Z wędką w świat

W tym dziale pojawiać się będą relacje, dotyczące wyjazdów wędkarskich poza Polskę. Jak  możecie się spodziewać, nie będą to często pojawiające się teksty, tym bardziej, że z założenia unikał będę kierunków najczęściej wybieranych, jak Skandynawia. Wędkowanie będzie dotyczyć zarówno wód słodkich jak i morskich. Wiele z moich spostrzeżeń, jest swoistą refleksją na zasadzie „mądry Polak po szkodzie” ale dzięki temu, część z Was uniknie błędów jakie popełniłem, a praktycznie jakiś kiks przydarza mi się zawsze…

Abyśmy się dobrze zrozumieli: nie będę pisać o wędkowaniu na otwartym morzu [trolling lub spinning] czy tzw. deep sea fishing, czyli jigowaniu na dużych głębokościach, nieco podobnym do łowienia dorszy. Tak naprawdę, duża łódź, jacht są jedynym w miarę pewnym sposobem na naprawdę mocne emocje wędkarskie w tropikalnych strefach. Niestety, wiąże się to ze sporym wydatkiem, który dla większości z nas jest jednak nie zawsze do przyjęcia [100-300 $ za jeden rejs]. Trzeba wziąć pod uwagę, że na takich jednostkach jesteśmy jednak ograniczeni chociażby dostosowaniem się do zasad panujących na danej łajbie, a bywa, że większa ilość pasażerów, niekoniecznie nas zachwyci. Ja osobiście wymiękam…

Skoncentruję się, więc na sposobach, po pierwsze względnie tanich, a równie skutecznych, choć może nie dających szans na spotkania z naprawdę wielkimi rybami, po drugie – umożliwiających nam zabawę z wędką, praktycznie każdego dnia takich wakacji.

Zacznę od tego, że lokalni „przewodnicy” są na ogół mega niekompetentni. Głównym problem jest to, że tubylcy [myślę głównie o Arabach, bo ciut lepiej wygląda to na dalekim wschodzie], kompletnie nie rozumieją, nie czują wędkarstwa, tak jak my. Dla nich, złowienie ryby o ile może być celem wartym poświęcenia, o tyle sposób, w jaki tego się dokona, nie ma w zasadzie żadnego znaczenia. Dlatego, jeśli decydujemy się na „pomoc” miejscowych, liczmy na siebie i bierzmy swój sprzęt, bo może się okazać, że „fishing trip” będzie oznaczać tkwienie z 15m żyłki na plastikowej szpulce. Innym zaskoczeniem może by fakt, że i owszem, wszystko będzie się zgadzać, tyle, że po złowieniu ryby [czasem nawet okazałej], nastąpi powrót, bo tubylec uzna, że emocje już mamy. Nieważne, że minęła dopiero godzina z trzech opłaconych… To wszystko, co napisałem, nie oznacza, że ci ludzie chcą nas oszukać, albo są leniwi. Oni zwyczajnie nie odbierają tego jak my. To tak jak z innym sposobem bycia, innymi wartościami, światopoglądem. Przepaść jest dość duża. Dlatego, na cokolwiek się decydujecie, zawsze ustalcie przynajmniej podstawowe sprawy: kiedy wypływacie, na czym, na jak długo, czy jest WC na pływadle, jeśli czymś jednak płyniecie, czy trzeba zabrać picie, czy nie mają nic odnośnie towarzystwa kobiet, czy będzie ktokolwiek z kim będziecie się mogli porozumieć…

Generalnie stronię, więc od przewodników. Nastawiam się na łowienie z brzegów lub różnych środków alternatywnych.

Uwaga pierwsza: niezależnie, co podpowiada nam wyobraźnia, filmiki w internecie, to zapewniam, że złowienie czegokolwiek jest trudne, a trafienie czegoś, co mocniej przygnie kijem, bardzo trudne. Wynika to z dwóch niezaprzeczalnych faktów. W krajach, gdzie poziom życia jest w miarę normalny, tzn. przeciętny koleś, jest w stanie kupić sobie w miarę sprawny kij z kołowrotkiem, przybrzeżne wody są nieprawdopodobnie przetrzebione. Łowią dosłownie setki, jeśli nie tysiące ludzi. Ryb jest zwyczajnie mało. Drugą przeszkodą bywają warunki naturalne. Np. w niektórych rejonach Płw. Indyjskiego, linia brzegowa jest tak nieciekawa, morze płytkie z dnem równym jak stół, iż można machać całymi dniami bez brań…Do tego można dodać sprawy nierozpoznane dla kogoś, kto bywa okazjonalnie w danym rejonie, takie jak fazy księżyca, który oddziałuje bardzo wyraźnie [pływy dobowe], pora roku, pogoda, itp. By nie być gołosłownym: w Kenii odpływ w ciągu dnia, cofa morze nawet  kilkaset metrów. Zależy od rejonu.  Zdziwieni plażowicze kładą się nad brzegiem i po godzinie smażenia, przewracając się na drugi bok zauważają ze zdziwieniem, iż morze gdzieś sobie odpłynęło.

Sprzęt.

Lepiej wziąć za ciężki niż za lekki. Ryby w strefach ciepłych są na ogół silniejsze od naszych, a wynika to chyba głównie z wyższej wydajności mięśni, pracujących w wyższych temperaturach.  Jeśli chodzi o kije, to raczej musimy nastawić się na kilku częściowe travele lub teleskopy. Nie zniechęcajmy się do tańszych traveli, sprzedawanych bez tuby transportowej. Jest na to bardzo łatwy sposób. Kupujemy rurę PCV o pożądanej średnicy, docinamy na długość i tyle. Koszt – 10 do 15zł.

Docięta na wymiar rura PCV rozwiązuje problem braku tuby do 4-częsciowego travela. (fot.A.K.).

Sprawdźmy tylko długość boku walizki lub jej przekątną. Niestety rozmiary standardowych walizek, eliminują kije dłuższe niż 80cm [w stanie złożonym], co w zasadzie każe celować w travele cztero-, lub więcej częściowe. Jeśli decydujemy się na teleskopy, znacznie na ogół tańsze, to można je [każdy osobno]starannie zawinąć w gruby ręcznik plażowy – zaręczam, że dolecą bez szwanku. Pamiętajmy, że kij do 40g wyrzutu, to w warunkach morskich bardzo lekka wędka. Jeśli sprawę traktujemy totalnie rekreacyjnie, to można na takim poprzestać. Celując w nieco większe, [ale nie duże] ryby, nie schodziłbym poniżej 60g. Przez „nie co większe ryby” mam na myśli coś około pół metra.

Z myślą o większych rybach – Shimano fabrycznie opakowane. Lekki teleskop na wszelki wypadek. (fot.A.K.)

Gorzej z kołowrotkiem, bo słona woda oraz pylisty piasek i w niektórych rejonach – tropikalna wilgoć, niesamowicie masakrują te elementy ekwipunku. Kupno jednego naprawdę morskiego kręciołka, nie zawsze rozwiązuje sprawę, bo mają często tylko jedną szpulę, a nawet druga, nie zawsze wystarcza. Aby nie wydawać kasy na darmo, warto kupić taki kołowrotek, który będziemy też używać na naszych, polskich wodach.

Salina 30-stka nada się do lekkiego spinningu w morzu i z powodzeniem posłuży nam na polskich słodkich wodach. Obok 50-tka tej samej firmy, jeśli myślimy o poważnych łowach. (fot.A.K.)

Czasem można trafić jakiś starszy, tani wynalazek z kompozytów, nie poddających się soli, który ma na tyle szczelną budowę, że będziemy z niego zadowoleni. Niestety, trafienie takiego kręciołka to już metoda prób i błędów.

Niezniszczalny jak na razie, stary Eclipse miał fabrycznie dodane 3 szpule.(fot.A.K.)

Ja zawsze mam ze sobą dodatkowy „kołowrotek”- jednorazówkę za śmieszną kasę, który w razie potrzeby zajadę na śmierć i nawet nie zabiorę ze sobą z powrotem.

Kołowrotek ratunkowy, który bez żalu można podarować tubylcowi. (fot.A.K.)

