Ryba cień, ryba mit. Demonizowana i zarazem przynosząca prestiż. Symbol trudnego, wędkarskiego celu. Zabrzmi jak żart, ale dla mnie jest najłatwiejszym do złowienia, dużym drapieżnikiem. Powód prosty – boleni [na szczęście] jest najwięcej wśród rybiej, drapieżnej arystokracji. To ten gatunek nauczył mnie bardzo skrupulatnego, konsekwentnego i „naukowego” podejścia do wędkarstwa. Nauczył mnie takiej wytrwałości i cierpliwości, że nie ma chyba gatunku, który mógłby mnie zniechęcić. Tym rybom, należącym do moich ukochanych zwierzaków, poświęciłem z rzędu 2-3 lata, by dojść do wyników, które w moich własnych oczach czynią mnie Łowcą. Może to nieskromne ale tak mam. Po za tym, jak już nauczyłem się łowić te ryby, to przyszła kolej na łowienie okazów. I to była szkoła jaka procentuje przy każdym innym gatunku. Przy innej może okazji nadmienię o tym więcej. Na koniec, by nie popadać w samozachwyt, dodam, że owszem, łowię te ryby skutecznie, ale tylko w ciepłej porze roku, czyli wtedy gdy w orbicie ich zainteresowań są powierzchniowe i podpowierzchniowe obszary wody.
2000r. Jak często bywa, pierwszą rapę złowiłem przez przypadek. Totalny fuks. Był to okres końcowej już, bardzo intensywnej ekspansji różnych gatunków, nad szybko oczyszczającą się górną Wisłę, która od początku lat 90-ych powoli wracała do świata żywych. Czerwiec był wspaniałym początkiem prawdziwego lata. Przejście naprawdę potężnej burzy lekko spięty przeczekiwałem ją w aucie czując jak drży ziemia, kiedy gdzieś w pobliżu, naprawdę blisko uderzył piorun. Woda nieznacznie się zbrudziła, za to podniosła dość wyraźnie. W ostatnich kroplach naciągnąłem na siebie jakąś folię i stanąłem nad brzegiem. Przede mną był piękny kocioł wodny, taka pralka z zawracającym jednym wielkim jęzorem nurtu i wielkimi bąblami piany na powierzchni, wtedy jeszcze chyba pochodzącej z różnych chemikaliów. Zapach raczej nie zostawiał złudzeń. Nabyłem właśnie cykady Pokutyckiego, które były nowością na rynku. Założyłem większą 12g, na żyłkę 0,24mm i posłałem to w sam środek Wisły. Okazało się, że jest dosyć płytko. Tam gdzie nurt już wyhamowywał, był może metr wody. I tu nastąpiła, przyprawiająca mnie, wtedy debiutującego w świecie nowoczesnego spinningu, obciążonego spuścizną marnych doświadczeń lat 70 i 80-ych, dopiero co poznającego Wisłę, seria brań wielkich ryb. Wielkich, oczywiście w tamtym czasie. W 25min., licząc z holami, złowiłem trzy sumy. Upojony triumfem, znacznie spokojniej i już bez pośpiechu, nadal próbowałem szczęścia. Nadchodził zmierzch. Wprawdzie w lekkiej szarówce bez problemu widać było jeszcze drugi brzeg, ale pora było kończyć, tym bardziej, że swój limit wąsaczy, przewidziany na ten dzień, najwyraźniej wyczerpałem. Kolejny raz cykada pofrunęła w środek rzeki i potykając się o kamienie i piaskowe muldy, zbliżała się drżącym lotem do brzegu, wzdłuż którego nurt był zdecydowane mocniejszy nad niewielką rynną. Z konieczności, bo zapięta za skrajne, tylne oczko cykada, dostawała szalonych konwulsji, mozolnie ciągnięta pod prąd, powoli zbliżała się do mojego stanowiska. Jakieś 15m ode mnie poczułem nie tyle uderzenie, co jakby uwiesił się na przynęcie worek z wodą. Tyle że drgał dość mocno i uparcie próbował uciec od brzegu. Po chwili mając pewność, że to ryba, zacząłem zwijać żyłkę i po wygodnym, płaskim, piaszczystym brzegu, doszedłem na kilka metrów do miejsca, gdzie nastąpił atak. Niewiele widząc, czekałem aż ryba się zmęczy, co też wkrótce nastąpiło. I przy podbieraniu znów powróciły emocje: piękny, srebrny, doskonale proporcjonalny korpus. W ostatnich iskierkach dnia błyska się zielonkawo niebieski grzbiet. Nie ma wątpliwości. Choć tylko 2-3 razy wcześniej widziałem te ryby na żywo, na brzegu, jestem pewien, że to boleń. Miał 55cm, czyli jak bym dziś rzekł licealista. Ale wydawał mi się wielki. No i pierwszy!!! Naprawdę długo trzymałem go w rękach, wprawdzie w wodzie ale bardzo niechętnie z nim się rozstawałem. Nie to by chcieć go zabić, tylko nie mogłem napatrzeć się na niego. Będący ze mną wędkarz robi mi niezbyt udolną fotkę, nie wiem czemu, chcąc mnie uchwycić w całości, przez co ryba nie jest zbyt wyeksponowana. Nie mniej ten debiut jest udokumentowany.
