Szukaj
Close this search box.

Król starorzecza

Jak trudne mogłoby  to być do zrozumienia dla osoby nie znającej uroków wędkarstwa – stoję po kolana w lodowatej wodzie, wokół zastygła w bezruchu tafla błotnistego starorzecza; podobnie nieruchome pomarańczowe i zgniło zielone krzewy. Cisza. Jedyny dźwięk to spadające na mój kaptur krople deszczu. Raz słabej mżawki, a za chwilę spokojnej ale uczciwej ulewy. I tak na zmianę. Gdy nie pada, przeglądam się wraz z pobliskimi drzewami przez mgiełkę własnego oddechu w kryształowej, znów silnie podniesionej przez ulewy wodzie. Jest wręcz medytacyjny spokój w rytmie opadających, ostatnich wierzbowych listków. Kwintesencja mokrej, późnej już jesieni. Jestem szczęśliwy, że tu jestem, mimo, iż dopiero od kwadransa. Póki nie zimno – można wręcz utonąć w tym klimacie i tej atmosferze. Cały świat i wszystko co w nim dobre, a zwłaszcza złe, teraz się nie liczy…

(fot. A.K.)

Jak mówią – nie ma złej pogody, są tylko ludzie do niej nie przygotowani. Jak na razie, po tych wszystkich latach pewnym problemem było dla mnie, co często w moim wypadku wyraźnie podnosiło wyniki – brodzenie w głębszej, piekielnie już zimnej wodzie. Ciężko wytrzymać kilka minut, gdy na głowę leje deszcz, a temperatura w okolicy pięciu stopni. A jak jest jeszcze silniejszy wiatr?  Zazwyczaj jest tak, że trzeba postać spokojnie ten kwadrans po żebra w wodzie, by ryby wróciły. Za to często prawie pod sam kij. Obecnie jedynym wyzwaniem są stopy. Nie znalazłem sposobu, by nie marzły. Mimo podwójnych skarpet, ochraniaczy neoprenowych. Ale zaciskam zęby, bo warto.

Poprzednio był piękny linek. Tego dnia bajoro miało mnie zaskoczyć jeszcze bardziej.

Pojawiłem się, jak na mnie bardzo późno nad starorzeczem, bo dopiero przed 10.00. Wszystko za sprawą aury. W zasadzie jechałbym tu w ciemno, gdyby nie coraz większy wstręt do jazdy autem na dłuższych dystansach. Nie chce mi się.

Wyboru pomógł dokonać kolega. Wybrał się  bardzo wcześnie nad nizinną Rudawę. Na przedostatniej turze naszej „ligi” łowił tam pierwszy raz w życiu i spodobało mu się. Połowić okonków, mieć dużo brań – taki miał cel. Ja miałem zamiar odwiedzić Bagry, by sprawdzić, jak tam ze wzdręgami, co by mieć większe szanse podczas ostatniej tury naszej zabawy. Paweł był jednak już dwa razy i jego spostrzeżenia były mało optymistyczne [wciąż kupa roślin w miejscach, gdzie stoją ryby, już blisko dna] tak, że odpuściłem. Jeszcze nie lało u mnie, więc rozważam różne opcje. Kolega jednak dzwoni, że u niego siąpi dłuższy czas. No to pozostaje coś blisko, czyli właśnie Rudawa. Tyle, że kumpel mnie studzi, bo jest bez brań. Jem więc spokojnie śniadanie, jakieś piciu. Porządkuję graty. U mnie też już pada. Momentami niebo się nie oszczędza. Znajomy dzwoni, że jest fajnie, bo woda zaczęła się brudzić i miał szybko siedem okoni i dwa klenie. Po jakichś czterdziestu minutach mam info, że brań już nie ma, a woda znacznie zmętniała. Wybór jest już tylko jeden.

Nad starorzeczem jestem tylko z jakimś spławikowcem. Montując sprzęt widzę, że nieźle biorą mu płotki. Zdaję sobie sprawę, że jeśli to był dzień z ostrym żarciem o świcie, to może być spokój przez następne godziny. Aż tak źle nie było, choć trafiłem chyba na końcówkę rybiego śniadania. Musiało być faktycznie ostro o świcie, bo z dwóch miejsc wyjmuję dwadzieścia okoni. Kilka całkiem fajnych, a generalnie bez miniaturek. Potem brania urywają się.

(fot. A.K.)

Łowię ripperkiem Crazy Fish [4cm/1g], który już od ponad miesiąca ma swoje żelazne miejsce w pudełku. Trochę martwi mnie ostatnie może 40m żyłki 0,12mm na kołowrotku, ale to skutek codziennej gonitwy za sprawami ważniejszymi niż ryby. Zagapiłem się. Oczywiście mam inne szpule,  lecz z już grubszą żyłką, a plecionką w tych warunkach nie lubię łowić. Musi być spokojnie. Delikatnie i miękko. Lepiej za wolno niż za szybko.

Koło 11.00 brania ustają zupełnie. Zmieniam przynętę na identyczny ripperek, tylko bez i tak filigranowego ogonka [urywam go] i na maleńkiej główce 0,5g. Bardzo szybko, gdzieś w połowie dwumetrowej wody [chyba najgłębsze tu miejsce] następuje spokojne, wyraźne uszczypnięcie. Świnka.

(fot. A.K.)

Nieduża, bo tylko 36cm, nie mniej spoko. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby tak było jak najczęściej. Lżejszy wabik zaczyna kusić ryby. Nie ma licznych brań, ale są dość regularne. Lubię takie dni, gdy o każdy kontakt trzeba się postarać, ale nie jest to łowienie w studni, a i ryby ciut większe. Okonie nie są zbite w stada. Te większe pływają parami, trójkami… Chyba, bo więcej niż trzy z miejscówki nie udaje mi się wyjąć. Fajne, takie 25+. Zadziwiają proporcjami i ubarwieniem. Niesamowicie zróżnicowane u ryb o podobnych rozmiarach. Jedne smukłe i ciemne –  typowo rzeczne, inne pękate, bledsze i bardziej żółtawe.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Woda powoli ale wciąż rośnie. Na szczęście jest czysta. Ponieważ znów dłuższy czas nie mam brań, zakładam ostatnią, jak się okazuje rybkę Arrow Fish. Jest większa, ciut masywniejsza od przynęty Crazy Fish. Chyba najlepsza wizualnie imitacja malutkiej  uklejki jaka jest na rynku. Wchodzę głębiej w wodę. Zdezorientowane stado klonków nie wie, czy ma uciekać czy zostać.  Wiem, że przez kilka – kilkanaście minut, to na branie nie ma co liczyć. Spokojnie rzucam, najdalej jak się da. Mijają długie minuty, powoli czuję, że marzną nogi. W końcu wody po pas. Jest pierwsze branie. Albo tak ostrożne, albo zaspałem. W każdym razie ryba natychmiast spada. Najpewniej kleń. Chwilę później holuję pierwszego. Żaden olbrzym, ale obciachu nie ma.

(fot. A.K.)

Kolejne branie jest piękne. Zassanie w tempo, gdy gumka jednostajnie, spokojnie idzie na krechę w pół wody, a kleń nie zwalniając atakuje i płynie dalej. Tak to sobie wyobrażam. To było zaledwie kilka sekund, ale musiał być duży, bo odjazd wyglądał obiecująco. Spiął się po kilku metrach. Wiem, że teraz trzeba dać odpocząć temu fragmentowi bajora. Nie wiem dlaczego, ale przy słabym, lub umiarkowanym żerowaniu, wyjęcie i wypuszczenie ryby [poza wzdręgą], nie ma wpływu na pozostałe. Spięcie się jakiejś, zazwyczaj ucina na pewien czas brania i najlepsze to, że zauważam tę prawidłowość nawet u żarłocznych i w sumie niewielkich, czyli naiwnych okoni.

Po drugiej stronie sporej wierzby, której towarzyszy spora kępa wiklin kuszę drugą świnkę. Wzięła tak, że pierwszy raz w przypadku tego gatunku musiałem użyć szczypiec. Wyraźnie grubsza niż ta pierwsza.

