Wiatr nieźle hula, choć w czapce-uszance i kapturze kurtki na głowie, tuż nad wodą, gdzie jest trochę niżej, zdaje się być absolutnie cicho. Na fioletowym niebie jest tylko ćwiartka księżyca, ale przy nieznacznie zachmurzonym nieboskłonie, daje trochę światła.
W otulinie gęstych drzew i krzewów, panuje jednak ciemność, rozpraszająca się bardzo opornie. Smołowatość nocy nieznacznie łagodzą tylko nieliczne, małe, mieniące się złotawo plamki wody, do których jakoś dociera anemiczne światło naturalnego satelity oraz leżąca, centymetrowa warstwa śniegu, który spadł dosłownie kilka godzin wcześniej. Woda stoi jak zaczarowana i tylko momentami do uszu dochodzi subtelny, aksamitny wręcz plusk, a po sekundach, te ledwo podświetlone plamki wody, marszczą delikatne kręgi, będąc dowodem, że słuch nas nie mylił. Nic jednak nie zapowiada, że starorzecze będzie dziś kipieć o świcie, jak zazwyczaj. Stoję w bezruchu od chyba 10 minut, czekając na szarówkę, zapewne podobnie jak pozostali, próbuję rozgrzać dłonie, które kompletnie zgrabiały przy montowaniu zestawu. Każdy już na swoim stanowisku, wpatrujemy się w ciemność, nasłuchując nieczęstych dźwięków życia w wodzie i z nadzieją łowimy wzrokiem, jaśniejącą szarość po drugiej stronie tafli bajora. Czekamy na świt…
Tak zaczęła się ostatnia, dziesiąta tura naszej, jak ją szumnie ochrzciliśmy – ligi spinningowo – muchowej. Dzień wcześniej było całkiem, całkiem inaczej. Pod każdym dosłownie względem, poza jednym – ryby nieźle brały w oba dni, ale na co innego, inne gatunki, w innych rejonach starorzecza i co najważniejsze: rytm żerowania był jakby z innej bajki.
Trening był jednak całkiem owocny. Ryb złowiłem mało, ale obawiam się, iż tak już tam zostanie, co spowodowane jest totalnym zniknięciem okonia jako gatunku dominującego wśród drapieżników. To zagadka, o którą wyjątkowo nie posądzę mięsiarstwa, gdyż przez poprzednie lata presja była jak w tym roku, a pasiaki żyły. Zeszły sezon był wręcz jednym z najlepszych. A w tym roku jakby wybiórczo, jakaś złowroga siła zlikwidowała tylko ten gatunek w starorzeczu, jak i w pobliskiej rzece. Pozostały nieliczne, albo wyspowo występujące ciut większe gromadki, na ogół niewielkich kolczaków.
Nie mniej wynik siedmiu punktujących kleni wziąłbym w ciemno, tym bardziej, że dominowały ryby około 35cm [trzy największe miały 38, 39 i 40cm].
Do tego drugie tyle mniejszych. Brań niewiele, lecz w miarę równomiernie rozłożone na cały dzień [łowiłem w innych godzinach niż dzień później, gdyż od 10.00]. Ale właśnie do 13.00, gdy następnego dnia mieliśmy kończyć, wynik był dobry, czy wręcz bardzo dobry, bo o ile Maćkowi nikt już nie był w stanie wyrwać I miejsca, to mnie z kolei do utrzymania miejsca II, wystarczała jakakolwiek punktująca jedna ryba. Choćby najmniejsza… Zostałem oczywiście dłużej, gdyż aura zachęcała: relatywnie ciepło, bezwietrznie, pochmurno z niewielkimi przebłyskami słońca i błękitu. Dołowiłem jeszcze kilka klonków [jeden całkiem niezły jak na bajoro] i leszcza na równo 40cm. Leniuch cmoknął szybujący w toni ripperek.
Woda była jednak tragiczna: matowo-zielona i lodowata jak diabli pośniegówka. Stan starorzecza podniesiony o co najmniej metr. Panowało jednak perfekcyjne ciśnienie, czyli 975 hPa. To chyba ratowało temat.
Łatwo jedna nie było, gdyż ryby – tak mi się zdaje, uciekły przed zimną wodą, w te płytsze i oddalone od połączenia z rzeką obszary. Tam pewnie panowała ciut wyższa termika, albo nie aż tak zmieszana woda, miała bardziej sprzyjające parametry chemiczne.