2002. No cóż, jak wielu spinningistów, szybko przekonałem się, że takie zdarzenie nie będzie regułą, że to taka fajna „podpucha”. Rzeka dała mi fory. Wprawdzie złowiłem jeszcze tego samego roku kolejne trzy bolenie, rok później tylko jednego – wszystkie nie co mniejsze. I wszystkie raczej przypadkowo. Na usprawiedliwienie powiem, że ogromna liczba wspaniałych kleni, zacna gromada sandaczy czy szczupaków, szczególnie tych drugich, może niewielkich ale łatwych do złowienia, powodowała, że nie interesowałem się boleniami. Niestety, te pierwsze lata dwutysięczne nad Wisłą, to także coraz mocniejsza inwazja innego gatunku: wędkarzy pazernych. Na odwiedzanych przeze mnie fragmentach rzeki, dosłownie z miesiąca na miesiąc w latach 2001-2002 większość gatunków znikła. Dwa lata! Do dziś pamiętam faceta, który w dwóch [!] siatach miał z 20-25kg leszczy. Zapytany, po co mu aż tyle, bez zająknięcia odpowiedział, że jego siostrzenica jest ciężko chora i lekarz zalecił jej jedzenie dużej ilości ryb. Czujecie?! Pół metrowy leszcz z Wisły w tym okresie, to ryba pamiętająca syf początku lat 90-ych. Na pewno zdrowa. Mniam. No ale jak się podleje wiadrem gorzały to i gówno ma smak miodu. Takim jesteśmy, i piszę to w pełni świadomy narodem. Chciwym i pazernym, szanującym ale wyłącznie ze strachu, tylko te przepisy, które są egzekwowalne, czyli, gdzie wisi nad nami realna groźba kary… Inne, pozytywne postawy, to zdecydowana mniejszość. Tak więc, ryb, szczególnie większych, dramatycznie ubyło, ze szczególnym uwzględnieniem szczupaków i dużych kleni. Za to nie dające się na byle co nabrać bolenie rosły. Ich coraz liczniejsze i coraz bardziej spektakularne ataki zwracały uwagę. Oczywiście byłem jednym z naprawdę wielu, którzy próbowali się im dobrać do skóry. Próbowałem czytać [i stosować] wszystkie treści o łowieniu tych ryb. „Przerobiłem” większość polecanych wtedy na bolenie przynęt. Niestety, albo te przynęty nie były na bolenie, albo Ci co je polecali nie łowili tych ryb. Dziś myślę, że jedno i drugie, bo efekty były nędzne. Zerowe. Pojawiły się wtedy na rynku gumy knight, polecane jako przynęta na bolenia. Cena nie należała do małych ale zakupiłem tego sporo w trzech rozmiarach. Nastał lipiec, wakacje i mocno zdeterminowany ruszyłem nad Wisłę poniżej Krakowa. Trafiłem na bardzo „turystyczną” pogodę: lity błękit, wyraźnie ponad 30 stopni, zero chmurki i tylko ożywczy wiaterek… ze wschodu. Stojąc poniżej wielkiego przelewu, podziwiałem ponad 200m szerokości koryto to na tym odcinku Wisły dużo. Bolenie milczały. Rzuty na główce 20g i żyłce 20-ce wydawały mi się długie, choć takie nie były. Tak naprawdę jakieś 70% trasy w danym rzucie, przynęta przebywała na daremnie i była poza strefą potencjalnego „rażenia”. Po chyba około 2 godzinach, mocno już zmęczony, poczułem to, co każdy z nas kocha, a co w przypadku bolenia dostaje z naddatkiem. Ekstra łupnięcie wyrwało mnie z letargu. Ryba wzięła na skraju silnego nurtu, który tylko na granicy jakichś 10m moja przynęta przecinała. Ale był! Walczył dzielnie, mimo, że jak na letniego bolka, straszna to była chudzina. Najważniejsze zaś, to fakt, że miał 61cm!