(fot. A.K.)

Koło 14.30 zaczyna lać, ale tak na poważnie. Strugi wody. Spada następna świnka, mam kilka brań prawie na pewno tego właśnie gatunku. Klenie też nie odpuszczają – wyjmuję ósmego. Takie do 35cm. Po pół godzinie ulewy dociera do mnie, że brania się urwały. Teraz deszcz naprawdę przeszkadza. Wprawdzie stoję w wodzie tylko do kostek, ale dłonie też marzną. To minus rękawiczek z neoprenu. Są świetne na wiatr, byle było sucho. Jak zwilgną, to jest gorzej niż bez nich. Zamierzam kończyć. Wchodzę tylko raz jeszcze w to pierwsze, „kleniowe” miejsce, gdzie spiął się potencjalnie duży kleń. Niestety tego dnia jak rzadko, narwałem przynęt do granic wytrzymałości. W tym ostatni egzemplarz ripperka Arrow Fish. Na końcu zestawu niejako z konieczności – zielona, 4cm „jaskółka” Trapera. Prosta i tania przynęta. Też bardzo skuteczna, choć nie tak kusząca dla oka.

Zimno jak diabli, ale te dziesięć minut wytrzymam. Znajduję pewniejsze oparcie pod nogami, uważając, by łokci nie moczyć w wodzie. Pada tak gęsto, że wydaje mi się, iż ryby pewnie nawet niespecjalnie się spłoszyły. Do tego podnosi się gęsta mgła.

Dosłownie pierwszy rzut. Pobicie jest spokojne i dostojne, zarazem nie pozostawiające wątpliwości, że po drugiej stronie mamy drapieżnika z prawdziwego zdarzenia. Ryba bez zatrzymania jedzie majestatycznie środkiem bajora w lewo. Wędka pokłoniła się niebezpiecznie, prawie do tafli, [co nie było takie trudne – wszak mam wody powyżej pępka. Nie było tym razem złudzeń – żadne tam świnki. Kleń i to byk.  Ale ryba spokojnie prze naprzód. Dochodzę do wniosku, że to szczupak. Szanse w takim wypadku mizerne…

Gram na czas, luzując hamulec jeszcze bardziej, z tym, że zauważam, iż ten „czas” ma może jeszcze 15m linki na kołowrotku! Przytrzymując żyłeczkę w palcach coraz mocniej stopuję rybę. Powoli robi się szarówka plus ten deszcz, do tego mgła; widoczność już od dłuższego czasu naprawdę kiepska, a w wodzie, to zapomnij – powierzchnia bombardowana wielkimi kroplami. Nie widać nic.

Ewidentnie spora ryba zawraca, cały czas bardzo spokojnie. Gdy mam ją na wprost mnie, dość zdecydowanie ściągam  do siebie. Idzie tępo, jakbym złapał jakąś sporą reklamówkę. Na trzy długości wędki ryba gwałtownie odbija w prawo. Cały czas wierząc w szczupaka odpuszczam, a ta  wjeżdża pod zwalone drzewo. Masakra. Rybę czuję nieźle, ale żyłka zaplątana w żywe jeszcze gałązki nad wodą. Powolutku, na palcach wchodzę ile się da w środek starorzecza. Woda już wlewa się do gumowej kieszeni z przynętami. Ale udaje mi się zmienić kąt i ściągam rybę jakby z powrotem ku środkowi tafli wody, ale za to równolegle do wielkiej gałęzi. Idzie.

Nie tracąc luzu na żyłce, chyba jeszcze wolniej cofam się w kierunku brzegu. Gliniaste muldy rozjeżdżają się pod stopami na wszystkie strony. No, mam w końcu tylko po kolana. Ryba jakby zdezorientowana. Podciągam śmielej i mimo mroku… widzę okonia. Jak na bajoro, to istny dinozaur. Jakieś 40cm. Normalnie cieszył bym się jak nie wiem co, ale taka ryba z tego typu wody, to … Nie bardzo wiem jak opisać, co czułem. Jeśli lina tydzień temu holowałem jak granat, to tego Kolczaka, jak wiadro nitrogliceryny. Na szczęście był zapięty perfekcyjnie. Nie głęboko, ale bez szans na odpięcie się. W wodzie, z rozcapierzonymi wszystkimi płetwami robi niesamowite wrażenie.

Tylko przez sekundę rozważam, czy cyknąć fotę w wodzie, ale brak mi odwagi. Najbardziej mi szkoda, że nie wziąłem ze sobą statywu, ani nikogo nie ma w pobliżu. Do pełnych 40cm brakło milimetrów.

(fot. A.K.)

Ryba wyraźnie zmęczona holem dłuższym niż był potrzebny [cały czas byłem pewien szczupaka], nie stroszy się jak zazwyczaj, ale i tak w tej szarości i zgniłej zieleni  traw w wodzie, wygląda bajkowo…

Cóż mogę rzec? Stałych bywalców, którzy czytują moje teksty, a paru tu jest, proszę o wolność dla tego okoniowego seniora w tym bagienku. Poza tym pozostaje liczyć na to, że nie trafi na gumofilca.

Gdy tylko go wypuściłem zarzuciłem mniej więcej w to samo miejsce gdzie wziął. I wiecie co? Miałem drugie podobne branie. Chyba pod wpływem emocji i przeżywania raz jeszcze wszystkiego, nie zareagowałem. Ryba przeszła w skos przez zalaną jedną gałąź [dobrze znam jej położenie] i się wypięła…

Blisko czterdzieści rybek i ryb w tym ten okoń. To był piękny wypad…

 

 

 

6 odpowiedzi

  1. Adam, czemu musisz mi psuć humor ? Wczoraj tam byłem i zerowałem, woda jak śniegówka. Podciąłem tylko ukleję. To po pierwsze. Po drugie, cieszyłem się na bajorku z okonia 28 cm. No właśnie cieszyłem…
    A tak na serio to żartuję. Gratuluję pięknej przygody i wspaniałego okonia. Cieszę się do monitora kiedy patrzę na jegomościa fotografię. W głębi duszy bardzo wierzyłem, że gdzieś tam, wśród tylu okoni, pływa ten King Size.

  2. Faktycznie było tak słabo? Znajomy był przedwczoraj. Miał bardzo mało brań, ale wyjął jakiegoś klenia 34cm, dwie świnki, okonie,oraz ukleje i jelce. Ja dziś spasowałem – kiepsko się czuję, a jutro mam nadzieję, że powalczę na ostatnim etapie naszej zabawy. Byle wzdręgi brały, choć zanosi się na ciężki dzień, głównie przez pogodę – mróz.

  3. Nic tak nie cieszy jak duży okoń. Taka sztukę łowi się raz na jakiś czas, czasem nawet na kilka sezonów. Mówię o sobie, ale pewnie część wędkarzy też może to potwierdzić.
    Ja ostatnie sztuki ponad 40 cm złowiłem 2 lata temu i też była paskudna pogoda. Deszcz padał cały dzień i miałem zrezygnować z wypadu. Późnym popołudniem się przejaśniło i ruszyłem na ostatnie chwile przed zachodem słońca. To był strzał w 10.
    Co ciekawe poprzedniego garbusa złowiłem na Wiśle w centrum Krakowa w środku nocy schowany pod mostem Grunwaldzkim właśnie przed deszczem.
    P.S
    Spróbuj może Adamie skarpet z merynosa słyszałem że są bardzo ciepłe.

    1. Takowe też testowałem, podobnie jak specjalne dla himalaistów. Parę godzin ze stopami w wodzie swoje robi – jak na razie marznę:)

  4. Widziałem też na allegro ogrzewacze chemiczne do stóp i dłoni. Kosztują grosze. Próbowałeś ?

  5. Czytałem o jakimś systemie „elektrycznym” w jakby skarpetach dla polarników, ale nie wiem, czy to nie jakaś ściema była. Tych chemicznych osobiście nie sprawdzałem, choć może się skuszę. Niby wiem o nich, ale jakoś tak nie bardzo się przekonuję do wszelkiej chemii… W każdym razie dzięki za podpowiedź, bo muszę sprawę rozpoznać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *