Uff! To był długi wędkarski weekend. W sumie bardzo kolorowy. Liczyłem jednak na znacznie, znacznie więcej. Może nie okazy, ale różne gatunki i przynajmniej średnich rozmiarów ryby. Często zastanawiamy się, dlaczego akurat tym razem wróciliśmy o kiju. Mnie też się to zdarza, jak chyba każdemu.
Myślałem, że wrażenia z kilku dni podzielę może nawet na dwa teksty, ale nic z tego. Za mało było emocji, a wodolejstwo nie jest w moim stylu.
Generalnie, to nie wszystko wypaliło jak planowałem. Ponieważ nie jestem zwolennikiem przebijania się przez tłumy ludzi 1 listopada, by zadość uczynić tradycji, zabrałem mamę dzień wcześniej na miejsce spoczynku jej przodków. W miarę szybko zrobiłem te niecałe 200km i o 12.00 już bym się szykował do drogi nad Wisłę, a w przypadku słabych warunków nad Królową, nad pobliską wodę stojącą, tyle, że w drodze powrotnej z cmentarza, na pasie, którym za chwilę miałem jechać na ryby, pojawił się korek na parę kilometrów. Nie było żadnej pewności jak szybko się rozładuje. By nie ryzykować, odpuściłem dalszy wyjazd i poprzestałem na kleniowym bajorku. Nie byłem tam od sierpnia. Już wtedy pisałem, że woda ta nie jest już tajna nawet dla mieszkańców Krakowa. Brzegi są nawet nieznacznie zdewastowane. W zasadzie nie miałem szczególnych nadziei i planów – o tej porze trudno trafić tutaj klenia inaczej niż z dna na wleczony paproch czy mikrojig, ale koszty takiego łowienia zniechęcą w dziesiątkach pniaków każdego. Wpadłem na pomysł, by całość miała jakikolwiek sens, by potrenować z taką „polską” wersją drop shota. Wprawiam się w tym od dwóch lat, wprawdzie ze średnim zaangażowaniem, ale jakieś wnioski już mam. Skrobnę kiedyś coś na ten temat.
Dzień był pierwszym z tych cieplejszych po opadach śniegu, który tu i ówdzie leżał jeszcze.
Generalnie było straszliwie wilgotno. Sam leśny stawek w promieniach słońca sprawiał miłe dla oka wrażenie i całość obrazu nie była już taka chłodna.
Z racji późnej pory ustaliłem, że poświęcę na wędkowanie 2 godziny. Pierwsza godzina, to jak powiedziałem drop shot. Wynik zerowy, choć muszę przyznać, że urwałem trzy zestawy oddając około 30 rzutów. Gdybym w tych samych miejscach rzucał konwencjonalnym paprochem na około 2g i sumiennie „jechał „ po dnie, to urwałbym te trzy zestawy w trzech rzutach. Z braku kolejnej oliwki z krętlikiem, postanowiłem spinningować po najmniejszej linii oporu, iść totalnie na łatwiznę i poszukać okoni. Nie, wróć: okoniątek, bo takie tu są. Większe, które są w stanie zjeść robaka kończą na ogół swój kolczasty, pasiasty żywot.
0,9g i czerwony twisterek. Rybki nie zawiodły, choć i tak były straszliwie drętwe.
Chwila emocji nastała tuż przed zmierzchem, który wśród lasu pojawił się z 30 minut wcześniej niż na otwartym terenie. Po wyjęciu z pomiędzy 5 pniaków kolejnego okonka, następny rzut, przyniósł nieznacznie wyraźniejsze pyknięcie, a potem delikatnego kijka nie uniosłem, chcą z automatu podać sobie rybkę w rękę. Po drugiej stronie mam świetnego jak na te wodę szczupaka. Oceniam go na całe 50, może nawet 60cm. Tutaj to rekin. Jak na złość musiał capnąć głębiej, bo kolejne miękkie targnięcie, nawet na tej witce, skończyło się strzeleniem cienkiej żyłki. Pal licho. Wziąłem to za dobry omen na następne dni.
