W moim przypadku, poszczególne ryby z tego gatunku można podzielić na dwie grupy. Jedna grupa, to te pierwsze, mniejsze brzany, na które polowałem celowo, bo było ich sporo i miało to sens. Bliżej czasom obecnym, brzany łowiłem prawie zawsze przez przypadek. W każdym razie te kolejne, coraz większe. Oczywiście jak części z nas, zdarzało mi się mieć na kiju bardzo duże egzemplarze [myślę, że kilka w granicach pod 80cm] ale były to ryby podcięte i albo się wypinały albo rwały w diabły cały zestaw. Prawdopodobnie mój niedoszły, prywatny rekord – rybę około 70+, prawidłowo zaciętą, straciłem przy samym brzegu, po około pół godzinie zmagań. Powód był prozaiczny: ryba podczas charakterystycznego tarcia pyskiem o dno w czasie holu, rozpięła agrafkę. Nie wiem czy miało to miejsce na początku, czy na końcu holu. Wszak pewny triumfu, pochylając się nad stojącą w nurcie rybą, na sekundę zluzowałem żyłkę… i zobaczyłem jak ta, spokojnie odpływa w dół Wisły. Nawet jej nie dotknąłem. To był dość smutny, lipcowy dzień. Bolało tym bardziej, że byłby to taki „prawdziwy” rekord, ponieważ rzecz działa się w drugiej połowie lipca, a choć wszystkie ryby wypuszczam, to mam świadomość iż nawet przypadkowe złowienie ryby w okresie ochronnym, jak dla mnie – może być tylko takim prywatnym rekordem, a i to z tą skazą czasu, w którym się ją złowiło. Biorąc jednak pod uwagę, że nie bardzo mamy wpływ na fakt iż dana ryba wzięła akurat teraz, zaliczam tylko dla własnej statystyki, te kolejne większe.
Zastanawiając się, co tu o tych moich sparingach z brzanami napisać, wpadło mi do głowy, że trochę się zagalopowałem, pisząc o jaziu, jako o największym leniwcu wśród często łowionych ryb spinningowych. I już miałem zmienić zdanie, że nie, że brzana jest jeszcze większym powolniakiem, ale jak wróciłem pamięcią do lat 2001-2002, kiedy przez ten okres złowiłem sporo, choć niedużych brzan, to nie były one potulnymi misiami, co można było świetnie obserwować w czystej i niskiej wodzie Skawy.
Od kilku lat, jak napisałem nie nastawiam się na ten gatunek celowo, choć przyznaję, że siła i wytrwałość tych ryb budzi uznanie i taki przypadkowy przyłów jest świetną niespodzianką. Pamiętam, jak przeżyłem swoje pierwsze dwie brzany złowione jeszcze na spławik jako mały chłopak. Ryby miały nieco ponad 30cm, ale jakże silne w porównaniu z jelcami, kiełbiami czy uklejkami, z którymi bawiłem się lekkim bambusem.
Pierwszą brzanę na spinning złowiłem w Wiśle, na malutką cykadę, chyba w maju 2000r, ale że ryba też była maleńka, to nie ma co o niej mówić.
2000r. Piękny sierpień. Wyżowa pogoda z silnym słońcem i nielicznymi chmurkami. Potężne rumowisko głazów w Wiśle powyżej Krakowa. Akurat oczytałem się w którymś z czasopism o brzanach łowionych na spinning. Fajnie jest być debiutantem, bo po pierwsze co chwilę, coś nowego można odkryć, po drugie stosunkowo łatwo pobić swój rekord. To był drugi albo trzeci dzień polowania na brzany. Bez efektów. Tzn., miałem kilka brań, takich po których, kołowrotek chciał się zapalić i urywało żyłkę, ale nie sądzę, że którakolwiek z tych ryb była brzaną. Zniechęcony wracałem do kleni, które mnie nigdy wtedy w tym miejscu nie zawodziły. Ale w końcu, w przedostatni dzień miesiąca miał miejsce sukces. Złowiłem brzanę. Używałem białego, wolno tonącego uklejopodobnego woblera dł. 6cm. Zarzucałem go na ile leciał na żyłce 16-ce i spławiałem jeszcze, między dwie kupy zalanego gruzu i tam trzymałem, póki nurt nie zniósł go na tyle blisko pierwszej, że groziło to zaczepem. W końcu miałem branie. Jakże inne niż kleniowe. Lekkie puknięcie, a po zacięciu parę sekund jakby martwego oporu. Parę sekund, bo 46cm brzanka szybko zaczęła podążać pod prąd, jak to w zwyczaju ma ten gatunek. Na cienkiej żyłce i dość sztywnym spinningu trwało to trochę, tym bardziej, że nurt był też ostry, ale była moja. Puszyłem się jak paw, bo obok mnie stał facet, który, jak wcześniej rozmawialiśmy, też nastawił się na brzany. Miał tylko o wiele bardziej sensowny sprzęt – choćby żyłkę, bodajże 0,22mm. Tyle, że nie miał, to prawda, żadnych brań, a ja jakieś klenie, sandacze i tę brzanę. Przemądrzale argumentowałem, że to grubość żyłki ma znaczenie, że ryby widzą itp. Zwyczajnie miałem wtedy chyba szczęście.
2001r. Inwazja poprawiaczy brzegów, a nawet dna, zdemolowała mój odcinek Wisły tak, że przez dwa lata nie było czego tam szukać. Zapoznając się ze Skawą pod Wadowicami i z zazdrością obserwowałem czasem doskonale widoczne małe stadka brzan. Piszę, „czasem”, bo tych ryb było niewiele. Po jakiejś większej wodzie w połowie wakacji, zmyło chyba ryby z wyższych partii rzeki i częściej je widziałem jako zdobycz spławikowców. Sporo się nakombinowałem, ale nie miałem w ogóle kontaktów z tym gatunkiem. Dziś, wydaje mi się, że używałem za dużych woblerów, jak na gusta i rozmiary tamtejszych ryb. Pierwszą złowiłem, jak to bywa -przypadkiem. Powyżej ostrego i bardzo silnego zwężenia, rzeka była mocno rozlana z wodą może półmetrową. Wczesnymi, sierpniowymi rankami na tej płyciźnie pojawiało się dużo kleni, które wraz z nadchodzącym dniem uciekały w głębsze fragmenty. Wypuszczając na luźnej żyłce około 2cm woblerek, który prawie nie nurkował, po zatrzymaniu na granicy ostrej wody, mogłem być pewien, że coś go zaatakuje. Zazwyczaj klonek, rzadziej okoń czy pstrąg. Tymczasem po mizernym potrąceniu, którego raczej się domyśliłem niż poczułem, szybkim holu, wyjąłem około 35cm Wąsatą. Tak mnie to zaciekawiło, że przerwałem łowienie, przeszedłem na drugi brzeg i powolutku wychyliłem się z nad stromej skarpy. Oniemiałem! Nie było tam setki brzan, jakie pamiętam z dzieciństwa na Rabie. Było ich zaledwie chyba 4-5, ale jedna miała spokojnie pod 7 dych. W tak płytkiej wodzie zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Dodatkowym bonusem dla oczu była równie wielka [w skali gatunku oczywiście], samotna świnka. Ryby „siedziały” tuż przed wlewem, w wymytej niecce około 30cm głębszej niż woda wokół. Kilkanaście minut trzymania woblerka skusiło w końcu brzanę. Taką ciut nad 40cm. Z biegiem dnia ryby spływały niżej, na głębszą wodę i jakoś tam nie mogłem się do nich dobrać. Co ja się wtedy na strugałem woblerów. Takich na „tamto” właśnie miejsce. No i jeden się udał. Mam go zresztą po dziś dzień. Miał ten atut, że przy naprawdę sporym ciężarze, udało mi się tak dobrać kąt steru, że intensywna praca z pewnością kusiła ryby, ale równocześnie pozwalała zaatakować wobler. Okazało się, że fabryczne produkcje [ przynajmniej te, które wtedy miałem], jeśli spełniały wszystkie wymogi, co do wielkości i głębokości pracy, to szalały jak wściekłe. Podchodząc wcześnie rano w cieniu drugiego, wysokiego brzegu, mogłem jak na filmie oglądać zachowanie ryb. Nie przestraszone, bardzo szybko dostrzegały przynętę i czasem w dwie – trzy sunęły do woblera, tyle, że tu zaczynały się schody. Najodważniejsza, a może najbardziej żarłoczna sztuka podpływała i kręciła się tak za sztuczną rybką, jak lis wokół jeża. Ewidentnie nie pasowała im za silna praca. Do mojej produkcji woblerka startowały równie ochoczo, ale bez ceregieli – podpłynięcie przechodziło płynnie w zachłanne zassanie. Tamte brzany naprawdę zdecydowanie brały się do rzeczy. I kolor chyba nie miał tu za wielkiego znaczenia. Trochę zaskoczyło mnie również to, że ryby żerujące w dnie, chętnie goniły za woblerkiem wpół wody. Może dlatego, że było płytko? W każdym razie któryś wakacyjny wyjazd przyniósł rybę na 51cm.
2002r. Ta sama miejscówka na Skawie, tylko na początku września. Spokojna, mglista, wręcz senna atmosfera. Jeszcze masa zieleni, lecz gdzieniegdzie okraszonej złotem. Woda, jak często pod koniec lata – mała. Poprzedniego roku, nauczyłem się już, że gdy temperatury powoli jadą w dół, mogę liczyć na te ryby, nie powyżej wlewu, a poniżej. Woda była tu trzy razy głębsza i znacznie spokojniejsza. Latem, też widziałem tu brzany ale nigdy nie chciały brać; chyba nie żerowały, tylko odpoczywały. Przez te dwa sezony mogłem powiedzieć, że nauczyłem się łowić ten gatunek. Przynajmniej w Skawie. A, żeby nie było złudzeń. Nie łowiłem tych ryb na pęczki. Zazwyczaj po drugiej, góra trzeciej sztuce ryby przestawały reagować na cokolwiek. No i nie były wielkie, nawet nie duże. Ot, czterdzieści kilka centymetrów. Ale miejsce było pewne. W te wczesnojesienne, brzanowe gry na głębszej wodzie angażowałem ślizopodobny wobler. Oczywiście własnej produkcji. Byłem już na takim etapie, że nieźle chodziły ale i w miarę wyglądały. Dziś wolę iść na ryby niż strugać wobler. Mój „śliz” bardziej falował niż trzepotał w woblerowym stylu. Zrobiłem ich kilka ale tylko dwa były naprawdę dobre. Niestety, „poległy na wodzie chwały”, tzn. w zaczepach.
Wracając do tamtego dnia. Pierwsze przepuszczenia. Jakiś klenik. Mimo, że wobler był bardzo cieńki, to miał jednak 7cm, czyli do maluchów nie należał. Mimo to chętnie atakowały go okonie. Ja czekałem jednak na brzany z nadzieją na jakąś choć trochę większą sztukę. Od czasu do czasu nikły rozbłysk miedziano-zielonego boku utwierdzał mnie, iż tam stoją. Czas miło upływał. W końcu kij przygiął się dość mocno. Brania nie czułem w ogóle, a to oznaczało, że jest podcinka. Faktycznie, wydarcie brzany zajęło mi trochę, choć od razu wyszedłem na brzeg i ściągałem rybę z prądem. Dziś bym się nie przejął, ale wtedy ogarnęła mnie żałość, bo ryba miała 53cm. Tyle, że źle zaczepiona. Nie liczy się. Wróciłem do łowienia, ale szybko przerwałem, bo towarzystwo chyba się przestraszyło. Nic, zupełnie nic nie brało. Dłuższa, około półgodzinna przerwa, chyba dobrze zrobiła rybom. Szybko zaliczyłem miękkie stuknięcie i kolejny hol. Ryba nieznacznie podeszła pod wlew, by zaraz zawrócić z impetem w dół rzeki. Świetnie zapięta za kącik rurkowatej paszczy, dała się podebrać. Byłem tym razem zachwycony, bo ta miała również…53cm. Znów poprzeczka trochę się podniosła.
2005r. To jeden z kolejnych, takich przypadkowych moich rekordów. Majowi Zimni Ogrodnicy jak zwykle ostudzili ryby, a co za tym idzie zakusy wędkarzy. Bolenie, które od czasu do czasu już udawało mi się przechytrzyć, przestały się pokazywać. Wykoncypowałem sobie, że pewnie siedzą przy dnie i może tam żerują. Łowiłem wtedy w takim głębokim, żwirowym rowie z dość silnym uciągiem. Wody było około 3m. Jedyną przynętą, która miała kontakt z dnem, a którą mogłem względnie powoli prowadzić z nurtem w poprzek rynny, okazała się cykada [12g]. Sposób był chybiony, ale jeden mały boleń, który się skusił dzień wcześniej, spowodował, iż trwałem niezłomnie w tym miejscu jak i przekonaniu. Naprawdę długi czas sterczałem na żwirowym brzegu. Ostry wiatr, podobnie jak cisza w wodzie skutecznie studził moje nadzieje jak i organizm, przyzwyczajony już do prawie letniego ciepła. Z zadumy obudziło mnie niezłe uderzenie. Po sekundach nadziei – pierwszy opór spotęgowany uciągiem był dość duży; przy brzegu jednak 40cm kleń szybko skapitulował. Nie co podniesiony na duchu działałem dalej. Po dłuższej przerwie nastąpiło kolejne, wyraźne ale tym razem lekkie potrącenie, które chyba pod wpływem nurtu, natychmiast przeszło w większy opór. Brzana miała 53cm, więc wyrównałem poprzedni wynik. Była jednak, jak to często ryby z Wisły znacznie bardziej masywna. Jakiś dziadunio prawie rzucił się na mnie w obronie ryby, gdyż myślał, że sięgając do kieszeni plecaka po aparat, wyciągnę siatę, a był przecież okres ochronny. Dobrze, że są jeszcze tacy ludzie…
2005r. Sierpień. Kolejna brzana była nagrodą za wytrwałość. Ostatni tydzień lipca był tak nędzny, że trudno w cenzuralnych słowach to opisać. Sam nie wiem, chyba ze względu na wolny czas jeździłem dzień po dniu, tylko po to by pooglądać rzekę. Akurat 1 sierpnia wieczorem przestało padać. Na dosłownie dobę. Deszcze nie były bardzo mocne, więc woda podniosła się tylko ale nie zbrudziła. Była natomiast lodowata, jak na koniec lipca. Następnego ranka z nadzieją oświetloną dawno nie widzianym słońcem, ruszyłem wzdłuż długiej mielizny idącej około 200m równolegle do brzegu. Spacerując w dół rzeki, doszedłem do miejsca, gdzie woda między wypłyceniem, a lądem mocno zwalniała. Ryby nieznacznie lepiej współpracowały. Brania nie były liczne, ale żadnych tam podskubywań, tylko jak coś się zdecydowało, to chciało przynętę rzeczywiście pożreć. Na początku w lekkie zdumienie wprawił mnie 22cm okoń. Mierzyłem go, bo zżarł prawiecały ripper Mans`a o długości 12cm. Z pyska wystawało mu może 3cm gumy. Hak miał gdzieś w gardle i sporo się napociłem, by odhaczyć go możliwie bez uszczerbku dla jego zdrowia, co w sumie się udało. W kolejnych minutach do wody poszybowało średnie banjo na około 5-6g. Pośrodku wolnego nurtu nastąpiło elastyczne zatrzymanie. Zaciąłem mocno, bo to nie przypominało okoniowego czy kleniowego dość gwałtownego ataku. Z racji miejscówki, ryba nie szalała przesadnie ale godnie dawała mi odpór, tym bardziej, że nie było szans na forsowny hol – żyłka 16-ka. Wąsata miała 56cm. Biorąc pod uwagę że w poprzednie dni była lipa, tym bardziej się z takiej zdobyczy ucieszyłem.
2007r. Kwiecień zrobił się już zupełnie wiosenny. To był bardzo wczesny ranek, w który wracając o świcie po koncercie, nie wiedziałem, czy iść spać, czy jechać na ryby. 6-7 lat wcześniej, potrafiłem, przyjeżdżając o 2.00 w nocy załadować graty i gdzieś jechać. Ale z biegiem czasu sił jednak ubywa. Postanowiłem się zdrzemnąć. Tak jak wstałem, tak i pojechałem. Piszę to po to, by usprawiedliwić mój szczególny „fryz” na fotce. Około 10.00 podszedłem do wąskiego, jak na Wisłę wlewu, poprzedzonego spokojną wodą z równym żwirowym dnem. Od kilku dni fajnie łowiło mi się tam klenie, tak jak wtedy lubiłem na wiosnę: niewielka gumka, ważne by jasna, na 3-4g, spływająca tuż nad dnem. Podobnie jak to się robi woblerem, tylko tu przynęta idzie cały czas blisko dna. Ryby nie były ogromne, średnio 30-35cm, ale dość liczne. Zbliżając się „po wachlarzu” od przeciwległego brzegu do mnie, przynęta nagle ugrzęzła, po czym majestatycznie zakołysało kijem. Oj, podcinka. Takoż było. Brzana capnięta gdzieś w okolicy płetwy piersiowej miał tylko 58cm, ale mnie zwiozła na delikatnym zestawie ładny kawałek. Szkoda, że za bety. Wracam do zabawy. Po chwili branie jak średniego klonka ale jakby spokojniejsze, wolniejsze. Po zacięciu, używając języka psychologii – faza stuporu i po paru sekundach powolna jazda pod prąd. Wszystko jasne. Widać podpłynęło stado; była nie tylko ta poprzednia, podhaczona. Ryba ostatecznie zawróciła z nurtem, ale była nieźle już wymęczona, poza tym, złapana za pysk nie ma takiej swobody jak podcięta. Ta miała wprawdzie tylko 57cm ale zawsze to o punkt więcej niż poprzedni rekord.
2009r. Hol ryby, który opiszę poniżej znalazłby się chyba w pierwszej trójce moich najbardziej emocjonujących holi, zakończonych sukcesem. Był początek maja i ryby dopieszczały wędkujących. W zasadzie, to bywały godziny, gdzie nie wiedziałem za co się brać, bo w kilkunastu rzutach łowiłem bolenia, często takiego w okolicach 70cm, odkładałem kij, brałem drugi, leciutki zestaw, schodziłem 100m niżej, rzucałem parę razy i wyjmowałem klenia pod 4 dychy. Potem kilka kolejnych i znów powrót po bolnia. I tak na zmianę przez pół dnia. Może dobrze, że nie jest tak zawsze, bo chyba bym został bezdomnym i bezrobotnym, wędkującym non stop. Tego dnia miałem na rozkładzie dwa bolki –58 i 70cm. Na chwilę przestały brać. Zebrałem bety i z przygotowanym 3m lekkim kijem z szesnastką żyłką, ruszyłem na koniec piaszczysto – żwirowego języka, wrzynającego się w nurt. Poniżej, woda była początkowo płytka i spokojna, ale po około 30m robiła się bardziej żywiołowa i nieco głębsza z kamienistym dnem, tyle że bez zaczepów. Nie wiem czemu ale klenie brały tu bardzo niekonwencjonalnie. Tylko tamtej wiosny miałem sytuacje jak poniżej. Łowiłem białym, dwucentymetrowej długości dość smukłym wobkiem lekko tonącym o zdecydowanej, ale jednak subtelnej akcji. Nic z trzepotania typowych baryłek. Nawet niewielkich. Kotwiczka – taka „średniej” klasy, miała już tylko dwa groty, bo dzień wcześniej, jakiś twardziel z łuskami rozgiął trzeci, który się złamał, gdy chciałem przywrócić mu pierwotny kształt. Początkowo wszystko było normalnie. Łowiłem 1-3 klenie w zasięgu konwencjonalnego rzutu taką przynętą, czyli jakieś 15-20m [plus spław wobka]; następne brania były już około 40m niżej, tak jakby ryby spłynęły przestraszone. Jeśli jakiegoś znów złowiłem to wyglądało na to, iż ryby spływały znacznie niżej. Przynajmniej tylko tam były brania, ale za to nawet po większych przepychankach, ryby nie uciekały i dalej tam brały. Nie wiem, czy uwierzycie, ale to „tam”, było oddalone od mojego stanowiska o jakieś 70-80m. Po prostu pozwalałem spływać woblerowi na lekko napiętej żyłce, bardzo, bardzo daleko. W zasadzie nie czułem absolutnie jego pracy. Na wysokości odległego zakrętu, zatrzymywałem przynętę i z pionowo uniesionym kijem po prostu czekałem, zmieniając czasem kąt nachylenia wędki, przekrzywiając ją mocno na prawo albo na lewo. Brań jako takich też nie czułem, tylko nienaturalne, dodatkowe napięcie lub drganie żyłki. Potem dość forsowny hol pod prąd i od nowa. Ciekawe było to, że skrócenie dystansu o połowę [zejście w dół rzeki] nie przynosiło brań…
W każdym razie żyłka znów ponownie nienaturalnie napięła się. Odruchowo dociąłem, choć nie wiem czy przy flakowatym kiju i tak długiej żyłce miało to sens. Tymczasem, jakby uwiesiła się wielka szczapa drewna, spływająca swobodnie z prądem. Na szczęście dla mnie, oddałem tylko około 10, góra 20m linki, gdy dało się poczuć żywy majestat. Jakaś większa ryba spokojnie ruszyła, bardzo wolno pod prąd. Domyślając się brzany i drżąc o wobka [miałem takiego tylko jednego! i nie wiem czy są gdzieś do kupienia], również bardzo powoli zawijałem żyłkę, modląc się, by ryba nie spanikowała i nie dała susa w dół Wisły bo byłoby po zabawie – żeby wrócić na brzeg z cypla, musiałbym iść w górę nurtu z 200m. Ryba jednak wytrwale płynęła w górę, w moją stronę. Brzana będąc może 40m poniżej mnie zdecydowanie odbiła w środek nurtu, tam dała się podciągnąć w górę może z jeszcze 10m. Znając miejscówkę, wiedziałem, że muszę ją przeciągnąć nad niewielkim żwirowym garbem, nad którym płynęło może 20cm wody, a rybsko przykleiło się po jego drugiej stronie. Dawała się podciągnąć dosłownie kilkadziesiąt centymetrów i wracała w rynienkę. Powtórzyłem to chyba kilkadziesiąt razy. Silny nurt nad piaszczystym dnem przy samym cyplu, zniechęcał mnie do próby dojścia do ryby. Nagle zauważyłem, że dzieląca mnie od ryby podwodna mielizna zaczyna wystawać z wody. Niechybnie musiano przymknąć wodę na progu, który znajdował się kilometr wyżej. Struchlałem. To oznaczało, że brzanę muszę przeciągnąć po ledwo zalanym żwirku. Sam nie wiem, lecz wąsacz jakby wiedział, że nic mu nie będzie, bo przy kolejnym podciągnięciu wierzgnął potężnie, a ja ryzykując żyłką, postawiłem większy opór i ryba wylądowało na wystających z wody kamykach, po czym przeczołgała się do wody, lecz już po mojej stronie. Była słabiutka. Całość trwała jak dał znać kumpel – około pół godziny. Ryba była złapana za jedno ramię drucianej kotwiczki, zaraz za kraj mordki. Może dlatego, że było chłodno ryba zniosła hol nadzwyczaj dobrze. Reanimacja, bardziej dla pewności trwała może z pięć – siedem minut.
Od tamtej pory nie złowiłem większej sztuki. W ogóle łowię tych ryb niesamowicie mało i jest to chyba, od kilku już lat – najrzadziej łowiony przeze mnie gatunek.