Jeżeli jedziemy w rejon licznych skał, raf koralowych, to zrezygnujmy z plecionek. W oka mgnieniu przecierają się na ostrych kamieniach. W innych okolicznościach przyrody można korzystać zarówno z żyłek jak i plecionek. Grubość dyktuje masa wyrzutu kija, oraz przynęty. Do kija do 40g i przynęt 20-o gramowych, spokojnie nada się plecionka 16-ka lub żyłka 30-ka. Przy cięższych przynętach i kijach odpowiednio grubsze linki. Z tym, że jest jednak granica. Nawet bardzo ciężka przynęta na żyłce 45-ce ma ograniczony zasięg lotu.

Generalnie podarujmy sobie gumy, cykady, wirówki. Nie wykluczam, że w jakimś rejonie świata dadzą super rezultaty, natomiast pewniakami są smukłe wahadłówki, oraz duże woblery z naciskiem na powierzchniowe, jeśli łowimy z brzegu w rejonie skał i raf. Wszelkie boleniowe wynalazki są dobre.

Tarnus i Thrill. (fot.A.K.)

Ja miałem pozytywne doświadczenia z tarnusami, siudakami, a z wielkoseryjnych produkcji nie zawiodły Thrill i Glook.

Rewelacyjny na niewielkie morskie ryby wobler T. Krzyszczyka i boleniowy Siudak. (fot.A.K.)

Świetne są, przeznaczone do łowienia troci w morzu wahadłówki Cora – Z, oraz woblery Salmo Slim, a także castmastery. Najlepsze są kolory naturalne: srebrny, biały, niebieski, zielony.

Wahadłówki Cora – Z… (fot.A.K.)

…dobre woblery morskie Salmo Slim (fot.A.K.)

Ewentualnie z jaskrawym akcentem kolorystycznym, ale małym. Jaskrawo ubarwione ryby morskie, dość często są trujące, choć nie wiem czy dla innych ryb także. Jak pokazuje doświadczenie, przynajmniej w spinningu – nie możemy zapomnieć o możliwie długich stalowych przyponach. Rybom w morzu chyba w ogóle stalowy drut nie przeszkadza.

Nieco większy 26g wobler, którego można użyć w głębszej wodzie przy skałach. (fot.A.K.)

Gdzie łowić?

Jak pisałem, łowienie z brzegu w gorących strefach jest bardzo trudne. Są wprawdzie rejony, gdzie możemy zwariować ze szczęścia, spinningując z brzegu lub brodząc w płytkiej wodzie, ale takich rejonów jest coraz mniej. Zaliczyć tu można z pewnością Australię, pd-wsch. cześć Płw Arabskiego, czy Kubę, z tym, że sama podróż jest już na ogół droga, a co dopiero pobyt na miejscu. Piszę to na podstawie relacji osób, które tam były. Na marginesie dodam, że na Kubie, nawet, jeśli nie chcemy przewodnika, ani łodzi, to są rejony, gdzie musimy zapłacić 100-200$ za dzień, ponieważ dany obszar jest rodzajem wyłącznej dzierżawy jakiegoś Jankesa, który dzieli się zyskami z lokalnym partyjnym kacykiem.

W krajach najczęściej odwiedzanych przez nas, [płn. Afryka] mamy do czynienia głównie albo z dość stromymi skałami, albo z rafą koralową. Oczywiście można łowić w rejonie hoteli, portów, ale nie zawsze jest to miłe [kibice], a często nie daje żadnych wyników. Warto zrobić sobie krótki objazd taksówką po okolicznym wybrzeżu. Jest to skuteczny i tani sposób. Wymaga może szczypty odwagi, bo wielu Europejczyków, czuje się bardzo nieswojo poza opiekuńczymi skrzydłami hotelu. To już każdy powinien rozważyć wg własnego uznania. Jeżeli nie znamy w ogóle żadnego popularnego języka, kiepsko znosimy kontakty z obcymi, to raczej darujmy sobie i poprzestańmy na choćby publicznych plażach, które maja znacznie bardziej naturalny charakter. Nie są sto razy walcowane i posypane piachem, którego nigdy tam nie było i sąsiadują z bardziej dziką i często głębszą wodą. Miejscowych nie ma wielu w takich miejscach, a jeśli są, to na ogół zajęci sobą.

Najlepiej podejść/podjechać poza miasto. Różnie się łowi w zależności od tego w jakiej jesteśmy miejscówce. Skały czy skałki są świetne do spinningu, jeśli sąsiadują z w miarę głęboką i otwartą wodą, a przy tym nie są za wysokie. Rzucamy tu daleko i możemy pozwolić przynęcie opaść nawet kilka metrów w toni, nie mniej zwijamy wabik szybko lub bardzo szybko.

Stręczące w morzy pojedyncze skały i skaliste wybrzeże daje szansę na obecność głębszej wody w zasięgu rzutu. (fot.A.K.)

Ryby morskie, przynajmniej te, z którymi miałem do czynienia [9 gatunków] mają taką dziwną dla nas zdolność, że zbyt wolno prowadzony wobler czy blachę, trącają tylko o ile je w ogóle zainteresuje. Czasem łapią przynętę w pysk i robią to tak zręcznie, że jeśli nie widzimy tego, to mamy wrażenie anemicznego puknięcia, na które raczej nie zareagujemy zacięciem, szczególnie ciężkim sprzętem. Natomiast szybkie prowadzenie, jeśli zaintryguje drapieżnika, to wywołuje bardzo agresywny atak. Na skałkach można zazwyczaj prowadzić przynętę prawie pod same nogi bez lęku o zaczep.

Najtrudniej łowi się na rafie koralowej. Przejrzystość wody powoduje niesamowite złudzenie. W miejscach, gdzie wydaje się być pół metra, jest naprawdę 4 razy tyle, a bywa, że tam, gdzie ciemna skała mami nas kilku metrową głębią bywa kilkadziesiąt centymetrów. Szczególnie jak obserwujemy wszystko z brzegu, pod ostrym kątem. Na rafie można pozwolić sobie wyłącznie na powierzchniowe ściąganie przynęt i bardzo zdecydowane hole. Każdy zaczep, jest w zasadzie ostatnim dla konkretnej przynęty. Tu nie zaczepia się kamieni, tylko całe ściany koralowców. Pękają najgrubsze żyłki, które przecierają się na byle kamiennej krawędzi. Natomiast liczba brań jest największa. Cechą wspólną skał jak i raf są obszary, gdzie brania bywają częste: zazwyczaj mają miejsce tam, gdzie są duże różnice głębokości. Czyli najlepiej przeciągać wobler nad ciemnymi „kanionami” szczelin.

Łowienie na publicznej plaży nad podwodną rafą jest najtrudniejsze. (fot.A.K.)

Piaszczyste plaże są stratą czasu. Ja przynajmniej nie miałem tu w ogóle wyników. Podobnie jak obserwowani przeze mnie miejscowi i przyjezdni grunciarze.

Piaszczyste plaże z palmami zostawmy sobie do opalania. (fot.A.K.)

Plaże są obiecującym miejsce pod warunkiem, że wiemy albo widzimy, że w jakimś miejscu sterczy samotny potężny głaz lub skałka. Tu można podziałać na wiele sposobów. Wolno, szybko, z nad dna, w toni, choć i tak większość brań jest przy powierzchni.

Kiedy nic nie bierze – alternatywne drogi.

Trzeba pogłówkować, jak za małą kasę ułatwić sobie kontakt z rybami, które widzimy, albo podejrzewamy, że są ale poza naszym zasięgiem z brzegu. Podam trzy przykładowe drogi postępowania.

Rybacy. Spróbować dogadać się z miejscowymi rybakami z mniejszych łódek. Mogą jednak odmówić z dwóch powodów:

– czasami lokalne prawo zabrania im właśnie, zabierania ze względu na bezpieczeństwo przyjezdnych i wtedy nic nie poradzimy

– bywa, że rybak chętnie by nas zabrał na kilka godzin za te 20-30 dolców, lecz naraziłby się ludziom mającym układy z hotelami na takie wycieczki; warto więc dogadywać się poza miastem

Nawet jak taki „rejs” nie przyniesie szczególnych sukcesów, to zobaczymy kawałek rzeczywistej, lokalnej kultury i przyrody.

Sinningowanie z hotelowego tarasu niekoniecznie ma sens. (fot.A.K.)

Drugi sposób dotyczy dotarcia na różnego rodzaju sztuczne falochrony w pobliżu plaż. Są one budowane na bazie rzeczywistych, podwodnych skał i czasem nie różnią się wiele od naturalnych, poza tym, że biegną idealnie równolegle do brzegów, chroniąc piaski przed wypłukaniem przez fale. Na ogół graniczą od strony otwartego morza z głębszą wodą.

Ja korzystam ze skuterów wodnych. Kosztuje mnie to zazwyczaj 5-7 dolców w obie strony. Dogaduję cenę na plaży, wracam ze sprzętem i ustalam, kiedy człowiek ma po mnie przypłynąć z powrotem. Nie zawsze jest to zupełnie bezpieczne, bo zdarza się, że na skuter trzeba wsiadać w biegu [przy małej prędkości], gdyż fale mogą spowodować uderzenie dryfującego skutera w skałę. Czasami trzeba kilkunastu podejść, więc temat dla nieco bardziej wysportowanych. Pewną opcją są tu takie miejscówki, do których można dojść w czasie odpływu i przepłynąć ostatnie kilkadziesiąt metrów. Trzeba się tylko nastawić na dłuższe pływanie w drodze powrotnej, gdy woda się podniesie i konieczne jest tu jakieś absolutnie szczelne pudełko około 1l pojemności, by zmieścić przynęty, kołowrotek i np. mały aparat. Ostatnio nie miałem właśnie takiego głupstwa i był to jedyny powód, dla którego nie zaryzykowałem utraty aparatu, tracąc za to fotki jednego z kilkudziesięciu złowionych, naprawdę bojowych małych palometonów.

Widok na koniec usypanego w morzu falochronu. (fot.A.K.)

Ostatni sposób jest tani, bezpieczny i doskonały dla całej rodziny. Kiedyś, jedna ekipa w Egipcie namierzyła mnie, że mam bzika na punkcie ryb, bo jako jedyny wśród gości, wstawałem o świcie i gdy większość wracała skatowana całonocną imprezą, ja zasuwałem na miejską plażę. Towarzyszyły mi, co najwyżej stada bezpańskich psów lub kozy. Hotelowa ekipa zaczęła mnie namawiać na wyjazd na ryby. Cena była super: 50 zielonych za …godzinę. Wszystko na niewielkiej motorówce. Odmówiłem grzecznie, lecz po kilku dniach stali się nachalni. Jednoznaczne odmówienie spowodowało, że taksa dla mnie na wypożyczenie czegokolwiek do pływania wzrosła o 100%. Tak mnie tym wnerwili, że poszedłem do odległego o około 3km portu, gdzie widywałem potężne pontony, które kilka razy przecinały zatokę. Zatrzymałem się przy pierwszym, nie nowym ale bardzo ekskluzywnie wyglądającym dużym jachcie  i zapytałem krzątających się ludzi, czy jest w pobliżu kapitan albo inny ich przełożony. Po chwili przy burcie pojawił się około 40 letni Arab. Widać było, że facet swoimi horyzontami i obyciem bije na głowę większość swoich ziomków. Krótko zapytałem czy jest opcja wynajęcia pontonu z silnikiem i człowiekiem do obsługi. Bez zastanowienia powiedział, że tak. Zaproponował 50 dolców/godzinę, ale zdecydowanie odmówiłem, nastawiony na dłuższe targi. Zaskoczył mnie, bo zapytał ile dam, a gdy powiedziałem, że 10 dolarów plus 5 dalszych za każdą następną godzinę, zgodził się bez dalszych cyrków. Paliwo było w cenie. Ustaliłem tylko, kiedy będziemy. Selim, który obsługiwał pływadło, za kolejne 5 dolców napiwku, dokonywał cudów, a potężny silnik sprawiał, że ponton latał. Pływanie stało się momentami fajniejsze niż łowienie. Żebyście mięli punkt odniesienia: za wypożyczenie rowerku wodnego w hotelu brali…10 dolców. Kiedyś, gdy Selim był potrzebny na jachcie i musieliśmy wcześniej spłynąć, chciał mi oddac pieniądze, które zapłaciłem…

Najtańszy i najbardziej komfortowy sposób wędkowania. (fot.A.K.)

Skąd czerpać wiedzę.

W zasadzie, w temacie wędkarstwa w egzotycznych krajach pozostaje tylko internet albo ludzie, którzy byli wcześniej na miejscu. Ja wpisuję w wyszukiwarce „forum, fishing in…” i tyle. Nie różni się to nic a nic od naszych forów. Potrzebna tylko jako taka znajomość jakiegoś języka obcego.

Mały przedstawiciel jednego z gatunków „strzępieli” – dość częsta zdobycz na płytkiej rafie. (fot.A.K.)

Bezpieczeństwo.

Nie mam na myśli łamania różnic kulturowych, tylko realne zagrożenie ze strony przyrody. Cóż. Jest to szeroki temat. Teoretycznie, bardziej obawiam się w takich miejscach ugryzienia bezpańskiego psa, dlatego różne szczepienia nie są przesadą. Na pewno nikt nie namówi mnie do łażenia po rafie, nawet w butach niby do tego przeznaczonych. Jeśli ktoś nie pływa, to lepiej też dać sobie spokój. O ile w rejonie wioski, hotelu, miasta, zawsze znajdzie się ktoś, kto nam pomorze, choćby licząc na kasę, to na samotnych skałkach jesteśmy zdani na siebie. Warto wybierać miejsca, gdzie mamy w zasięgu wzroku, choć jedno miejsce, gdzie bez problemu wyjdziemy na ląd w przypadku, gdybyśmy z jakichś przyczyn zaliczyli kąpiel. Dobrze pogadać z miejscowymi, albo poobserwować jak duży jest przypływ i kiedy jest jego szczyt, żeby nie tkwić pół kilometra od brzegu z obłędem w oczach w pozycji „na Małysza”, by nie dać się zepchnąć nadpływającym falom, jak mi się przydarzyło w ostatnie wakacje. Co do złowionych ryb, to spinningiści są raczej bezpieczni. Istnieje małe prawdopodobieństwo, że złowimy rybę jadowitą.

Lizard fish – ryba jaszczurka. W Morzu Czerwonym najczęstsza zdobycz spinningisty. (fot.A.K.)

Generalnie można przyjąć zasadę: im coś mniejsze i bardziej kolorowe, tym ostrożniej się z rybą obchodźmy, dla jej i naszego dobra. Ja zawsze mam pod ręką grube, ale zarazem dość miękkie rękawice ochronne.

Ochrona zawsze wskazana… (fot.A.K.)

W czym tkwi problem?

Dlaczego tak trudno złowić ryby w ciepłych morzach? Odpowiedzi są dwie. Powtarzając się: w rejonach gdzie są potężne skupiska ludzi, drapieżników są znikome ilości. Kiedyś spotkałem Rosjanina, który twierdził, że nurkując w pobliżu zatopionego na rafie kutra [resztki wystawały nad wodę], widywał jak twierdził setki barakud. Popłynąłem tam. Mając jedno liche branie, spudłowane z resztą, zniecierpliwiony założyłem maskę i dałem nura za burtę. Dno było bardzo nierówne. Kuter był zatopiony na około 5 metrach, ale w pobliżu był uskok na co najmniej 50-70 metrów głębokości. Zobaczyłem tylko jedną barakudę [fakt, że sporą]. Ryba była zawieszona wpół burty zatopionego kutra i gdy mnie zobaczyła, a nastąpiło to błyskawicznie, w sekundę zwiała w głębiny…

Drugi kłopot to niesamowita specjalizacja pokarmowa ryb morskich. O ile drapieżniki polują zwyczajnie na ryby, to pozostałe tkwią w swoich niszach pokarmowych, tak wąskich, że trzeba wiele czasu by wyczaić, czym dany gatunek da się skusić. Część ryb i to niekoniecznie małych, ma tak niewielkie pyszczki, że nie sposób wykombinować na szybko, jakiś patent. To dlatego często widać nawet parokilowe ryby, które obojętnie przepływają koło naszych przynęt. W nieco lepszej sytuacji są grunciarze, lecz też nie mają lekko.

Powiem jeszcze, że zupełnie odpuściłbym łowienie z brzegu w przypadku takich krajów jak Chorwacja, Bułgaria. Nieznacznie lepiej jest we Włoszech czy Hiszpanii, ale tam jakieś wyniki mają też głównie z dala od brzegu, łowiąc ze specjalnych morskich kajaków dla spinningistów.

Na pocieszenie powiem, że kilku ludzi było w 2011r na początku jesieni w Szwecji. Może trafili na zły okres, może coś źle robili. W 6 osób przez tydzień nie złowili ani jednego większego okonia i tylko jednego naprawdę okazałego szczupaka…