1 listopad. Jesteśmy ciekawą grupą ludzi. Jak większość ludzi z bólem zrywamy się do pracy, ale po całym tygodniu, w pierwszy wolny dzień potrafimy wstać grubo przed świtem. Cel był jeden – starorzecze. Dojechałem o brzasku. By wygodnie zaparkować samochód przejeżdżam zawsze wzdłuż całej wody, zawracam i dopiero jadąc „tą” prawą stroną, przytulam się do krzaków. Przejeżdżam, więc obok starorzecza, w krzakach miga w półmroku lustro wody, a na nim… małe eksplozje. Widziałem je raz czy dwa w zeszłym roku; już wtedy wprawiła mnie w zdumienie taka aktywność ryb w tak późną jesień, ale to co zobaczyłem teraz, przyprawiło mnie o spory skok adrenaliny. Jak ja musiałem się śmiesznie rozkładać. Jakbym miał cztery ręce, to bym montował sprzęt i się ubierał. Stojąc z 5-7m od brzegu słyszę ze wszystkich stron głośne pluski, cmoknięcia – jednym słowem chlapanina we wszystkich odmianach. I tylko dochodzące w pole widzenia kręgi na wodzie, utwierdzają w przekonaniu, że to nie ułuda. Jestem. Jak okiem sięgnąć tafla drży. Co chwilę w powietrze [wprawdzie dość powściągliwie] wyskakują drobne rybki. Sprawcami zamieszania są głównie drobne klenie i okonie, zawzięcie żerujące na małych płotkach i uklejkach. Dotyczy to całej powierzchni, jak sięga wzrok. To nawet nie dziesiątki, a setki spławów. Cudo. Następnym razem biorę kamerę. Nie wiem jak poradzi sobie w tym półmroku, ale coś może wyjdzie. Widok kosmiczny. Oczami wyobraźni widzę już pierwsze ryby. Ba, jestem pewien, że co rzut, to atak. Biały, 5cm ripperek na 1g. Tuz pod powierzchnią. Gdzieś z lewej strony jakaś uklejka skończyła żywot w paszczy czegoś znacznie większego niż 30cm. Co jakiś czas widać i/albo słychać znacznie mocniejsze chlupoty. Ripperek zasuwa pod powierzchnią. Całkiem mocne zatrzymanie, zacięcie. Pudło. Kolejny rzut – nic. Następny – także zero. Zakładam małego woblerka. Pierwsze przeciągnięcie. Wisi. Klenik pod 30cm. Wypuszczam go. Przez następne około 10 minut przeżywam katusze, gdyż od ryb się kotłuje, a nie mam brania! Zakładam ripperek, tym razem taki w stylu motor oil z czarnym brokatem, czy pieprzem, jak mówią. Strzał. Maluch ma może 25cm.
Kolejne rzuty, to kilka okoni, takich typowych dłoniaków. Mijają kolejne minuty i słychać, jak wszystko powoli się uspokaja. Pluski są coraz rzadsze. Robi się cicho. Jestem trochę podłamany. Uważam te 20-30 minut za zupełnie niespełnione.
Przechodzę do typowego łowienia z dna. Tu na szczęście trwa kolejna fala żeru; tym razem w roli głównej okonie. Jedyny minus, to brak większych. Te bardziej roślejsze nieznacznie przekraczają 20cm.
Większość jest jednak mniejsza. Ale wynagradzają liczbą. Wyraźnie, choć delikatnie atakują 5cm gumkę. Jest z tym ciut kłopotu, bo chyba po pierwszym amoku pod powierzchnią z rozpędu atakują coś większego niż najmniejszy twister, ale to coś powinno być dość żwawo prowadzone w toni. Tyle, że to tempo ciężko osiągnąć na niecałym gramie, a na dwóch wabik leci za szybko. Mimo to jakość idzie. W końcu brania są z nad samego podłoża. Łowię już bardzo spokojnie. Gdyby tak było cały dzień, to jak nic bez kłopotu „pękłaby” setka może 150 rybek.
Brania ustały nagle. Około 8.30 miałem już totalnie zesztywniałe ręce. O świcie było minus 1,5 stopnia, czego w emocjach nie czułem. W ogóle, ze względu na zapowiadane 7 stopni ubrałem się za słabo. Tak się wychłodziłem przez te pierwsze 90 minut, że do końca dnia było mi zimno. Pojawiający się wiaterek strącał liście, których na wodzie było już bardzo dużo. W pewnym momencie złapałem się na tym, jak mocno wieje wzdłuż pobliskiej rzeki, na otwartej przestrzeni. Potem, dostrzegłem nagle, jak listki zdecydowanie płyną…pod wiatr. Okazało się, iż ze względu na opady śniegu, który zaczął gwałtownie topnieć, puszczono na zaporze w górze rzeki wodę, jakiej tu nie było od maja. To ona tak szumiała a nie wiatr. Na połączeniu ze starorzeczem zaczęła się szybko wlewać w stare koryto. Bardzo szybko. Już w świetle dnia ujrzałem setki wielkich uklei, jakie tu na ogół nie zaglądają. Początkowo, przyszło mi do głowy, że dopiero teraz ryby dadzą czadu, że wyraźny wzrost poziomu mocno je zaktywizuje. Nie wziąłem pod uwagę, iż woda z rzeki, z dużą domieszką pośniegowej cieczy, bardzo na ryby wpłynęła, ale negatywnie. Nie tylko temperaturą, znacznie zapewne niższą. Okonie jakby zatkało. Cisza. Woda podniosła się ostatecznie o około 30-40cm. To bardzo dużo.
Z braku brań, ze zgrabiałymi dłońmi, lecz jeszcze z nadzieją zmieniłem miejsce. Ustawiłem się przy małej wysepce, jaka tu się znajduje, teraz wyraźnie oblewanej z obu stron wodą. Czerwony paproszek upadł w połowie odległości między brzegiem, a wyspą. Pozwoliłem powolnemu, ale wyraźnemu nurtowi toczyć gumkę po dnie. Dość szybko nastąpiło jakby płotkowe uszczypnięcie i po krótkim holu miałem na dłoni ładnego jelczyka.
Znów nabrałem otuchy, ale po tej rybce to już zupełnie nic się nie działo, pomijając z rzadka biorące jazgarze, choć trzeba przyznać: jak na ten gatunek, to brały „ojce” rodu, jak mawia nomen omen, mój ojciec.
Kolczaki bez większych ceregieli strzelały w 5cm Mans`y, najchętniej w ten ciemny z pieprzem, oraz biało czarny. Oczywiście mimo jakiejś sympatii do tych rybek, nie po to tu przyjechałem. Zacząłem się zastanawiać, czy jest jakaś opcja, by skłonić ryby do brania? Początkowo, poszedłem w miejsce połączenia starorzecza z rzeką, również po to by zobaczyć jak teraz wygląda, podczas przyboru. Całość nie różniła się jakoś dramatycznie od normalnego obrazu, poza większą ilością wody. Samo połączenie nawet nie było szczególnie szersze tylko wyraźnie głębsze. Żadne ryby ani się nie pokazały, ani nie dały w inny sposób oznak swojej obecności. Zakładając, że ta woda jest zimniejsza, przyszło mi do głowy, czy czasem część ryb nie uciekła do trzeciej części starorzecza, które na ogół omijamy ze względu na głębokość maksymalną w okolicy 70cm. Poza tym nie ma tam żadnych szczególnych kryjówek. Na co dzień, ten najmniejszy stawek ma połączenie z główną częścią starorzecza przez bardzo płytki przesmyk – ok. 10cm. Obecnie głębokość wzrosła do pół metra w tym miejscu, a sporo wody wlało się i tutaj.
Z racji bardzo czystej wody i nieznacznej głębokości wróciłem do ciemnego Mans`a na 1g. Zbliżając się na pierwszą miejscówkę dostrzegłem wyraźne oczkowanie ryb na niewielkiej powierzchni. Wyglądało, że to coś więcej niż uklejki. I zaczęły się niezłe brania. Już w pierwszym rzucie mam ładne zebranie gumki z nad samego dna. Wyraźnie większy opór i pierwszy z 12 jak się finalnie okaże kleni, doprowadzony jest pod brzeg.
Obawiając się chlapaniny na powierzchni, rybę holuję ze szczytówką nieznacznie znużoną w wodzie i dopiero pod brzegiem w miarę zdecydowanym ruchem wyślizguję rybę na pobliskie zalane trawy. Działa. W kolejnych rzutach mam następne brania. Z tego samego miejsca. Dopiero chyba piąty, najmniejszy, około 20cm klenik wyskoczył nad powierzchnię w momencie zacięcia i ryby uciekły w dalszą część zbiornika.
Generalnie łowiło się tutaj bardzo niewygodnie, a to z tytułu większej niż gdzie indziej ilości liści.
Pół biedy jak żyłka trafiła na, na tyle duży listek, że utrzymywał on przynętę , która majtała kilkanaście cm pod powierzchnią. Ryby całkiem chętnie atakowały tak pozostawiony wabik. Trzeba było tylko bardzo nieznacznie holować listek do siebie, co jakiś czas stając. Niestety częściej przynęta zatapiała liść. Należało czekać, aż część rośliny wypłynie na powierzchnię. Wiele rzutów było spalonych, bo haczyk łapał resztki zeschłych roślin. Nie mniej, postępując powoli za rybami, łowiłem kolejne z tym, że już tylko jedną z jednego miejsca.