Poświęciłem co najmniej 90 minut na głównym plosie i nie zaliczyłem nawet potrącenia stojącej ryby. Było tak „martwo”, że aż zastanawiająco.
W moim wydaniu, podczas tego treningu, sprawdził się też jeden, jedyny rodzaj wabika. Ryby, jak napisałem – brały dość równomiernie cały dzień, ale wyłącznie na silikonowe chruściki, na główkach 0,3g. Paweł Nowak odkrył dla mnie swojej produkcji przynęty, które dla mojego stylu łowienia są z najwyższej półki, ale gumowe larwy chrustów, to najwyższa liga. Z dużym prawdopodobieństwem, raczej nie będę szukać czegoś innego w pudełku, łowiąc na wiosnę płocie i wzdręgi. Wabiki przedstawię w najbliższych tekstach, bo jest nad czym cmokać z zachwytu.
Zacząłem oczywiście od ważek i tego typu robactwa, ale ku mojemu rozczarowaniu, brań nie było wcale. Wprawdzie dwie największe ryby dnia złowiłem na ripperek, ale to były jedyne kontakty na tego rodzaju wabik. Nic, kompletnie nic z tego, co miałem w pudełkach nie tyle, że nie przebiło chruścików, co nie budziło w ogóle zainteresowania.
Plan na dzień następny był więc taki: kijek do 6g, żyłka 0,12mm, larwy chruścików [brązowe, żółte i zielone – działały wszystkie] na główkach 0,3g. Łowić w możliwie najgłębszych miejscach, z dna, długo pozostawiając przynętę w bezruchu i tylko minimalnie ją przesuwać po kilkunastu sekundach przestoju. Trzymać się jak najdalej od połączenia z rzeką.
Dzień samej rywalizacji był kompletnie inny. Miał dwa oblicza. W nocy przyszedł mróz i spadł śnieg. Rano było więc zimno, tym bardziej, że wiał dość silny zachodni wiatr, bardzo nieprzyjemny. Z kolei od mniej więcej 9.00 wiatr prawie ustał, za to słońce świeciło jak oszalałe bez jednej chmurki. Tzw. piękna, turystyczna pogoda. Niby nie było już zimno, a nawet zrobiło się ciepło, to jednak na ryby wpłynęło negatywnie. Szczęśliwie ciśnienie rano przynajmniej było identyczne jak dobę wcześniej.
Tuż po 6.00 spotkaliśmy się w sześciu: Maciek, który przyjechał połowić sobie rekreacyjnie mając, jak wspomniałem pierwsze miejsce już w kieszeni, [co nie znaczy, że się nie starał jak diabli ], Wojtek, jako jedyny mający szansę zrzucić mnie z drugiej pozycji, a sam mający identyczną jak ja sytuację: jedna ryba punktująca i nic nie jest w stanie zabrać mu miejsca nr 3; poza tym był Paweł, Kuba, Szymon – znów jako jedyny mający realne szanse by zdetronizować Wojtka i ja. Gdyby nie pogoda na bank byłoby nas jeszcze 2-3 więcej. Tyle, że w nocy przyszedł mróz z na tyle silnym wiatrem, że niestety fajnie nie było i kilka osób odpadło.
Około 6.30 rozeszliśmy się na stanowiska, jakie kto sobie upatrzył i można było łowić, choć chyba wszyscy oczekiwaliśmy choć odrobiny światła. Całość wyglądała trochę dziwnie, gdyż wszyscy poszli w prawo [daleko od połączenia z rzeką], a tylko Maciek w drugą stronę. Nawet się cieszyłem, że mnie nie pytał, gdzie warto łowić, bo bym stwierdził, że główna część starorzecza, to strata czasu [tak było dzień wcześniej] i wyszłoby na to, że chciałem mu utrudnić, bo w dniu zmagań tam też się działo!
Dzień był z tych, gdy kto nie połowił w pierwszej godzinie od świtu, nie wykorzystał już nielicznych brań w drugich 60 minutach, to poza fuksem, nie miał szans złowić punktowanej ryby, gdyż poza incydentalnymi przypadkami – po 11.30 już nie żerowały.
Po jakichś 10 minutach od zajęcia stanowiska, uznałem, iż mimo ciemności zaryzykuję, gdyż odniosłem wrażenie, że ryby jakby intensywniej zaczęły się ujawniać. Łowiłem wzdłuż około 25m drzewa zwalonego w wodę. Założenie było proste: rzucam w gałęzie licząc tam na w miarę pewne branie, a martwię się, jak już ryba będzie na haku. Hol w takiej sytuacji był pozbawionym sentymentów, darciem ryby do powierzchni i zanim ta otrzeźwieje, przeciągnięciem jej nad głównym pniem. No, chyba, że linka nie wydoli…
Rzuciłem więc te pierwsze razy raczej na oślep, na wszelki wypadek w lewo, z dala od konarów. Trzeci rzut, spokojnie rosnący opór, szybki hol i prawdopodobnie pierwsza ryba tej tury była na brzegu. Klenik, niestety miał jakieś 25cm. Nawet nie mierzyłem.
Na prawo ode mnie, jakieś 20m, ale za drzewami stał Kuba. W lewo, jakieś 50m – Paweł. To on zaczął jako pierwszy punktować, od razu zawieszając poprzeczkę wysoko. Nieco po 7.20 doholował dużego już jak na starorzecze jazia. 43cm to jest niebagatelna zaliczka punktowa przy naszych zasadach.
Mimo, że w tych warunkach słyszało się byle pluśnięcie [wiatr słabł], to nie miałem pojęcia, iż kolega cokolwiek łowi. Może to wynikało z tego, że ja nie miałem możliwości na łagodny hol; Pawła łowisko to było płaskie, kamienne dno z liśćmi i tylko pod nogami wymytą jakby głębszą niecką.
Zaraz po nim do rywalizacji, też na poważnie włączył się Szymon. Dosłownie 10 minut później zaliczył świnkę na 36cm. Też doskonały start.
Wojtek utknął w miejscu zwiedziony licznymi braniami jeszcze po ciemku. Niestety, nieliczne wyjęte ryby były okonkami, ale z tych przeźroczystych maluchów po 10cm.
U mnie nastąpił istny szał gdy tylko się leciutko rozwidniło. Woda była spokojna, lecz nad dnem trwało ostre polowanie. Szybko dałem sobie spokój z chruścikami. Powody były dwa: po pierwsze ryby jakby ich nie zauważały, po drugie w małych przelotkach żyłka przy mrozie klinowała się po 2-3 rzutach i osiągane odległości były żadne.
Wróciłem do ważek i to tych dużych 5-6cm, na główkach 1- 1,5g. Ale się zaczęło! Mogłem zdemolować turę.
Najpierw miałem „dziwne” branie. Przynętę coś sztywno zatrzymało. W sumie to nie wiem, czy lód w przelotkach, ryba, czy jedno z drugim. Korbka jakby się zapiekła. Tymczasem coś lekko trąca w szczytówkę, która coraz mocniej się gnie, ale nic tego nie przenosi na dolnik! Jak nie szarpnie… Bardzo ładna ryba chyba sama się zakłuła i w końcu dotarło do niej, że to pułapka.
Ostukałem przelotki i kolejne podania. Parę rzutów i to samo: żyłeczka zaklinowana, coś tam pięknie przygina kijem i zanim reaguję [z opóźnieniem] ryba daje dyla.
Po tym drugim przypadku, co dwa dosłownie rzuty ochuchuję, ostukuję końcówkę kijka. Efekt jest szybki, choć mniej spektakularny, niż te stracone brania. Przy próbie podniesienia larwy z dna pojawił się leciutki, narastający opór. Odczekałem sekundę i lekko zaciąłem. Kleń nie był duży [33cm], ale drugie miejsce miałem już pewne. A biały dzień w tych krzakach, dopiero raczkował.
Wobec takiego obrotu sytuacji, macham na Kubę, by podszedł do mnie. Facet opuścił tylko dwie tury, w tym był na dwóch najgorszych pogodowo i choćby z tego powodu, zaproponowałem mu kawałek mojej wody, tym bardziej, że nie miał brań. Dałem mu jeden z moich wabików, próbując na szybko wytłumaczyć co i jak.
Powróciłem na swoje poletko. Rzut pod sam drugi brzeg, długi opad [2,5m] dużej oliwkowej ważki; wabik osiąga dno. Czekam na minimalnie tylko napiętej żyłce. Cisza. Przesuwam wabiki dosłownie z 20cm i staram się to zrobić w ślimaczym tempie bez użycia kołowrotka. Samą szczytówka. Fajne zassanie. Szybki hol. Około 40cm kleń miota się chaotycznie na wszystkie strony. W półmroku jestem pewien, iż jest już za kłodą. Tymczasem był tuż przed. Nieznaczne tylko odpuszczenie forsownego holu i ryba daje nura pod drzewo. Jakoś go podciągam, ale zawija się wokół jednego z konarów. Parę szarpnięć i znika z przynętą. Żal jak diabli, ale sam jestem winien, bo po jakimś zaczepie, który pozbawił mnie jednej larwy, lipnie zawiązałem w słabym świetle następną agrafkę.
Kuba obok miesza wodę ale nic się nie dzieje. Ja zakładam największą, białą ważkę. Na sporym haku przy 1g przepięknie szybuje, wolno i majestatycznie, a delikatnie podciągana podryguje odwłokiem. No, jak żywa.
Rzut. Opad. Dno. Kilkanaście sekund czekam. Nieznaczna zmiana miejsca wabika. Czekam. Chcę przesunąć gumkę ponownie i…nie mogę! Za to żyłka po chwili majestatycznie odpływa lekko w lewo. Na oko widać, iż mam rybę z najwyższej ligi jak na tę wodę. Czuć przynajmniej 2-3 kg. Kuba patrzy jak moja zapałka gnie się w imponujące koło. Okaz udaje mi się zawrócić. Dwa – trzy razy podciągam zdobycz metr – półtora w moją stronę, ale za każdym razem wraca, jakby nigdy nic. Po może pół minucie takich gierek, spokojnie ale zdecydowanie wpierniczyła się w sam szczyt zatopionego drzewa [korona] i sama urwała żyłkę.
Wtedy, niezależnie od wyniku jaki miałem przecież zapewniony – lekko się sfrustrowałem.
Kolejna ważka na końcu zestawu. Branie. No, tym razem jest ale też nic szczególnie dużego. Klonek ma 31cm. Jest blisko w pół do dziewiątej.
Kuba wciąż na zero. Proponuję mu dosłownie centrum mojej miejscówki, a rzucam w jego część. Kilka rzutów i mam znów rybę, branie w zasadzie pod kijem, gdzie skubańca nie jestem w pierwszej chwili, w stanie ruszyć. Kuba patrzy z niedowierzaniem. Ryba spadła po paru sekundach, ale po poprzednich emocjach zapomniałem obstukać przelotek. Żyłka znów się zakleszczyła. Ufff…
Wojtek w tym czasie nadal starał się coś wydłubać w pierwszym miejscu, ale wciąż kończył na mikro okonkach.
W międzyczasie odpadł Szymon, co mogło sporo wpłynąć na ostateczny wynik. Przy mocno podniesionej wodzie, przechodząc gdzieś, mimo świetnej znajomości starorzecza, postawił nogę w jakiś dołek i zalał gumiaka kompletnie [większość z nas łowiła w ocieplanych butach do kolan]. Próbował jeszcze około 20 minut, ale w tych okolicznościach termicznych, skapitulował.
Cuda działy się u Maćka. Mając komfort psychiczny, uzbroił się w dwa kije. Jeden lekki z żyłką 0,10mm [wiem, że nie lubi tak łowić], a drugi z woblerami 3,5 – 5cm. Nie przyzwyczajony do tak cienkiej linki i przynęt 0,5 – 1g stracił w pierwszych dwóch godzinach więcej czasu na rozplątywanie supłów i zaczepy. Nie miał nic. A ryby podobno szalały pod powierzchnią. Zamienił kij na ten z woblerami. Mimo ewidentnych ataków, nie zaliczył nawet dotknięcia, co sam przerabiałem na tym łowisku i dlatego w ogóle nie korzystam tu z woblerów o tej porze roku.
Tymczasem w naszej części starorzecza było bardzo powściągliwie. Ot sporadyczne, większe spławy i trochę częstsze pochlapywania uklejek. Ryby odezwały się po raz ostatni w zasadzie z końcem drugiej i początkiem trzeciej godziny. To był ostatni czas, ostatnia szansa, dla tych co jeszcze zerowali.
Najpierw Kuba zacina okonia. Nawet nie taki mały, ale punktów nie daje. Dwadzieścia po dziewiątej Paweł ma rybę nr dwa [nie licząc niemiarowej świnki]. Kleń 34cm. Jest na zdecydowanym prowadzeniu.
Wojtek ma kolejne małe okonki. Maciek szuka rozwiązania w zamianie żyłki na grubszą. Kuba holuje drugiego okonia. Także nie maluszek, ale wciąż brakuje…
Mnie udaje się dołowić trzeciego punktującego klenia [po dwóch 29cm sztukach]. Podobnie jak drugi na 31cm.
Nie wiem tego, ale Paweł pięć minut później ma trzecią rybę – klenia na 33cm.
Ja wobec kolejnego zaczepu jestem już bez agrafek i zmykam do auta po zapas. Spotykam Wojtka. Ma kilka okonków i nic więcej. Jest niepocieszony. Pyta mnie o wyniki, na co wzięły. Oddaję mu przedostatnią larwę, jaką mam ze sobą.
Wracam na stanowisko. Zaliczam jeszcze dwie – trzy niewielkie ryby [klonki].
Dzień jest już w pełni. Po mrozie nie ma śladu. Słońce świeci jak oszalałe. Stoję w miejscu, gdzie promienie padają mi centralnie na twarz. Przy zamachu nic nie widzę. Żałuję, że nie mam okularów, ale nawet nie mam zamiaru iść po nie, gdyż nad wodą jest poza nami jeszcze z dziesięć osób, które czekają na zwolnienie się co lepszej miejscówki.
W pełni dnia można dostrzec, że w ocienionych fragmentach starorzecza jest spora powierzchnia pokryta cienkim lodem. Ciężko powiedzieć dlaczego, ale lód dominuje na bocznych odnogach starorzecza.
Maciek dopiero teraz, ale w tym właśnie czasie, jako jedyny zaczął mieć kontakty. Na końcu grubszej żyłki zawiesił 5cm twister o zapachu anyżku. Branie miał dość szybko, hol dający pewność, że zapunktuje. Świnka się jednak spięła, mocniej zastopowana, gdy próbowała wpłynąć pod drzewo. Dopiero o 10.30 Maciek ma punktującą rybę. Branie było na tyle silne, że był pewien klenia. Ostatecznie doholował 39cm świnkę.
Niestety od około 11.00 aktywność tego gatunku spadała powoli, aż do zupełnej ciszy. Kolega załapał się dopiero na samą końcówkę. Poza kilkoma pewnymi braniami, zaliczył dużo podcinek. Wyjął kolejną świnkę, ale właśnie podciętą. Oprócz tych ryb miał tylko kilka mikro okonków.
W międzyczasie na chwilę ruszył się wiatr z południa. Odrywał niewielkie kawałki kry i zaśmiecał taflę starorzecza. W moim rejonie stało się to niemałym utrudnieniem.
Lekkie przynęty nie były w stanie przebić lodowej folii, a żyłka osiadając na lodzie, zupełnie zawieszała cały zestaw na powierzchni, od długiego już czasu cichej i śpiącej.
Niezależnie od ryb złowionych rano, miałem szczęście, gdyż w swojej miejscówce doczekałem się między 11.00 a 12.00 kilku pewnych brań choć niezmiernie ciężkich do zacięcia.
Zaczęło się od klenia koło 35cm.
Niestety, jak się dobrze przyjrzycie to zobaczycie przy jego płetwie odbytowej małą kuleczkę. To główka jigową. Dziada podciąłem. To był jedyny okres na mojej miejscówce, gdy zaliczyłem kilka podcinek.
Chwilę później Kuba ma moment nadziei – dość silne branie pod powierzchnią. Niestety szybko okazuje się, iż klonek jest mały.
Ja pudłuje ze dwa – trzy kontakty. Na pewno nie podcinki, tylko brania ale jakieś takie nijakie. W końcu udaje mi się zaciąć skutecznie. Ryba jest bardzo fajna – kleń 38cm i pozwala mi mocno podgonić Pawła, który ma już tylko kontakty z maluchami.
Następnie znów zaliczam dwie podcinki, prawie jedna za drugą: leszczyk i ukleja.
Blisko południa ryzykownie rzuciłem na gałęzie i dość długo, szczęśliwie prowadziłem ostatnią ważkę, aż ta spadła z [chyba] ostatniego patyka. Coś jakby wypadło spod konarów i zdecydowanie zaatakowało gumkę. Od razu było wiadomo, że nie kleń, bo za mało dynamiczne i ciągnięte siłowo, uparcie biło w dno. Zaplątaną już przy brzegu w kije moją jedyną świnkę dnia, podebrał mi Kuba.
