Szukaj
Close this search box.

Dwa brania

W miniony weekend w końcu poczułem wiosnę, prawdziwą wiosnę i ciepełko. Chyba dziadzieję, bo non stop mi zimno. Na szczęście w ostatnie dni było nawet gorąco, także za sprawą ryb.

W końcu wyrwałem się na jazie. Trafiły mi się dwie piękne ryby. Niby nie jakieś mega okazy, ale duże. Z tymi jaziami to mam tak, jak niektórzy z pstrągami [zazdroszczę im]: mam tak fajne łowisko, że ciężko tu o trafienie czegoś poniżej 45cm, choć bywa. No i te pół metra jazia jest dla jednych tak nieosiągalne jak dla mnie taki pstrąg, na najbliższych mi wodach. Więc nie były to jakieś super-hiper ryby, ale jednak uczciwy metr jazia w dwóch sztukach. Przyjąłem to z tym większą radością, iż w zeszłym sezonie miałem słownie jednego jaźka 40+, a i to z jakiegoś starorzecza, natomiast z tego, konkretnego łowiska – zero. Tyle, że mój jaziowy sezon trwał  w 2015r zaledwie miesiąc, a słownie to cztery wypady. Niestety – najlepszą tu – moim zdaniem jesień – musiałem odpuścić z powodu czynników, jak to się mówi – życiowych. A te, zeszłoroczne z wiosny były tak wredne, że żadnego nie wyjąłem. Z tego super łowiska miałem zaledwie malca na 37cm. Słownie jednego. Coś, co nie zdarzyło mi się od czterech sezonów, czyli odkąd tam łowię. Teraz karta się chyba odwróciła, w każdym razie oba złowiłem bez większych kłopotów. Wręcz łatwo.

Sobota miała cztery oblicza. Chłodny, bezwietrzny ranek, wietrzny, choć zarazem upalny jak na połowę kwietnia środek dnia, aż do późnego popołudnia, a następnie intensywna burza z ulewą, po czym znów świetlisty wieczór, ale już bez wiatru, za to ponownie jak ranek chłodny.

Pierwszy raz nad wodą byłem około 90 minut. Wystartowałem po 9.00 i skończyłem o 11.00. Wszystko w przelocie między załatwianiem innych spraw.

Wiedziałem że powinno być dobrze, gdyż niby normalnym, ale głośnym na tym odludziu trzaśnięciem drzwiami auta, spłoszyłem dużego jazia na płyciźnie, dosłownie w sąsiedztwie samochodu. Nauczony wcześniejszymi przykładami, zawsze zamykając tutaj auto, patrzę na strefę przybrzeżną. Piękna, spora, choć spokojna fala i obłok poderwanych osadów – musiał być spory.

Rozkładam wędkę, której nie miałem w ręce od maja zeszłego roku. Trochę mi „lata” w dłoni, bo ponad 3m to nie te śmieszne wzdręgowe dwa, do których przywykłem  od początku tego sezonu. Bez pośpiechu celebruję montaż ekwipunku, cały czas zerkając na bagienne brzegi. Pas przybrzeżnego zielska już świeżo zielony, choć nieznacznie tylko wystający nad powierzchnię. Widać skaczące po sobie, czy za owadami żaby, kółeczka po drobnych rybkach. Woda żyje. Jest 15 stopni, ale słońce mimo licznych chmur, świeci cudownie. Nos łapie te dziesiątki przepięknych, w większości nierozpoznawalnych nut zapachów, jakie  ciepło powoli rozprowadza z wody, błocka, zielska wodnego i lądowego, licznych kwiatków. Woda, jak na Wisłę kryształowa. Chce się tu być…

Tak sobie zerkam, przeciągając żyłeczkę 0,10mm przez końcowe przelotki, a tu – jakieś 50m poniżej mnie, jakby o pas roślin czochra się niemrawo bokiem kolejny jaziol. Niemały. O! – tu już nie zdzierżyłem. Szybko wskakuję w ciuchy, spodniobuty i zjeżdżam po trawiastym, stromym brzegu. Teraz cisza. Trzy – cztery kontrolne rzuty wzdłuż brzegu w kierunku jazia. Nie, nie do niego, bo jest za daleko, ale trzeba sprawdzać teren, czy po drodze nie zakotwiczył jakiś  cichociemny. Zazwyczaj spłoszenie takiego, daje na tyle duże „echo”, że ten, co go widzę, też da nogę – znaczy się płetwę. Cisza, więc powoli [naprawdę okropnie powoli, choć jeszcze normalnie wyprostowany] schodzę z 10m i znów kilka rzutów rozpoznawczych. Jakieś 90% jazi łowiłem tu na wobki, ale dziś  wzięło mnie na streamepps`a. Teraz skaczą do niego tylko maleńkie kleniki. Dobra, mam go jakieś 15m poniżej mnie. Jestem już prawie na kolanach. Sakramencko niewygodnie, szczególnie w tej plątaninie martwych i odrastających roślin, wodzie do pół łydki i błotka do kostek. No i to wszystko w spodniobutach. Ostatni kontrolny rzut tuż przy trawach, ale wygląda na to, że między mną, a Nim nie ma innych, większych ryb. Udało się do kicać jakieś pięć – sześć metrów od ryby. Cichutko schodzę na kolana, już dosłownie. Łatwo nie będzie, bo spaślak kręci się nie tyle na skraju roślin, co między nimi. Przynajmniej głową niemrawo rozpycha się w odradzających się zielonościach.  Wypływa z nich na kilka sekund, po czym znów wtyka łeb w rośliny, tylko z pół metra wyżej. Przemieszcza się jak zazwyczaj w takich okolicznościach – pod prąd. Ciężko będzie utrafić z czasem, by wiróweczka pojawiła się koło niego jak będzie zmieniał miejsce. Inaczej nawet jej nie zauważy.

Rzut. Płasko i łagodnie kijem, co by ani nie świstać, ani czasem cienia nie rzucić na taflę spokojnego nurtu. Tak trochę dalej od brzegu i ze trzy metry za jaziem. Oczywiście, gdy skrzydełko pięknie marszczy wodę, że pętelka plecionki na jakiej zrobiona jest przynęta, wystaje z wody, jak owad podnoszący się do lotu…gdy migocząca paletka jest na wysokości ryby, ta oczywiście właśnie wtedy wkłada łeb w muł i rośliny, tak, że linką przejeżdżam mu prawie po ogonie.

Jak często bywa, coś tam do żarłoka dotarło i skamieniał, a ja nie mając innego wyjścia też. Czekam, aż jaź oceni sytuację, a niestety w przeciwieństwie do kleni, jazie myślą raczej powoli. Zniknął w roślinach, czyli chyba się przestraszył. Nie mocno jednak, bo mini wirki widać na powierzchni. Czyli nie znieruchomiał na amen. Wirki wędrują powolutku w moją stronę. Więc żeruje. Tyle, że mam go nie więcej niż z 5m ode mnie w samych wodorostach. Nie ma wyjścia; rzucam i trącając prowokująco końcówki trawek, liczę, że zauważy, wypłynie i zaatakuje. Lipa. Teraz znieruchomiał…

Czekam ze dwie minuty, ale mi już tak niewygodnie, że nie wytrzymam. Biorę łagodny zamach, a tu z półtora metra ode mnie, na może 30cm wodzie, już bez roślin – spory łeb i jak to u jazia – niezbyt inteligentne gały wpatrują się we mnie, chyba z zainteresowaniem. Cóż – tutaj nie jest to jakaś rzadka sytuacja przy takich podchodach na najbliższy dystans.

Jasne że zwiał. Ileż mogłem klęczeć, lekko skręcony z rozłożonymi jak do „miśka” łapami w tym z jedną, z trzymetrowym kijem? Jak tylko drgnąłem, tornado mułu popłynęło za rybą gdzieś w środek nurtu…

Bywa… Wstaję powoli, przeciągam się lekko i w ogóle staram się jakoś dojść do równowagi ścierpniętego organizmu. Nie tracę nadziei, nie pierwszy raz mając taką sytuację z tym gatunkiem. Zresztą, kolejne kilkadziesiąt metrów niżej jest następny. Tak przynajmniej oceniam dyskretne zaburzenia powierzchni wody.

Oszczędzę Wam kolejnego opisu, ale podchody identyczne, jak z tym, co uciekł. Ten na pierwsze podanie wabika nie zareagował. Natomiast w drugim przeciągnięciu, już, już myślałem, że odpuści, ale się namyślił i zaatakował dosłownie z 1,5 od szczytówki, czyli będąc niecałe 5m ode mnie. Wszystko na wodzie max 20-30cm głębokości. Jak w akwarium. Jedno bardziej energiczne trzepniecie ogona, spokojny wodny garb, mulisto – złotawy kontur ryby dogania srebrne skrzydełko, które nie wiem nawet kiedy ginie mi z oczu. Czekam – wydaje się iż w nieskończoność – spory ciężar ugina pięknie kij, który wtedy tylko unoszę do pionu, z lekkim nawet odskokiem w tył, by wyzyskać długość wędki i natychmiast odkręcam hamulec, gdyż w wodzie równocześnie następuje mała detonacja.