Pod sporym krzakiem zaciąłem zdecydowanie większy, około kilowy egzemplarz, ale błyskając białym brzuchem w chaotycznych zawijasach, spiął mi się po paru sekundach. Ponieważ potem brania zdecydowanie osłabły, założyłem mały brązowy twisterek na 0,9g. Brania powróciły z tym, ale ryby były drobniejsze. Okazało się, że biorą także okonie. Chyba też uciekły w tę część starorzecza. Po około 40 minutach takich podchodów osiągnąłem kraniec tej części wody.
Powrót, na moim zadaniem jedną z dwóch najlepszych miejscówek nic nie wniósł – ryby tam zupełnie nie żerowały i być może ich tam nawet nie było.
Kończąc, postanowiłem zaprezentować Wam najlepsze tego dnia przynęty. Będę tak robił na koniec każdego tekstu o ile wśród dużej ilości kontaktów, jakieś wabiki zdecydowanie się odznaczą. Ten dzień należał niewątpliwie do niżej prezentowanych gumek:
– brązowego twisterka na 0,9g
– 5cm Mans na 1g
Mam takie doświadczenia, że na tego rodzaju wodzie [starorzecza itp. stawki], gdzie wśród typowych drapieżników dominują małe ryby, oraz ewentualnie drapieżne karpiowate, poza wyjątkowymi sytuacjami, najlepiej sprawdzają się jednak ciemne przynęty. Również tego dnia potwierdziła się ta zasada, a ciemny kolor wabików był chyba lepiej widoczny na dnie, które w dużej części pokryły żółte [jasne] opadłe liście.
Wczesne wstawanie ma ten plus, że człowiek pada jak mucha. Szczególnie jak jest mocno zmarznięty. „Odjechałem” już około 19.00. Budzik nastawiony na czwartą rano. Obudziłem się sam z siebie tuż po 3.00. Chora niby pora, ale nie chce mi się spać. Ponieważ umówiłem się z ojcem nad Wisłę poniżej Krakowa licząc na mnogie okonki, a że bieg wypadków podpowiadał, że tu również woda będzie pośniegowa, postanawiam zbadać temat jak najwcześniej, by w razie klapy, już z rodzicem pojechać gdzieś indziej.
Świt nad wodą przepiękny. Jakby miękki, pastelowy. Taki ciut wiosenny. Niby duże zachmurzenie, ale delikatne smaczki bladego różu tu i ówdzie na niebie. I zdecydowanie cieplej: całe 6 stopni na plusie.
Woda, jak się spodziewałem podniesiona około pół metra. Wraz z drugim spinningistą, który pojawił się tuż po mnie, penetrujemy pobliską opaskę. Po 70 minutach bez brania ja pasuję. Ryby nie reagują na żadne przynęty. Brak widoków jakiejkolwiek aktywności pod powierzchnią. Jedynie stado około 200 kormoranów zaczyna robić spory harmider, gdy nastanie już pełnia dnia.
Już we dwóch darujemy sobie Wisłę i z wygody poruszania się nad wodą, wybieramy Podgórki Tynieckie. Mam dość nieciekawe zdanie o wszelkich tego rodzaju wodach, będących w administracji takiego czy innego okręgu. Presja tu niemożebna cały rok, a ryby chyba nie tylko rozróżniają woblery od twisterów, ale jeszcze znają markę danego wabika… I dominuje zarybieniowy rozmiar szczupaka, czyli nieznacznie nad 40cm.
Dzień był już w pełni rozświetlony i zrobiło się nawet gorąco.
Mogło być na początek obiecująco. Po może kwadransie machania, mam piękne uderzenie w 7cm gumkę. Wygląda to na bardzo ładnego okonia. Ryba typowo „telegarfuje”, co na plecionce czuć szczególnie. Branie nastąpiło daleko, bo jakieś 50m od brzegu. Ryba zdecydowanie przygina kijem i cały czas trzyma się dna, które jest tutaj pod 3m warstwą wody. Niestety, będąc w połowie drogi do brzegu, spina się. Szkoda mi bardzo tej ryby. Nawet się nie pokazała. Pewnie był to skutek sztywnego zestawu plecionka – przypon stalowy. Uznałem, że może być dobrze, ale tylko się napaliłem. Przez kolejne cztery godziny miałem jeszcze cztery pewne kontakty i jedno branie domniemane. Finałem tych brań był tylko urwany ogon w jednej gumce, oraz może półmetrowy szczupak, który mi się wypiął przy brzegu, ponieważ zacząłem odczytywać sms od kolegi, a widząc, że ryba do byków nie należy, uznałem, że poczeka. Nie poczekała, obcinając plecionkę kotwiczki dowiązanej do haka główki…
Mój ojciec, miał tylko wyjście podobnej wielkości szczupaka i na tym koniec.
Kolejny dzień, to dniówka na pontonie. Niezbyt długa dniówka. Początek świetny: szybki montaż, silnik gra. Punkt ósma zaczynam. Również dość ciepło, choć na wodzie odczucia zupełnie odmienne i szczelnie dopinam kurtkę. Poranek jest podobnie spokojny jak dzień wcześniej tylko jeszcze bardziej senny i zdecydowanie w kolorycie późnojesiennym.
Pierwsze rzuty i zero. Nie ma co przeciągać. Nic się nie działo. Około 9.00 wyszło bardzo silne słońce i pojawił się dość silny wiatr. Generalnie z południa, ale we wszystkich możliwych kombinacjach z tego kierunku. Uczciwie poświęciłem z półtorej godziny wzdręgom, ale brań nie było. Tego dnia nie miałem echa, ale podejrzewałem wyraźny spadek temperatury. Woda w typowym dla stopniałego śniegu, szarym kolorze. Płynie na powierzchni mnóstwo wszelkich śmieci. Od słomek i pojedynczych źdźbeł, po małe drzewa. Łowienie mikro przynętami mało realne. Odwiedzam jedną z odległych zatok. Dno tam jak wszędzie miękkie, ale jest wyraźny spad z jednego metra na cztery. Rzucam wszystkim, co mam. Z braku wyniku zakładam najmniejszą uklejkę RH. I tak to całkiem spora przynęta. W jednym z poderwań, z dna mam atak. Ułamek sekundy i myśl – boleń. Jakiś późnojesienny spaślak. Akurat, marzenie. Coś telepie się niemrawo. Sprawcą był może i niemały jak na swój ród – okoniowy desperat.
Cóż powiem więcej. Fajnie się pływa, ale jednak ryby ważniejsze. Na sam koniec powracam na pierwsze miejsce. Tym razem szczupaczy ostaniec capnął sporą gumkę. Z tym „capnął” to mam wątpliwości, bo niby zapięty za głowę, ale że tak na bank paszczą, to raczej nie.
Już spływając do „portu” przystanąłem przy starych umocnieniach. Tu nastąpiła, biorąc pod uwagę całość dnia – feeria brań. Całe cztery pobicia plus podcinka. Wszystkie ryby – okonie, mimo sporych rozmiarów, spadły. Ledwo wisiały, jak to się mówi, na włosie. Ewidentnie ryba nie przejawiała aktywności, a jeśli nawet, to ataki były niesamowicie anemiczne. Nie musze dodawać, że wszelkie paprochy, nie były nawet zauważane.
Umawiamy się na następny dzień z Pawłem oraz Patrykiem, który zarezerwował sobie miejsce już jakiś czas temu.
Kwiczymy ze śmiechu, bo jest szósta rano, dokoła domostwa pogrążone we śnie a my pakujemy się na dwa pływadła. Ludzie się wysypiają, wygrzeją, pooglądają TV… A my swoje. Zboczenie, dewiacja, uzależnienie…Wcześniej informowałem wszystkich, że zanosi się na masakrę. W prawdzie jest nadzieja, bo komunikat pogodowy informuje, że od około dziesiątej będzie padać. Wniosek: albo będzie ciąg dalszy dziadostwa, albo przełom przed opadami. Nic pośrodku.
Kotwiczymy. Jeszcze lekka szarówka, bo dopiero 6.30. Jakieś nieśmiałe spławy. Odpalam echo i zdziwienie. Woda o całe cztery stopnie zimniejsza niż ostatnio – tego się spodziewałem. Ale ekran jest czerwony od zawiesiny w wodzie. Praktycznie od dna po powierzchnię.
Na deszcz się nie zbiera. Będzie lipa. Była. Wprawdzie na początku mam dwa brania i odhaczam dwa malutkie sandacze. Potem jedno spudłowane branie. Paweł holuje, jak się okaże rybę dnia. Również mętnooki. Ma jakieś 45cm.
Na tyle było nas stać. Kolega miał jeszcze coś większego w drugiej części rozlewiska, ale się spięło. Raczej chyba podcinka. Ja na „muldach” mam świetne branie, ale już nie powtórzone. Raczej biały drapieżnik, a guma miała 12cm.
Mniej więcej wiem, gdy ryby nie żerują. Bywa tak, że są aktywne, tylko nie mogę, nie potrafię ich złowić. Wtedy, niezależnie od pogody mogę próbować je czymś zaskoczyć aż do zmroku. Tego dnia nie miałem złudzeń. Poddałem się o 11.00. Chłopaki powalczyli jeszcze godzinę i też bez zmiany wyniku dali spokój. Jedno muszę przyznać: w nieco większej grupce, zdecydowanie łatwiej znosi się takie bezrybie.