Ryba miała 36cm i dała mi zdecydowane zwycięstwo w turze. Nie liczyłem przynęt jakie zostawiłem w wodzie, za to dość precyzyjnie obliczyłem urwane na zaczepach i celowo po holach kawałki żyłki, gdyż po całej zabawie, dwa najdłuższe udał mi się wyjąć, by nie bruździły łowiącym i nie stanowiły pułapek dla małych zwierząt. Ze szpuli zwiało 50m…
Do 13.00 woda jakby zamarła. Maciek próbował jeszcze pod sam koniec w kanale równoległym do starorzecza na cięższy zestaw i woblery, ale nie zaliczył brania. Końcówka była senna , ale przy pięknej dla oczu pogodzie, nie miało to już znaczenia, szczególnie dla tych, którzy byli z tarczą. U Kuby nic się nie zmieniło, a Wojtek, mimo, iż złowił najwięcej ryb ze wszystkich, nie zaliczył nic większego.
Wyniki były następujące:
I miejsce i 1 pkt. przypadło mnie: klenie 2x31cm, 33cmi 38cm oraz świnka 36cm – 364 małe pkt.
II miejsce i 2 pkt. – Paweł: jaź 43cmi dwa klenie 33 i 34cm – 313 małych pkt. Kolega łowił podobnie jak ja – bardzo delikatnie i też na larwy ważek i jętek, tyle że firmowe, a ja miałem ręczną robotę. Chyba nie przypadkiem robale zdominowały ten dzień.
III miejsce i 3 pkt. – Maciek – świnka 39cm – 130 małych pkt.
IV miejsce i 4pkt. – Szymon – świnka 36cm – 97 małych pkt.
Kuba z Wojtkiem na zero i wraz z nieobecnymi dostali po 8 pkt. przy zerze punktów małych. Starorzecze okazało się najbardziej gościnnym ze wszystkich łowisk, co pokazała tura październikowa, a ta to potwierdziła. Mimo deficytu okoni nie było tu sytuacji pojedynczego zwycięzcy, jak na części łowisk.
O wynikach końcowych, podsumowujących cały rok ligi w osobnym tekście, bo jest o czym pisać.
4 odpowiedzi
Na stronie stepanow-fishing.com są gumowe imitacje larw ważek ich nazwa to Kasari, wielkość 2,7cm i 4cm, floating i sinking, producent Crazy Fish. Ciekawie wygląda wersja floating , którą można spuścić z prądem.
Te których używam, są bardzo, wręcz bliźniaczo podobne i mają podobne właściwości co do pływalności.
Ja się Wam przypadkiem wmontowałem w rywalizację, mam nadzieję, że nie przeszkadzałem zanadto 🙂
Dojechałem trochę później, ale mam nieco inne spostrzeżenia, bo udało mi się złowić kilka fajnych ryb i to w czasie, kiedy u Was brania siadły bo między 12 a 14tą. Zacząłem od głównego plosa starorzecza i tam rzeczywiście nic się nie działo. Dlatego zacząłem się przemieszczać w górę. Pierwsze branie i świnkę miałem dopiero około 11tej na brudno białego twisterka z pieprzem jakieś 50 m poniżej „parkingu”. Potem znowu przerwa w braniach aż doszedłem do miejsca tuż za przewężeniem, a przed drzewami, w których Adam łowiłeś. Tutaj założyłem cięższą główkę (2gr, a wcześniej łowiłem 0,8 – 1gramowymi) i pomarańczowego twisterka. To otworzyło mi wodę, bo zlowiłem okonia, cztery klenie i świnkę, a jedna mi spadła. Jak rwałem to zakładałem 2g i pomarańczowy twisterek i dalej miałem brania. Łowiłem w powolnym opadzie.
Nikt nam absolutnie nie przeszkadzał – nie mamy ani zamiaru, ani prawa nikomu zabraniać łowić, gdy mamy ligę. To wprawdzie ostra rywalizacja, duże, naprawdę duże emocje, ale jednak zabawa. Co do spostrzeżeń odnośnie żerowania ryb:inna przynęta, inna technika. Mnie najbardziej kręci w lidze właśnie to, że każdy łowi trochę inaczej i fajnie z tej perspektywy porównywać wyniki.