2003r. Istotnie, gumy knight okazały się całkiem skuteczne, niestety do momentu, gdy nie stały się powszechne. Potem, zdawały swój egzamin rzadziej i w miejscach, gdzie generalnie presja była mniejsza. Dłużej swoją klasę zachował najmniejszy model, jako niechętnie stosowany, bo by rzucić dalej trzeba było odchudzić zestaw do 16-ki żyłki. Nie mniej, sporadycznie, łowimy pojedyncze, na ogół małe ryby. Nadszedł sierpień. Pierwsze chłodne noce i nadal upalne dni. W drugiej połowie sierpnia dzwoni ojciec i daje mi znać, że złowił 16 boleni. W kilka godzin! Takie średnio po 50cm. Opada mi szczęka, ale wiem, że nie opowiada bajek. Wsiadam w auto i na drugi dzień stajemy nad wodą. Szczęśliwie bardzo mało ludzi. Włażę na kamienny cypel, nie wiem po co ubierając się w spodniobuty. Przez cypel przelewa się woda po kostki, zaś poniżej woda ma z 2-3m… No ale trwam w tej zbroi na upale. Rzut, rzut, 50-y rzut. No, w końcu jest. 54cm. Fajnie. Za chwilę dwa mniejsze. Potem znów z godzina ciszy. Siadam więc i jem pizzę, którą zabrałem, a którą słońce mi „podgrzało”. Liczę, że się nie struję. To co potem nastąpiło, było cudem. Może nie wielkości ale ilości. Miałem z 20-30 brań. Doszło do tego, że zakładam 14-ę i najmniejszego knight`a i na okoniowym kijaszku, chcę się przekonać jak będzie reagował boleń. No szybko mnie przekonały, iż to nie dla nich zestaw. Trzecie pobicie pozbawiło mnie przynęty. Złowiłem wtedy 15 boleni, ojciec 11. Z jednego miejsca! Miały średni pod 50cm, ale trafił się osobnik, który wyrównał dotychczasowy rekord. Miał 61cm ale kondycję i wygląd typowy dla końca lata. Nie muszę dodawać, ze wszystkie ryby wróciły do wody.
2005r. Nigdy potem nie miałem już takiego festiwalu brań. Presja na bolenie znacznie wzrosła, pojawiły się nowe i skuteczne przynęty. Liczba ryb wyraźnie spadła, za to widać było, że te co przetrwały, wciąż rosną. I mój apetyt na nie także nie zmalał, tym bardziej, że miarowy szczupak, sandacz stały się naprawdę nieczęste. Początek tego sezonu był super, ale ryby szybko uodporniły się na gumę knigt, podobnie jak na inne. Sporadycznie ktoś czasem złowił malucha na jakiś firmowy wobler. Generalnie grały nam na nosie jak chciały. Ukułem sobie wtedy teoryjkę, podpartą literaturą, że trzeba używać jak najlżejszego sprzętu i żyłek, bo boleń wszystko widzi. Łowiłem więc 3m bardzo miękkim kijem do 10g, ale chyba jednak ze sporym zapasem mocy i żyłką 16-ką. Zestaw miał zasadniczą wadę. Kompletnie, jak się okazało nie sprawdzał się przy szybkim, powierzchniowym łowieniu na wobler. Ryby najzwyczajniej spadały w momencie ataku. Tyle, że o tym przekonałem się pod koniec lata. Natomiast nieźle się sprawdzał ten zestaw przy gumach. Koniec pierwszej dekady lipca stanął pod znakiem silnych deszczy, a przede wszystkim bardzo niskich temperatur. Woda była nadal czysta, jednak zimna, nawet jak na nasze standardy. W pobliżu jednego z progów na Wiśle [wtedy wolno było łowić znacznie bliżej niż obecnie], nieopodal zalanych traw buszowały bolenie. W zasadzie to się okazało, że tam są. Intensywnie żerowały, ale wpół wody, cicho jak komandosi. Stanęliśmy z kolegą i oczywiście rzucamy gumami. Nawet nie jest źle: biorą małe sumki, takie do sześćdziesięciu paru centymetrów. Udało mi się kilka miesięcy wcześniej spreparować woblerek. Czarno-biała uklejka. Nic wielkiego ale i ładna i zawodowo pracująca. Zamiast kotwicy brzusznej, na 1,5cm kawałku żyłki zacisnąłem śrucinę 1,5g. Ten kawałeczek żyłki z ołowiem z jednej strony, bardzo stonował boczne wychylenia woblera i uczynił go bardzo, bardzo wolno tonącym. Rzucałem w miejsce, gdzie silny nurt przestawał się już pienić i od momentu upadku, w ekspresowym tempie zwijałem żyłkę przez około 3-5m, by potem pozwolić woblerowi „szybować” z nurtem i powolutku zbliżać się do dna. Przynęta płynęła nad nierównym kamienistym dnem [około 2m wody] by w końcu osiągnąć kres na skraju żwirowego pagórka [0,5m]. Miejsce gdzie stałem, a gdzie upadał wabik, dzieliło może 15m. I się zaczęło! Jeden z pierwszych rzutów. Szybkie zwijanie, zwolnienie, sztuczna rybka sunie równolegle do zalanych traw. Luz żyłki niwelowałem powolutku unosząc kij by mięć w miarę napiętą linkę. Tuż przed żwirowym wypłaceniem, jakby świśnięcie po drugiej stronie zestawu. Aż żyłka podskoczyła, choć nie było to żadne z tych atomowych brań rapy. Dopiero zacięcie pokazało z czym mam do czynienia. No i na starcie mam grubaska wtedy byka. Dokładne mierzenie i jest! 63cm! W ten sposób złowiłem jeszcze dwie sztuki po 62cm, jakiegoś sumka, a przy brzegu odpiął mi się około 70cm sandacz. Ale nawet mi nie było żal, że uciekł.
2005r. Zaledwie dzień później. Nie mogłem wytrzymać. Wprawdzie liczyłem, że woda będzie niższa ale zapowiadane znów załamanie pogody, budziło nadzieję, że jeszcze coś złowię. W tym samym miejscu: woda około 1m niższa! Rzucam moim „magicznym” woblerem ale mam zaraz niebezpieczny zawad. Na szczęście puszcza. W obawie o mój czarodziejski wyrób, zakładam najmniejszego knight`a. Szesnastka jest jak znalazł. Mała przynęta nawet leci dość daleko. Mija jakaś godzina. Zero. Na wodzie cisza. Zbliżają się niepokojące chmury. Woda zimna czuć to nawet przez wodery z neoprenowymi wkładkami, a nad wodą z 30 parnych stopni. Nagle [bo to zwykle dzieje się nagle], mam pobicie. Ryba jakoś tak dziwnie, niemrawo daje się ściągać. Leszcz. Taki 40cm guma w pysku. A to pech. Narobił mi nadziei. Ale coś się zaczyna chlapać. Woda płytsza i widać jak od dna podganiają ukleje jakieś drapieżniki. Znów pobicie. No jest maluch bolek 41cm. Znów kilka rzutów i tym razem klasyka: jak nie kopnie. Mimo miękkiego kija czuję to tak, że aż nadgarstek chrupie. Kij się gnie przecudnie, hamulec, wyje. Ryba „wyjechała” jakieś 20-30m od miejsca brania. Wtedy pierwszy raz zwróciłem uwagę na odległość płetwy grzbietowej od ogonowej. Łatwo, kiedy boleń w końcu stanie, oszacować jego rozmiar. Taka szybka myśl mam potwora. Rapa, charakterystycznie dla swojego gatunku, nie utrudnia holu. Naiwnie, wierząc w swoje siły i wspomaganie nurtu, uparcie trzyma się powierzchni. Te wspaniałe ryby nie mają nic ze sprytu klenia czy szczupaka mistrzów w zaplątywaniu się choć w jeden patyk. Jakiś wędkarz oferuje mi podbierak ale mówię, że chciałbym go wyjąć ręką. Udaje się. Wznoszę tryumfalny okrzyk. Jest 70cm!!! Bez żadnego naciągania ryby. Na obchodne, bo grzmi, raz jeszcze ryzykuję rzut woblerem. Doławiam sandacza 52cm ale cały czas mam przed oczami te pierwszą 70-kę.
2005r. To był jeden z tych październikowych dni, które mogły by trwać wieczność. Chłodny ale pogodny ranek , po serii deszczy, mgieł i wiatrów. Temperatura szybko rosła. W południe było około 25 stopni realnie odczuwalnej temperatury. W słońcu na pewno trochę więcej. Przyjeżdżam z myślą o okoniach i sandaczykach, które ochoczo napastowały paprochy już z początkiem miesiąca. Mimo deszczy woda maleńka i czysta. Pustka wokoło. Coś mnie korci, by rzucić za boleniem. To chyba nagły wpływ słońca. Mam wprawdzie tylko zestaw na okonie- jakoś do głowy mi nie przyszło, by wziąć coś mocniejszego już wyleczyłem się z miękkich kijków. W sierpniu znalazłem typowy boleniowy popper. Brań miałem sporo. Jak policzyłem, około 80% ryb spadło w momencie brania. Tyle, że wobler okazał się łowny. Teraz mam tylko największego knigt`a na dużej 20g główce. Siadam obok wielkich kamieni, po których gwałtownie przewala się woda. Kilka metrów niżej jest spory dół. Zarzucam, podobnie jak gruntówki nad morzem miękko podrywam leżącą na piasku gumę, by nie złamać kijka. Na szczęście wystarczy, że guma leci te 10m. Więcej nie potrzeba. Pierwsze przeciągnięcie, kręcę szybko to wtedy nadal mi jeszcze pozostało, i tuż przed płycizną błyska spora srebrna plama. Aż mi się gorąco zrobiło. Cofam się dwa metry i dosłownie pozwalam się pochłonąć wielkiej kępie trawy. Drugi rzut. Kij przy ciężkiej przynęcie i szybkim prowadzeniu pod prąd, gnie się tak jakbym już coś ciągnął. Znów ryba wypada z ciemnej toni. Zwalniam minimalnie i czuję naprawdę potężne szarpnięcie. Ryba wychodzi zaraz do powierzchni i robi niesamowity kocioł. Mam wrażenie, że holuję ją na wędce z plasteliny. Na szczęście nie ucieka w silny nurt tylko miota się blisko brzegu. Trwa to chyba z 15 minut. Próba podebrania. Bardzo miłe zaskoczenie nie mogę spaślaka [bo to była już ta kategoria wagowa] objąć za kark. No to pod brzuch. Ale fajne brzuszysko! Co za kluska. Jestem jak w gorączce. Nie wiem jaka waga ale na oko o jakieś kilo przebija 70-kę z lipca. Miara. Chwila napięcia. Poprawiam raz jeszcze. Ryba leży spokojnie, więc nie ma problemów. Co za fart. Mam kolejnego 72cm. Długo go reanimuję, bardziej by z nim pobyć. Wspaniale granatowo – szary i szaro – niebieskie wielkie płetwy. Pysk jak z kauczuku. Jak spory kubek. Wielkie wargi zacisnął mi na kciuku, że aż lekko zsiniał. Ryba doskonała. Powolutku się wyrywa. Puszczam go i jeszcze parę sekund w jaskrawym słońcu obserwuję, jak nieśpiesznie zmierza do swojej jamy. Cokolwiek bym już nie złowił, dzień będzie świetny. I był. Prawie setka drobiu. Wracam. Jest 18.00. Robi się wyraźnie chłodno. Rzucam sobie raz jeszcze w tym samym miejscu, gdzie uderzył spaślak. I udaje się. Mam mniejszego [59cm]. Nigdy potem nie trafiłem na tak późne żerowanie rap, choć wiem, że szczególnie w Odrze jest ono nierzadkie. Złowiłem wprawdzie bolenia w połowie listopada, ale to była malizna. Uderzył na wiróweczkę w starorzeczu.
2006r. Całą zimę kompletowałem sprzęt na bolenie. Pomijając sztywny kij [do 20g wydawał mi się absolutnie wystarczający] i żyłkę 20-kę, to zakupiłem sporo woblerów. Większość z nich była do niczego ale „gusmany”, pomijając to, że bardzo drogie, już w marcu pokazały, że zdadzą egzamin. Nie łowiłem boleni ale testy w wodzie napawały optymizmem. Przyszedł piękny maj [czyż kiedyś nie jest piękny?]. Wielkie łachy piachu naniesione przez wodę zmieniły krajobraz. Udało się stanąć na skraju odkrytej przykosy, która nagle się urywając, przechodziła w 2-3m wodę. Prąd znaczny ale bez dzikich wirów, graniczył wzdłuż brzegu ze żwirową mielizną. W tydzień ustrzeliłem dublet. Pogoda słoneczna choć chłodna, z bardzo silnym zachodnim wiatrem. Pierwszy padł na knight`a. Walnął po długiej godzinie rzucania bez efektu. W dość surowej scenerii, holowany pod prąd dał masę emocji. Miał 73cm.
Kilka dni potem złowiłem na Gusmana drugi taki sam okaz. Miał ogromną głowę. Ten ostatni nauczył mnie, że kotwice muszą być naprawdę mocne. Firmowo zamontowane, poskręcał w „chińskie osiem”, jakimś cudem się nie spinając. Uznałem jednak, że taki sprzęt zupełnie wystarcza. Po prostu zdawało mi się, że będę sporo czekał na większe sztuki.
2007r. Boleni coraz mniej. Sam początek maja fajny, ryby nie skłute ale nieduże [teraz kozakuję 60-ki są nieduże, he he]. Potem zupełnie kiepsko. Mam całą armię tarnusów, siudaków, pseudosiudaków, brzydali i innych woblerów. W lipcu ryby uaktywniają się nie co, ale są to pojedyncze, za to większe egzemplarze. Spędzając długie godziny, obserwuję i zauważam kilka faktów:
- duże bolenie pokazywały się bardzo daleko od brzegów
- atakowały tak, że ich ofiary spływały chyba z prądem
Niby banalne spostrzeżenia. Tak sobie patrzyłem i praktycznie wszyscy na tym odcinku ściągają przynęty pod prąd, bo mają lepiej wyczuwalną pracę wabika i dużo wygodniejsze stanowiska. Zmieniam całkowicie taktykę. Wiszę na drucianej opasce i ściągam siudaka w dół nurtu i zarazem lekko w skos. Jest skwar, niezbyt wygodnie. Musze mieć wodery na sobie, bo bez nich nie podbiorę w tym miejscu ryby. Tyle, że wyniki są obiecujące. Pierwszy raz celowo, zaplanowanie i świadomie, bez żadnego przypadku łowię je! Gorzej z tym, że by dorzucić a zarazem odpowiednio wyważyć przynętę, dodaję sporo gram ołowiu. Kiepsko to znosi kij mam wrażenie, że jakiś kiepski rzut, złamie szczytówkę. No i żyłka 20-ka. Kilkadziesiąt rzutów, albo jedno branie i trzeba przewiązać supeł, tak osłabia się węzeł. Próbowałem plecionki, ale kupiłem za grubą, za szybko na niej zwijałem i stosowałem woblery ze sterem. Efekt dwa bolenie po 60-61cm i pół szpuli do wyrzucenia. Dałem spokój z plecionką.
Dziś jestem zadowolony, bo jedna sztuka 70cm zaliczona. Druga trochę mniejsza spadła. Mimo skwaru skubańce hasają aż miło. Co chwilę wylatują w powietrze spore płocie , bo za grube jak na uklejki. Bach!!! Nie mam wątpliwości. Niby szybkie ale zarazem takie leniwe, jakby od niechcenia. Boleń z ligi sumo przewala się po powierzchni. Bojąc się o żyłkę, popuszczam mu w czasie pierwszej szamotaniny, a on przeskakuje do sąsiedniego nurtu, który go znosi daleko ode mnie. Cóż. Idę ze 20m w górę i muszę go holować teraz pod prąd. Naprawdę bolała mnie ręka. Wszystko trwało jakieś 25min. Opierał się jak leszcz, który jest podcięty, ustawiając całą powierzchnią do nurtu by napierał na niego. Naprawdę długi hol. Ryba jest nieźle wypompowana. Najpierw łapię go za trzon ogonowy, widząc, że nie walczy już, odkładam kij na druty opaski, otwieram kabłąk i drugą ręką biorę go pod brzuch. Jejku, ale byczycho. Ryba ma …77cm. Jestem tak uradowany, że po wypuszczeniu smoka już nie łowię. Po prostu siedzę sobie i piję wodę. Mam szczęście spędzać czas chyba w najfajniejszy sposób jaki można sobie wyobrazić…
2008r. Sodówka trochę bije do głowy, ale ryby po 70cm są nierzadkie. Sporo sześćdziesiątek. Mam już dobre przynęty i sposoby. Doszły dwie kolejne obserwacje. Większość ataków spaślaków ma miejsce, gdzie woda jest już spokojna, za to nachodzą na siebie, jak tafle lodu, takie niezależne „plamy” wody. Jedna jakby najeżdża na drugą. Jak kra. Tak to widać. Drugie: w tych miejscach bolenie ewidentnie mają swoje letnie ostoje. Czasem, przy bezwietrznej pogodzie i wysokim brzegu, można taki okaz zobaczyć. Po prostu stoi i czeka. Leniwie przebiera płetwami. I można go zdenerwować. Czasem kilka, czasem kilkadziesiąt rzutów. Bywa, że widać jak rusza i z jakiegoś powodu zawraca. Ale często bije. No i wystarczy ściągać wobler[oczywiście z prądem], tylko nieznacznie szybciej niż płynie woda. Resztę robią bolenie. Same. Jest świetnie.
Znów sierpień. Typowy, już rześki. Bolenie świrują. Może nie codziennie ale często. Z początkiem miesiąca mam pecha. Po około kwadransie dociągam pod brzeg rybę pod 8 dych. Miejsce wygodne. Sekunduje mi ojciec i Agnieszka. Ale się popiszę. A guzik! Marzenie. Nagle luz. Ryba nie mniej niż ja zdezorientowana, z pozycji bocznej łapie równowagę i powoli znika z woblerem. Moim ulubionym, bardzo już zasłużonym tarnusem. Rozpacz. Okazuję się, że krętlik puścił. Przeklinam Chińczyka który go robił… Żałość. Ale tylko kilka dni. Zaczynając wędkowanie następnym razem, tak od niechcenia rzucam z nurtem okupowane stanowisko jest wolne. Wobler szybuje naprawdę daleko, znacznie dalej niż zwykle to mi się udaje chyba przestał wiać boczny zachodni wiatr. Upada na zupełnym zastoisku. Dobre 70-80m. Napinam żyłkę, dwa obroty, może trzy i widzę najpierw potężny lej w okolicy gdzie spadła przynęta. Zaraz potem coś mi chce wyrwać kij. W pierwszej chwili myślę, że sum ale zaraz widzę rekinią płetwę i daleko od niej górną część ogona. Ryba nic nie robi. Podciągnąłem go spokojnie kilkanaście metrów, gdzie stanęła w silnym prądzie. I nic. Tak stała chyba ze dwie minuty. Czułem że jakbym forsował mocniej to urwę żyłkę. Ciężko to wszystko opisać. Przeciąganie liny pod prąd z tym spaślakiem było irracjonalnie długie. Na drugi dzień, bo oczywiście znów się zjawiłem, jacyś miejscowi, którzy widzieli mnie poprzedniego dnia z drugiego brzegu a dziś nie rozpoznali, opowiadali, że „..jakis facet wczoraj, po drugiej stronie panie, złowił bolenia. Z metr miał. Ciągnął go z półtorej godziny”. Uśmiałem się jak bąk. Ale ryba była moim kolejnym rekordem. Miała 79cm.
2009r. W zasadzie wiele już wiem. Bolenie łowi mi się na zawołanie. Wszystko wydaje mi się proste. Dziwię się, że nie wpadłem na to parę lat wcześniej. Tylko ryb jednak mniej. Pojawiła się konkurencja, która mocno mnie goni. I niestety sporadycznie wypuszcza rapy. Strasznie żal mi tych ryb. Najbardziej wkurza mnie taki „jesion” z hilluxa. Ma drogie auto, ale zabiera wszystko. Tyle, że tego roku są kontrole. Naprawdę częste. Łapią go raz i dosłownie tego samego dnia znowu. Za drugim razem chyba poszło coś nie tak, bo już się więcej nie pokazał. Alleluja!
Znów się czegoś nauczyłem. W połowie maja w jeden dzień mam dwie straty pięknych ryb z przynętami. Dwudziestka jest za słaba. O ile jeden to był na pewno szczupak popuściłem na chwilę by wobler zamigotał w toni i coś go urwało przy zacięciu. Drugi, to piękny boleń – klocek, który na spokojnej wodzie trzepnął tarnusa, a że był to jak mi się zdawało, jałowy kawałek wody, to by zaoszczędzić czas zwijałem jakby się paliło. I pękła żyłka 20-ka. Tylko się pokazał. Robię wyprawę na Śląsk. W jednej z hurtowni ,w intenecie, znalazłem ostatni, jak mi powiedział sprzedawca Dia Flex do 35g, 3m. Sprzedał mi go o połowę taniej niż w sklepie. Do tego plecionka 10-ka. Przynęty dociążam po 10g. Lecą jak strzały. 70-80m to żaden cud.
Czerwiec. Taki anemiczny niż. Wieczór, około 18.00. Lekka mżaweczka. Ryba nie bierze poza drobnym kleniem. Na odchodne jeszcze raz próbuję postraszyć bolki. Kilka rzutów. Skusił się. Wiem, że tam stał, bo go [chyba tego samego- bolenie są bardzo przywiązane do swoich miejsc spoczynku, kilkakrotnie łącznie licząc, ja i kumpel złowiłem tę samą rybę, z krzywą szczęką w tej samej miejscówce] widywałem w akcji. Hol bardzo pewny. Po kilku tygodniach wiem, na co mogę sobie pozwolić na nowym kiju z plecionką. Jest duży, napięcie rośnie. Myślę tylko o tym, czy będzie ten centymetr więcej. I horror przy brzegu. Nachylam się. Źle się kuca na stromej opasce. I widzę jak jedyny grot kotwicy za który się złapał, pruje dosłownie naskórek ryby. Boleń powoli osuwa się w toń, ale jest osowiały. Sprzyjająca falka podbija go pod rękę. Łapię go pod tułów, kijem dosłownie rzucam, nie patrząc gdzie upadł. I mam… Chyba piąte podejście do miary. Ryba leży w miękkiej trawie bardzo źle znoszą gdy kładzie się je na gorącym żwirze. Niby jest chłodniej ale dobre takie przyzwyczajenie. Cóż z tego jak nijak nie ma więcej. Znów „tylko” 79cm. Ale jakoś nie jest mi smutno. Cały rok był rewelacyjny. Pochwalę się, że tylko dwa razy między majem a wrześniem, na wyprawie na bolenie nie miałem rapy w ręce, a tylko raz byłem bez kontaktu. Za rapą chodziłem w tym okresie ponad czterdzieści razy.
2010r. Sezon zaczął się fajnie. Pierwsze bolenie atakowały przynęty już z końcem kwietnia. Ale zaraz w maju spadł pierwszy wielki deszcz i tak padał… do czerwca. Ogromna powódź. Zdemolowała brzegi i dno. Woda jako taka do spinningowego użytku, pojawiła się pod koniec czerwca. Już trochę mniejsza ale lekko trącona. Tyle, że ciepła. W powietrzu czas „uprzyjemniają” nam stada gzów. Tną masakrycznie. 2 lipca. Późne popołudnie. Udało nam się z Pawłem przejść na ledwo wystającą, jakieś 50m od brzegu mieliznę. Na niej jest wody po kostki. Jutro, może pojutrze już jej nie będzie. Woda cały czas transportuje żwir. Gadamy, rzucamy. Dawno się nie widzieliśmy, przez te ulewy. Zacięcie, Paweł ma jednego. Nie jest duży, ale walczy zawzięcie. Kilkanaście minut i mnie uszczęśliwia 47cm. Mały ale fajny. Jest super. Kolejny rzut. Celuję pod brzeg, gdzie wsteczny nurt odbija w kierunku środka i napotyka jakąś górkę, na której się zatrzymuje i robi lekki kocioł. Przynęta spada, zwijam błyskawicznie 2-3m i czekam kilka sekund aż wobler opadnie do dna. Branie miałem w tym opadzie. I jest znów. Czuć wyraźne pyknięcie migoczący w miejscu wobler i odległość swoje robią. Zacinam więc błyskawicznie i …jak w drewno. Czuję po chwili, że coś, tak powoli się rusza. Żadne rozbryzgi, szaleńcze zrywy. Ryba czołg. Po kilkunastu sekundach uginają mi się nogi, bo wprawdzie pod ostrym kątem ale widzę, że za płetwą grzbietową długo nie ma nic, a potem ogromniasty ogon. No w końcu się zorientował, że to nie kawał. Ucieka w prąd. Kilka ładnych minut. Podejście pierwsze. Jak nas zobaczył to dał takiego czadu, że bałem się o sprzęt. Ryba ogromna. Srebro-ołowiana. Paweł, mimo, że kawał chłopa, coś popiskuje, „żeby się nie urwał”. Boleń wrażenie robi przednie. Kilkanaście minut. Podejście do lądowanie numer 5 albo 6. A, nawet nie ma mowy! Jakby się nie męczył. Podejście nr… nie wiem które. W końcu osiadł na mieliźnie. Dosłownie skaczę na niego i delikatnie ale jednak, obsiadam okrakiem. Nigdy nie widziałem takiego cuda. Najpiękniejsza ryba jaką miałem w ręce. Robimy zdjęcia. Tu jedyny niefart. Aparat robi jakiś kiks. Fotki ze mną są lekko zamglone. Trochę żal. Ale ryba zaliczona. Mierzymy. Nie ma wątpliwości. Równiutko 86cm. Do milimetra. Ryczymy obaj z radości. Wypuszczam go. Kilku „wiecznie głodnych” z żałością szacuje kilogramy. Moim zdaniem jakieś 5-6. Rybsko jest ewidentnie złe. Wyrywa się od pierwszych sekund. Dla pewności trzymam go powyżej ogona, w miejscu grubym tu, jak wielki konar. Wspaniałe uczucie.
Nie wiem, może będzie dane trafić większego ale nie będzie to proste. Te kilka ostatnich lat i bolenie, nauczyły mnie masę o spinningu. Nasycony, koncentruję się teraz na innych gatunkach ale nie odmawiam sobie tej frajdy, szczególnie pierwszego, majowego kopnięcia w kij.