Jaź jak zwykle tarza się w mule i resztkach rośli, początkowo wyglądając jak jakiś strach na wróble. Mam nawet obawy, czy taki krótki dystans nie spowoduje zerwania żyłki, bardzo przecież cieniutkiej. Nominalnie 1,7kg wytrzymałości. Woda musi być zdecydowanie cieplejsza, gdyż ryba odjeżdża śmiało w nurt. Te rzadkie w moim wydaniu, marcowe jazie podobnej wielkości, wędka „usadza” w miejscu. Tu jednak przeciąganie liny trwa kilka minut. Fakt, że jaź jest jednak większy niż te szacowane na początku, gdy był przy zielsku 45cm. Z niejakim trudem wyjmuję aparat. Robię zdjęcie ugiętej wędki. Trochę ciężko utrafić, gdyż ryba co chwilę robi krótkie zrywy. Ale mnie więcej tak pracuje mój kij pod około 1,5kg jaziem [jesienią miałby jak nic 1,8 -2kg] w spokojniejszej fazie holu. Tuż po braniu mam normalnie pełną parabolę, nawet z tak cienką linką.

(fot. A.K.)

Dobra, ryba zaczyna się poddawać i mam jego pierwszy, spokojny „przelot” pod powierzchnią. Ładny.

(fot. A.K.)

Znów kilka szarpnięć i niedaleki odjazd. Przy kolejnym podciągnięciu prawie się wykłada. Korzystam i cykam zbliżenie. Mam inny typ spodniobutów, kompletnie nie nadających się do łatwego wyjmowania i chowania aparatu. Udaje się jednak. Maleńka kotwiczka wirówki tkwi w lewej części górnej wargi ryby, choć niewiele widać z powodu resztek zgniłych traw, które jaź nabrał na siebie w pierwszych targnięciach. Szczątki roślin są teraz  tylko na streamepps`ie.

(fot. A.K.)

Koniec zabawy i ryba wjeżdża na dłoń i później na trawy. Równo 50cm. Co do milimetra. Sezon zaczęty. Późno ale treściwie.

3

(fot. A.K.)

Niestety po wypuszczeniu jazia i ogarnięciu się – niewdzięcznik, za uwolnienie „sprzedał” mi błotny prysznic, mocno podrzucając grudę mułu z wodą, przy pierwszym położeniu go na zalanych, zgniłych roślinach. Przecieram czoło i polaroidy.

Okazało się iż musieli puścić na którymś progu wodę, bo zdecydowanie się zbrudziła, a po powierzchni płynie masa śmieci. Takich naturalnych, jaki i typowych.  W międzyczasie robi się też tak gorąco, że łapię się na tym, iż zaraz wypłynę ze spodniobutów. Najzwyczajniej ubrałem się za ciepło. Zaczyna  wiać wiatr. Nic nie dzieje się przez kolejne mniej więcej pół godziny, nie licząc sześciu mikro kleni. Dzwoni telefon, więc trzeba kończyć. Wzywają obowiązki ważniejsze niż ryby. Jednak ważniejsze. Odjeżdżam bez tego fatalnego uczucia, które mam prawie zawsze w takich sytuacjach, że może jeszcze kwadrans…

Ponownie mogę  być nad wodą o 16.00. Rozbieram się prawie do rosołu, jak to się dawniej mówiło. Potarzam całą przedpołudniową procedurę. Różnica taka, iż dość mocno wieje. Dobrze, bo można łatwiej do ryb podejść, a źle, bo nie widać ich dyskretnych wirków, falek i całej reszty. Może 100m niżej jakiś samotny łabędź gmera w zielsku. Jak mnie tylko zobaczył, dość zdecydowanie rusza w moją stronę. Płynie jednostajnym, spokojnym tempem. Gdy ptak jest może trzydzieści metrów niżej mnie, dosłownie spod jego łap ucieka  duży garb wody…Czyli stał tam jakiś, a ptaszor mi go spłoszył. Szkoda.

(fot. A.K.)

Ta odsłona dnia była niełatwa. Nie widać ryb, zero brań. Jedynie jakieś kleniki nie dają spokoju. Po dobrej godzinie bez żadnego, choćby wzrokowego kontaktu, dochodzę do linii drzew. Jest tu mniej prześwietlonej wody i wyraźny zakręt. W jego centralnej części nieznacznie wyższa kępa odradzających się trzcinek. Pierwszy rzut wzdłuż szpaleru łodyg. Dosłownie ocierając się o nie. Ale wyskoczył! Mało co nie połamał roślin. Ten palnął w kleniowym stylu. Już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie zdecydowanie większego. Daję mu jak nic 53cm może więcej. Wabika nawet nie widać. Ku zaskoczeniu ten walczy inaczej: mnóstwo krótkich chaotycznych szarpnięć. Wszystko na płyciźnie, nigdzie nie ucieka. Kapituluje więc łatwo. Na brzegu muszę skorzystać ze szczypiec, bo czubek pętelki błystki, jest jakieś 4cm w głębi bezzębnej paszczy. Ale łyknął! Tak mi się nieczęsto zdarza. Wszystko jednak poszło błyskawicznie i bezproblemowo [bezzadziorowa kotwiczka]. Kolejne zaskoczenie: szeroki, miśkowaty, ale też „tylko” pięć dyszek. Nawet mierzyłem drugi raz.

(fot. A.K.)

Kolejne pół godziny to martwa woda. Potem przyszła burza.

6

(fot. A.K.)

Prawie godzinę ślęczałem w aucie. Pojawiające się tęcza, słońce skusiły. Byłem pewien, że powalczę. A tu figa. Ostatnie dwie godziny przed zmierzchem dały słownie jednego klenika. Widziałem zaledwie dwa jazie: jednego poza zasięgiem rzutu w nurcie, drugiego spłoszyłem, zapominając o rzucie „rozpoznawczym” wzdłuż brzegu.

Paweł łowił niejako korespondencyjnie na tym samy odcinku, tylko z 5km niżej. Miał jednego na 44cm i bodajże dwie setki, ale jak to z jaźkami – coś zawiodło i się nie zacięły. Po burzy, jak u mnie –zero.

Drugi kolega – także Paweł, zaliczył rewelacyjny dzień ze wzdręgami. Multum brań w niecałe 1,5h.  Poprawił na drugi dzień. Brania były słabiutkie. Za to wzdręgi… Praktycznie większość 30+ w tym największa na 36cm. Nie mam wątpliwości, że wkrótce powinien paść nowy rekord kraju w tym gatunku.

(fot. P.S.)

Trochę poza rybami. W niedzielę byłem z moją córą na długim spacerze. Zaliczyliśmy dość odległy, bagienny fragment lasu. Odwiedziliśmy znajomy staw. Raz w życiu widziałem dzikiego żółwia błotnego. Teraz, w ciągu godziny – trzy. Fajnie wiedzieć, że ma się przed oczami jedno z najrzadszych naszych zwierząt. Tylko by to docenić trzeba mieć tę świadomość. Strasznie żałuję, że nie miałem aparatu…

I już na sam koniec. Na odcinku no kill w Zabierzowie obowiązuje posiadanie podbieraka i kotwice bezzadziorowe. Moi znajomi apelują by nawet do błystek i woblerów stosować  tylko POJEDYNCZE haczyki. Jak opowiadają mi bywalcy o tych wszystkich chcących się chyba rzeczywiście wyżyć na rybach w sensie dosłownym, to … Znajomy bywał tam w zeszłym tygodniu codziennie. Nie był ani razu kontrolowany. Sam spotkał w ostatni piątek cwaniaczka [jak najbardziej wędkarza w kamizelce z przyzwoitym sprzętem], który dziwnym trafem miał ze sobą…wiklinowy koszyk.  Łowił oczywiście z grotami, pstrągami rzucał a nie wypuszczał je. Kolega nie wytrzymał i powiadomił straż. Chłopaki przyjechali i facet chciał dać dyla. Złapali go – miał przy sobie trzy zabite pstrągi. Na no kill`u. Jaki sens zwalać na kłusowników?

11 odpowiedzi

  1. Panie Adamie, oczywiście gratuluję Jazi (celowo z dużej litery, bo one są DUŻE :> ), ale bardziej zastanowił mnie ten żółw…Otóż będąc w niedzielę nad jedną z bardzo nielubianych przez Pana rzeczek pstrągowych również spotkałem pana z wielką muszlą. Wygrzewał się skubaniec siedząc na nadbrzeżnym korzeniu i gdy tylko zbliżyłem się do brzegu, to wskoczył gwałtownie do wody. I gdy tak stałem w jego miejscówce obławiając ją, to po ok. 2 minutach wypłynął na powierzchnię i mi się przyglądał. Po około 3-4 minutach mu się to znudziło, zanurkował i więcej już się nie pokazał. Czy był to żółw błotny, tego nie wiem, bo się na żółwiach po prostu nie znam. Był czarny jak smoła i bardzo płochliwy. W Wikipedii jest napisane, że żółwie błotne bardzo lubią się wygrzewać i są płochliwe, więc to by się zgadzało…Ale czy nie był to zwykły żółw „akwariowy”, który komuś się po prostu znudził i został wyrzucony do wody, tego już się pewnie nigdy nie dowiem….

    1. Raczej podejrzewałbym żółwia czerwonolicego [one po 1-2 zimach u nas mocno tracą na kolorach]. Jest ich dość dużo na nizinnym odcinku Rudawy, konkretnie w rejonie Woli Justowskiej. Zresztą u mnie w jednym z okolicznych stawów żyje jedne już chyba trzecią zimę.

  2. Ciekawe.
    Czyżby posiadanie koszyka było synonimem kłusowniczych skłonności?
    Można w koszyku nosić kanapki lub piwo, prawda?

    Chyba pójdę do piwnicy po koszyk, leży tam od lat.

    1. Oczywiście, że można nosić co się podoba, ale jak widać ten akurat facet nie miał tam ani kanapek, ani piwa…

      1. Kolegę Sierżanta widocznie coś uklulo w krzyzach po tym wpisie. Po prostu jak to się mówi uderz w stół a nożyce same się odezwę. Powiedzenie w końcu nie wzięło się z nikąd 🙂

        1. E, chyba nie, choć wpis trochę prowokujący.
          P.S. Bardzo proszę się jakoś podpisywać.

  3. Kolega anonim dał popis swoich zdolności intelektualnych. Nawet przysłowie zna ludowe. Brawo.

    Trafnie natomiast Pan Adam rozszyfrował moje intencje. W rzeczy samej była to lekka prowokacja, raczej zabarwiona życzliwie.
    Dlaczego?
    Otóż dlatego, że dawniej każdy muszkarz posiadał koszyk wiklinowy i zawsze go zabierał nad wodę. Koszyk służył oczywiście do noszenia złowionych ryb, ale mieściły się w nim jeszcze kanapki, jakiś napój, zapasowy kołowrotek i inne zbędne i niezbędne szpargoły. Dzisiaj te przedmioty upycha się w kieszeniach kamizelki, ale tak wypchana wygląda monstrualnie, a także niezbyt estetycznie.
    Ale jeśli ktoś lubi chodzić w tak wzdętej odzieży, to jego sprawa.
    Ja noszę torbę skórzaną, tzw. raportówkę.
    Jednak posiadaczom koszyków nie przypisywałbym automatycznie skłonności kłusowniczych. Widziałem nad Rabą kolegów muszkarzy wychodzących nad wodę w samej kamizelce, a wracających do samochodu z plastikową reklamówką z pstrągami.
    I to była myśl przewodnia mojego poprzedniego wpisu. Chyba czytelna?

  4. Ja również chodzę z koszem spinningowo-muchowym. Trzymam w nim termos i prowiant. To bardzo wygodne. Kanapki się nie zgniotą a kosz jest przewiewny. Sierżant ma rację. Nie można ludzi kategoryzować w ten sposób bo będzie jak w klasyku polskiego kina w filmie Bareji „Brunet wieczorową porą”, że „Trzeba szukać człowieka w czerwonym kapeluszu, bo czerwony kapelusz, proszę pana, jest zawsze podejrzany!” 🙂

  5. wiem że to prywata ale jak pan Grzegorz Kwiatek łowi na Cedronie lub Harbutówce proszę o kontakt na e-mail spidi444@tlen.pl

    a co do dyskusji koszykowej to koszyczek bieże się w markecie jak się po rybke idzie w moim przekonaniu powinien być całkowity zakaz zabierania ryb z ich naturalnego środowiska a dlatych co sobie chcą rybkę wziąść porobione stawiki komercyjne

    1. Jestem tego samego zdania, choć nie mam zamiaru nikomu narzucać chodzić z czym mu się podoba.
      P.S. Niedługo I etap naszej zabawy w ligę. Akurat na Rudawie mamy taki kawałek wody, że z trudem się pomieścimy na „sektorach”, ale pamiętam, że był Pan zainteresowany wzięciem udziału w kilku etapach. Będę dawał znać o następnych i jeśli czas pozwoli to serdecznie zapraszamy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *