Szukaj
Close this search box.

Ostatnia wyprawa w 2011 roku

Ostatnia wyprawa w roku, podobnie jak początek sezonu, to ważny dzień. Chcemy by był możliwie udany.

Zakończenia sezonu bywają różne. Bywały takie końcówki jak te z 2004 czy 2006r, kiedy pogoda pozwalała do końca buszować po Wiśle, czy rzadziej po niewielkiej nizinnej rzeczce, a wyniki ilościowe były naprawdę niezłe jak na ostatnie dni grudnia. Czasami potrafiły miło zaskoczyć kilowym kleniem czy 60cm szczupakiem. Bywały też takie, jak rok temu, gdzie 20 listopada pływałem pontonem, zaliczając zaledwie jednego ćwierćkilowego okonia, by trzy dni później obserwować na termometrze słupek rtęci na poziomie minus 10 stopni i 20cm śniegu za oknem… Takie końcówki roku jak w 2011 są rzadkim kaprysem aury, wręcz darem natury, który skwapliwie postanowiłem wykorzystać. Już dość dawno nauczyłem się, że wędkarski koniec roku będzie przyjemny, jeśli, o ile pogoda pozwoli, wybiorę odpowiednie łowisko. Różne, pobliskie odcinki Wisły odpuszczam sobie ze względu na to, że coraz większa presja na tę wodę, czyni totalną loterią wyprawy końcoworoczne. Jestem bardzo cierpliwy, ale jak wiem, że trafienie ryby [częściej nastawiam się na więcej brań drobnicy], jest mało realne, to staram się nie katować, szczególnie jak temperatury bliskie zeru. Co zatem? Jest typ łowisk, które o tej porze roku są w miarę pewnym łowiskiem, tzn. można w nich liczyć na sporo brań, a i coś większego nierzadko przetestuje nasz sprzęt, z konieczności w miarę delikatny. Tymi łowiskami są starorzecza. Dla mnie takie łowisko musi spełniać trzy warunki:

– po pierwsze starorzecze musi mieć całoroczny kontakt z głównym korytem rzeki [rzeczki], a to już nie jest takie częste

– po drugie musi być dość głębokie – przynajmniej te półtora metra wody powinno być w niektórych większych dołkach, a jeszcze lepiej więcej

– i wreszcie trzeci warunek, nie do końca możliwy do spełnienia w każdym rejonie Polski – najlepiej jak sercem i płucami takiego bajora, jest płynąca w sąsiedztwie podgórska rzeka podkarpacka

Ten ostatni czynnik daje gwarancję tego, że taka woda nie będzie milion razy przetrałowała przynętami i sieciami, bo starorzecza będące na stałe połączone z rzekami na pogórzu są zwyczajnie bardzo, bardzo rzadkie. Osobiście znam takie tylko jedno. Często różnie bywa z dojazdem, lecz nawet, jeśli ewentualni koledzy po kiju dotrą nad taką kałużę, to uparcie, jak spostrzegam, powielają nawyki łowienia stosowne do pobliskiej rzeki i to latem…

Pewnie gdybym był zdrowy, to końca straszyłbym pontonem szczupaki i okonie na pobliskiej, rozległej piaskowni. Jeszcze 17 grudnia „trafiłem” trzy szczupaki i okonia, tracąc z dużym prawdopodobieństwem grubego garbusa. Niestety, tuż przed świętami skusiłem się na zimny deser i skończyło się jakąś fatalną infekcją, którą jeszcze odczuwam, pisząc te słowa. Tak, więc zamiast zaplanowanych 4-5 wypraw skończyło się na leżeniu i świątecznej depresji. Nie będąc do końca „na chodzie”, a widząc w prognozach spadki temperatury w najbliższych dniach, nie wytrzymałem i postanowiłem wykorzystać ostatnie, jak sądziłem, dodatnie temperatury, tym bardziej, że mam taką zasadę, że w styczniu nie wędkuję, chyba, że mnie poniesie w ciepłe kraje, ale to rzadkie wypadki.

Jako, że zabawa z pontonem jest zbyt forsowna, a czułem się średnio – wybór padł na odkryte w tym roku starorzecze. Fakt, mam do niego dobre 60km w jedną stronę, ale co tam. Tegoroczne kontakty z tą wodą dały nadzieję na dobrą końcówkę, a przy tym dostarczyły kilku miłych przygód, m in. kolega wyjął blisko pół metrowego klenia, mnie chyba sporo większy złamał hak w niewielkim twisterze po około 20 sekundach walki. Przegląd gatunków, jakie udało nam się tu wyjąć był niezły: okonie, klenie – te ryby dominowały i co miłe, wśród pasiaków 25-30cm nie było rzadkością; rzadziej łowiliśmy sandacze, jelce, leszcze [po czystych braniach, a nie podcinkach], jazgarze. W czyściutkiej wodzie śmigały stada płoci, uklei oraz nieczęstych świnek, które spłynęły tu na zimowisko.

