pierwszy raz od dwóch miesięcy! Nad wodą rozkładam się po ciemku. Zaraz o 6.30 zaczyna mżyć. Po kilku godzinach mam małego szczupaka i pół centymetra wody w pontonie. No i zero wiatru. Staję nad znajomym urwiskiem. Dno spada prawie pionowo z 3 na 7m, na mały „balkon” by znów pionowo opaść na 11m. Szybko mam kolejnego szczupaka pod 50cm. Potem cisza. Zniecierpliwiony nieco, posyłam przynętę dużo dalej niż zwykle i bardziej na lewo. Jakoś tam nie rzucałem nigdy. Przynęta wpada, spokojnie czekam – nastawiam się na kontynuację głębi. Tymczasem plecionka luzuje się szybko. Początkowo liczę na branie, zacinam, ale okazuje się, że jest tam zwyczajnie płycej. Opływam teren i okazuje się to jakby płaskowyż o kształcie trapezu, w przybliżeniu 50 na 100m. Średnia głębokość to zaledwie 5m ale całe dno bardzo nierówne, usiane jest jakby koleinami po spychaczach. Południowe i zachodnie krawędzie opadają stromo do nawet prawie 10m, a wschodnie i południowe łagodnie spływają na 7m i tam dno jest bez udziwnień. Wszędzie piasek. Łowię w sumie 6 szczupaków, w tym bardzo krępą sztukę pod 3kg, która zwraca mi w podbierak chyba z 20-30 3-4cm wzdręg. Pozbawiłem biedaka obiadu, ale wypuszczam go po kilku fotkach do wody. Niech sieje dalej popłoch. Znów mam branie – widmo…
4 grudnia. Zawziąłem się. Liczę, że zgodnie z zapowiedziami w końcu jednak powieje. Nastawiam się tylko na kopyta, dowiązując małe kotwiczki, które wbijam jednym grotem w ogon. Niech tylko skubnie sam koniec gumy.
Znów świt. Wygląda na to, że będzie trochę słońca. Dmucha z południowego – zachodu. Aż za bardzo. Od razu płynę na „płaskowyż”. Pierwszy, dosłownie pierwszy rzut i mam szczupaka. Czterdzieści parę centymetrów, ale czuć że coś się dzieje. Powietrze łagodnie wilgotne od wczorajszego deszczyku, po kilku tygodniach suchego, surowego. Przesuwam się „na czuja” jakieś 20m na pd-wsch. Znów pierwszy rzut. Opór taki sobie, ale oczom nie wierzę: pierwszy okoń z piaskowni od …8 tygodni. Ma 30cm. Guma zażarta po samą główkę. Wypuszczam rybę. Postanawiam przetrałować „okolicę”. Rzucam na wszystkie strony, bardzo gęsto, staram się metr po metrze przeczesać dno. Czuję, że mimo piasku, kopyto, co i raz podskakuje na nierównościach. Zero roślin. Mija jakieś pół godziny. Mam jeszcze dwa szczupaki: krótki i 55cm. Wiatr daje się we znaki. Trudno łowić na stojąco – tak buja. Na koniec raz jeszcze odwracam się twarzą do wiatru, który momentami robi potężny łuk z plecionki. Powoli i raczej delikatnie podbijam przynętę. Jest około 15m od pontonu. I kolejne mocne branie. Od razu wiem, że to nie szczupak. Trzy – cztery telegraficzne impulsy, 2m płynie przyklejony do dna i znów „telegraf”. Popuszczam nieco hamulec, chcąc zniwelować sztywność plecionki, pocieszając się, że kij jest bardzo elastyczny. Jestem zdziwiony, bo minął dłuższy czas, a ryba jak przyklejona do dna, tylko się po nim ślizga. Delikatny kij pięknie ugięty, bo już zaczynam forsować hol. Ryba odpuszcza trochę i idzie w górę, ale czuć, że jest bardzo niezadowolona i cały czas mocno się stawia. Głębokość niewielka – te 4-5m, a ja ciągle nie wiem, co jest na końcu. Znów kilka obrotów kołowrotkiem. Wprawdzie wieje wiatr, mocno marszcząc powierzchnię, ale prześwitujące słońce, powinno już pozwolić zobaczyć choćby cień rybska. Kiełkuje mi myśl, że to ten reliktowy sandacz, taka 60-ka. W końcu, w głowie wybucha mi granat, bo głęboko w toni błyska wielki okoń. Wiem, że jak go wyjmę, to mam swój nowy rekord, choć nie wiem czy będzie Magnum [45-ka]. Zaraz potem kolejna myśl: jak zapięty? Pocieszam się kotwiczką w ogonie kopyta. Drugi kontakt wzrokowy i jestem spokojny, bo przynęty nawet nie widać. Już zdecydowanie podciągam go i delektuję się wspaniałym widokiem: kolczak ledwo mieści się w świetle mojego niewielkiego podbieraka. Euforia! Unoszę podbierak, a ten się zaczyna niebezpiecznie wyginać. Okoń ma pod 1,5kg. Wspaniały i jedyny w swoim rodzaju. Z tak bardzo wypracowaną rybą, płynę [siedzi zły w podbieraku] do brzegu, na spokojną sesję foto. Mierzę go: 44cm! Potem wracam w to samo miejsce i łowię jeszcze jedną 30-kę i trzy szczupaki, ale te ryby już nie mają znaczenia. Mam nadzieję, że król dnia szczęśliwie dorośnie do 50cm i z nim albo z którymś z jego kumpli jeszcze się spotkam. Robi się ciasno na bicie rekordu w tym gatunku, lecz do tej pięćdziesiątki jeszcze trochę miejsca jest. Cdn… Mam nadzieję.