To, co w wędkarskie nie jest miłe, szczególnie zimą, to fakt, że jak chcemy połowić, należy być o świcie nad wodą. Oczywiście, są akweny, które wybaczają śpiochom, ale strorzecza późnojesienną/zimową porą, do takich nie należą.

Wschody i zachody słońca są szczególnie kolorowe na początku i na końcu zimy. Może mam takie wrażenie, bo świat wokół jest jednobarwnie szary albo jeszcze biały. Mijając ostatnie, większe miasto na mojej trasie, na horyzoncie widziałem pierwsze refleksy dnia. Wyglądało to dość egzotycznie. Pustkowie, ciemność, w oddali pomarańczowa kreska nad linią lasów, potem szeroki pas gęstych chmur i nad nimi jaśniejąca od tej wąskiej kreski przestrzeń czystego nieba. Dzień okazał się jednak mocno chmurny z anemicznym słońcem przez kilka oddzielonych od siebie kwadransów.

Kogoś, kto nie był nigdy nad taką wodą o tej porze roku, o brzasku [tuż po 7.00], intensywność życia może zadziwić. Trwa to jakieś 20-30 minut, ale ilość i głośność spławów [w tym ataków] ryb bywa nieprawdopodobna. Zająłem tę miejscówkę, co zwykle. Starorzecze przypomina szeroką na około 10-15 lekko meandrującą rzekę. Jest dość długie – ma około 500m, a na jego południowym krańcu łączy się z płynącą równolegle do niego, pobliską rzeką. Teraz, gdy poziom rzeki jest ekstremalnie niski, łączący obie wody przesmyk, miał może 3-4m szerokości i zaledwie 10cm głębokości. Dno jest takie jak w rzece: przeważają otoczaki wielkości pięści z tym, że są nie co przyprószone mułem. Głębokość waha się od 0,5 do 2m.

(fot.:A.K.)

W półmroku jeszcze, bardzo źle się rzuca małym ripperkiem. Nie mniej w może trzecim rzucie mięciutki opór, zacięcie i wyciągam okonia, takiego pod 25cm.

(fot.:A.K.)

Ale dwadzieścia metrów w prawo kilka, prawie równoczesnych uderzeń. Nie ma złudzeń. Klenie i to takie ciut większe. I nie chlapią się dla sportu. Widać uciekające drobne smugi, zdradzające niewielkie rybki. Idę tam. Niestety, ani skubnięcia, poza kolejnym pasiakiem. Jest już widno i wszystko ucichło. Woda jak martwa. Wzmaga się naprawdę bardzo, bardzo silny wiatr. Wręcz wicher. Dmie od pobliskich wysokich wzgórz. Zmieniam taktykę. Rzuty pod drugi brzeg i ślimacze pełzanie po dnie. Brań jako takich nie mam. Po prostu czuje się nagle jednostajny opór. Zacięcie powoduje, że rybę mamy, albo jeśli niemrawiec łyknął tylko pół 3,5cm gumki, to po kilku chaotycznych krótkich skokach ryby na boki, tracę ją. Jak na razie współpracują tylko pasiaki. Znudzony nieco, idę do samego końca starzorzecza, gdzie jeszcze 11 dni wcześniej w pół godziny złowiłem 8 kleni. Małych, ale były. Woda tu płytka, maksymalnie 1m. Na dnie nieliczne kije, lecz nie ma obaw o zaczepy nie do wyjęcia. Mam jedno delikatne branie i wyjmuję klonka na 30cm. Potem cisza. Trochę eksperymentuję, ale zaczyna sypać śnieg. Wracam do gumki i idę tam gdzie rano buszowały klenie. Tu jest najgłębiej – blisko 2m. Jakby sąsiadujące ze sobą dwa doły o średnicy 5m z bardzo stromymi ścianami. Nawet w bardzo słoneczne dni nie ma szans dostrzec, co jest na dnie. Pod przeciwległym brzegiem zatopione całe drzewo. Na szczęście z bardzo ubogą koroną i w miarę bezkarnie można rzucać blisko gałęzi. Żyłka ledwo się napina pod może 2g ciężarem przynęty. W połowie dołka, nad samym dnem mam ewidentne pobicie. Ryba całkiem nieźle przygina lekki kijek. Dobrze, że mam wodery. Ostrożnie schodzę na wystający, jak schodek z brzegu, spory kamień około pół metra pod wodą i już bez kłopotów ląduję do ręki grubiutkiego klonka. Ma 35cm.

(fot. A.K.)

Mając świadomość większej głębokości, względnej ciszy z mojej strony i również cichego holu, liczę na jeszcze. Nie zawiodłem się. Raptem kilka minut później, mam identyczne branie, z tym, że tuż pod nogami: bliźniak tego co wypuściłem przed chwilą. Też 35cm. Staram się rzucić bardziej w skos pod przeciwny brzeg, gdzie nad wodę pochyla się jakiś krzak. Trudno dorzucić, bo wiatr tylko na chwilę robi przerwy, a deszcz z gęstymi, wielkimi płatami śniegu nie daje za wygraną. W końcu jakoś trafiam. Niemrawy opór. Na końcu majta się bladoróżowa rybka. Jazgarz. Nie wiem, czemu ale mamy w gronie znajomych duży sentyment do tych wodnych jeży z ich liliowymi tęczówkami. Trochę się z nim mocuję, bo jest zapięty za pyszczek, a nastroszył się potężnie, ręce zaś straciły czucie z zimna. No, chlupnął w wodę. Znów udany rzut pod krzak. Najpierw bardzo płytko, ale po kilkudziesięciu centymetrach ripperek spada stromo w głębinę. Luźna żyłka zrobiła się jeszcze luźniejsza – gumka na dnie. Ćwierć obrotu korbką, 10 cm ruchu szczytówką i tak na zmianę. Znów mam branie. O, jak nie pociągnie! Ryba długo chodzi wzdłuż brzegu i się nie pokazuje. Jestem pewien, że ma grubszego klenia. Ryba pod powierzchnią. Zdębiałem. Mam około 45cm świnkę, jak najbardziej zapiętą za pyszczek. Ryba ostro poszła znów do dna. Ale dość tej zabawy. Mam ją już blisko, znów schodzę w wodę, na kamienny stopień. Ryba jeszcze dość daleko ode mnie, przekręca się brzuchem do góry i odhaczona ucieka… Szkoda, ale jakoś nie mam tego gorzkiego uczucia, częstego w takich chwilach. Naprawdę, doceniam Je za to, że biorą mi w przedostatnim dniu roku. Dosyć mokry, nie zmieniam stanowiska. Rzut piąty, dwudziesty piąty. Rzut, rzut, rzut. Nareszcie. Krótki, ale zdecydowany opór i kolejny kleń. Taki między 36-37cm. Leje już całkiem mocno, ale emocje powodują, że czas biegnie bardzo szybko. Ponawiam rzut pod zatopione pień. Krótkie targnięcie i znów jakiś taki inny opór. Ryba idzie bokiem. Podcinka niestety. Dlatego tak zażarcie się stawia. No, ale zdjęcie będzie fajną pamiątką. Haczyk tkwi między pokrywą skrzelową a płetwą piersiową. Mierzę „świniaczka”. Ma 40cm. Jak na ten gatunek to już taka całkiem, całkiem.

(fot.:A.K.)

Brania słabną, choć mam jeszcze kilka okoni. Jest w pół do dwunastej. Łowię jeszcze godzinę, tyle, że już zupełnie bez brania. Ściągam zupełnie mokry kombinezon, wyskakuję z woderów i do auta. Wracam w błogim nastroju.

Małe podsumowanie: łowiłem żyłką 14-ką dedykowaną na przypony, na leszcze – bardzo miękką, kijem 2,7m do 10g i 3,5cm miodowym ripperkiem Mans`a na … 1g główce, lekko jeszcze oskrobanej nożem. Kilka okoni wzięło na typowego paprocha na 1g. Miałem około 35-40 kontaktów. Wyjąłem 20 okoni, jazgarza, świnkę i 4 klenie. Dużo to czy mało, rzecz względna…

PS. Czasami w upalne, letnie dni, gdy ryby zupełnie się zbuntują, warto przespacerować się wzdłuż koryta rzeki, po okolicznych chaszczach. Sierpniowy dzień, przy temperaturze blisko 30 stopni okupiłem z ojcem kilkudziesięcioma ugryzieniami komarów i bąków, podczas blisko 6-7 km przedzierania się przez wiklinowe zagajniki, ale zupełnie przypadkiem odkryliśmy opisywane starorzecze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *