Duże wody zeszły. Wszystko powoli wraca do normy. Normy na plus, ale i na minus. Plusem jest to, że ryby powolutku rozkręcają się i zaczynają żerować w normalnym rytmie i przewidywalnych miejscach. Pewnym minusem okazują się jednak zmiany po dużej wodzie, jakie nastąpiły na niektórych fragmentach okolicznych rzek. Nasza podstawowa, wiślana miejscówka praktycznie została zlikwidowana. Miejsce, gdzie od lat łowiliśmy na zawołanie większość gatunków, a okazjonalnie także sumy i szczupaki, została wywrócona do góry nogami do tego stopnia, iż – nie mam wątpliwości – jest już tylko wspomnieniem. Trzeba będzie poszukać nowej, choć trochę podobnej. Kolejna, negatywna nowość, to jakby zanik boleni na naszych odcinkach, przez ostatnie lata podstawowej ryby wśród tych dużych. Wprawdzie dało się już dawno temu zauważyć, że paradoksalnie dominowały ryby w okolicach 70cm, znacznie mniej było takich po 50-60cm, prawie brak małych ryb, nie mniej właśnie na te duże warto było się nastawiać. W tym roku boleni jest bardzo, bardzo mało. I nieistotne, czy mówimy o dużych, średnich czy małych. Chyba, że ten gatunek przestawił się z jakichś powodów na zupełnie inną, nieuklejkową dietę. Drugie spostrzeżenie dotyczy wzdręg: jestem tym jeszcze bardziej zaskoczony niż boleniową posuchą, ale krasnopiór nie ma. Te duże, wiślane kompletnie nie zaznaczają swojej obecności na kiju. Mimo starań. Łudzę się jeszcze, że wszystko zmieni sierpień. Może…
Nie mniej, jak napisałem wyżej, ryby nawet żerują, a w każdym razie są w miejscach gdzie powinny. Może nie biorą jak najęte, ale ja się nie dziwię. Mają mnóstwo pokarmu. Świadczy o tym choćby ławica leszczy, która opłynęła mnie parę dni temu. Przez około pół godziny miałem dwa rzuty bez kontaktu z rybami. Między leszczami buszowały jakieś dwa drapieżniki [chyba bolenie]. Dlatego rzucałem. Skończyło się tylko na dwóch podcinkach, jednak ryby szczęśliwie odczepiły się same podczas holu. Krótkich szarpnięć były dziesiątki… Albo kolega: dziś rano namierzył stado leszczy. Chmura ryb o długości około 200m i szerokości kilku. Dziwne, bo te ryby niekoniecznie chętnie biorą gruntowcom, których także wielu nad brzegami.
Kolega przeszedł się rekreacyjnie nad wodę i złowił kilka dni temu piękną rapę. Wprawdzie ocenił ją jako nietutejszą i z pół kilo lżejszą, niż przeciętny boleń tej długości [ponad 7 dych] z tego odcinka.
Ryba złowiona metodą „serfingu” jak ją Paweł ochrzcił. Muszę przyznać, że sposób ten działa i jest niezwykle skuteczny tam gdzie wyraźny nurt, a kumpel stosując ją dopiero drugi rok, ma naprawdę niezłe wyniki, choć nad wodą niby podobnie łowią inni. Może po tym sezonie, jeśli rzeczywiście coś się ruszy w sierpniu czy wrześniu, zrobię małe podsumowanie spostrzeżeń w tym zakresie, bo nie każdy wobler tu się sprawdza i prowadzenie przynęty wymaga ustawicznej koncentracji, bo to nie tylko rzucanie i zwijanie. Tego dnia miał jeszcze wyjście kolejnej rapy, lecz ryba w telewizyjnym stylu, długo przyglądała się przynęcie i ostatecznie zrezygnowała.
Nadal nie zawodzą okonie po trzydzieści kilka centymetrów, które stały się naszą normą, mam nadzieję, że nie tylko tegoroczną.
Między pasiakami trafiają się niespodzianki, także w pełnym dziennym świetle. Paweł miał nadzieję, na okoniowego byka, kiedy po typowym braniu, ryba zrobiła mu kilka krótkich, ale zdecydowanych odjazdów, potem chwilę murowała przy dnie. Ostatecznie upragnioną czterdziestką okazał się „niestety”, całkiem przyzwoity sandacz.
Ja w ostatni wtorek zrobiłem mały rekonesans pstrągowy. Żałowałem, że go zrobiłem. Wszystko, co napisałem o moich obawach, potwierdza się w 100%. Niestety rodzima, wędkarska mentalność, sprowadza się do bycia w tym zakresie bezrefleksyjnym ćwokiem. Do tego regulamin PZW, będący kosmicznym nieporozumieniem i mamy, co mamy. Odwiedziłem rzeczkę, na której jeszcze 10 dni temu było eldorado, jak na małopolskie warunki. Zaliczyłem wprawdzie inny fragment, ale… Przez cztery godziny, stając na rzęsach, doczekałem się łącznie jedenastu brań, oraz dwóch wyjść do przynęty. Brania, nie licząc dwóch, były z cyklu „przepraszam, mnie tu nie było”. Nie do zacięcia. Nawet nie wiem, czy te ryby były miarowe czy maluszki. Ostatecznie wyjąłem cztery sztuki. Jednego podrostka, dwa mikrusy i jednego miarowego.
Widać było, iż ryb po prostu nie ma i taki scenariusz przewidziałem, a utwierdziła mnie w nim rzesza wędkarzy nad pstrągowymi rzekami w okolicach całego Krakowa, niezależnie czy jechałem na północ, południe czy jeszcze z innej strony miasta. Po Szreniawie, Dłubni, Rudawie i tych mniej popularnych ciekach, przetoczyła się fala mięsiarzy do kwadratu, na czele z leciwymi dziadkami, którym żyje się chyba nie najgorzej, sądząc z marek aut, jakimi parkowali przy mostach. Mnie podczas tego frustrującego spaceru z resztek złudzeń [może księżyc i te sprawy…] odarł pewien „wędkarz”. Dogonił mnie facet pod sześćdziesiątkę. Na końcu zestawu wirówka, fantazyjnie ubrany w kapelusz z szerokim rondem. Okazało się, że to emerytowany nauczyciel, można rzec, że miejscowy. Jak sam się określał – mieszka w pobliżu. Jak to nad wodą, szczególnie gdy nic się nie dzieje, pogadaliśmy. W zasadzie to on zaczął, na głos się zastanawiając, co jest grane, że nie ma brań i czy mam tak samo, bo „parę dni temu, to tu cuda się działy, tyle było ryby”. Trochę „waląc głupa” mówię, iż rzadko tu jestem, podpytuję, co i jak. Na to człowiek się zastanawia chwilkę, jakby waży, czy powiedzieć myśl, albo jakby coś liczył i mówi mniej więcej tak: „na przełomie kwietnia i maja oraz zaraz po zejściu większej wody, to miałem jakieś trzydzieści miarowych, zamrożonych pstrągów w lodówce”. Odechciało mi się z nim rozmawiać. Powiedziałem tylko, że właśnie odpowiedział sobie na pytanie, dlaczego nie ma brań, dlaczego ja ich nie mam, że to przez takie podejście w wodach mamy czarną dziurę. Facet speszył się ewidentnie, po czym po chwili zaczął się usprawiedliwiać regulaminem, że przecież zabierał po dwa, bo często tyle łowił, a że ma czas i jest tutaj 3-4 razy w tygodniu… I tak można sobie gdybać, edukować, propagować. „Młotowatość” starszego pokolenia jest nieodwracalna i rzeczywiście, ci ludzie muszą poumierać, aby było normalnie. Albo… jak powiedział trębacz, z którym mam przyjemność grać, większość ludzi to tłuszcza, która bez bata robi, co chce. Jak widać głód wszelkich dóbr, pozyskiwanych na wszelki sposób, nie przymierzając jak za czasów chłopów pańszczyźnianych, nieobcy jest prostym ludziom, jak i [teoretycznie] inteligencji. A w obecnej sytuacji tego bata mogłoby skręcić tylko PZW, lecz nie chce. Po prostu co z tego, że wypuszczę jak w tym sezonie, do tej pory te czterdzieści miarowych pstrągów, że to samo zrobi Patryk, jak taki cymbał zniweczy całkowicie wszystko, co zrobimy. Na koniec stan rzeczy zwali na wydry, święcie w to wierząc.
Milej, bo bez nieciekawego towarzystwa, przynajmniej w bezpośrednim sąsiedztwie, było podczas dłuższego wypadu na pontonach. Zebraliśmy się w czwartek rano. Pogoda była dość zmienna, choć generalnie ciepło. Ryby niezbyt współpracowały, kilka emocjonujących momentów jednak się zdarzyło. Mój rodzic zaokrętował się z Pawłem, a ja pływałem w swojej łupinie sam. Nastawiliśmy się na to, co najłatwiejsze, czyli na okonie. Te duże. W zasadzie już nasza „pasiasta” bankówka sprowadziła nas na ziemię. Cudów nie będzie. Zakotwiczyliśmy burta w burtę.
Każdy miał względnie dobry dostęp do okoniowej strefy. Niestety, ryby były nie dość, że nieliczne, to bardzo kapryśne. Doczekaliśmy się kilku brań, jednak większości nie udało się nawet zaciąć [po prawdzie, to nie było, co zacinać], a bodajże trzy ryby słabo zapięte, spadły. Zaliczając kilka niefajnych zaczepów, odpuściliśmy. Ja udałem się z misją, jak się okazało – beznadziejną – na poszukiwanie wzdręg. Ojciec z Pawłem ruszyli, płynąc za czymś nowym, cokolwiek to znaczyło. Pojawił się dość zdecydowany wiaterek z zachodu, rozpraszając zastałe i już dosyć gorące powietrze. Po jakiejś godzinie, gdy byłem zupełnie bez brania i nawet nie widziałem jednej krasnopióry, dzwoni telefon. Paweł informuje, że ojciec ma metrowego sumka, a okonie biorą jak głupie i to ładne i że w ogóle znaleźli cud – miejscówkę. Byłem pewien, że robią sobie żarty, ale kumpel poważnym głosem zapewnia, że to nie kawał. Nawet się nie widzimy, bo dzielą nas jakieś 2km. Odpalam silnik i lecę. W myślach kalkuluję, czy zdążę zrobić wąsaczowi fotkę. Chyba raczej nie. Tymczasem na miejscu zastaję taki widok.
Senior wyprawy poszedł w nasze ślady, odrzucił swe przyzwyczajenia i zmontował zestaw na kijku do 13g z cienką żyłką. Sumek robił, co chciał na takiej gałązce. W międzyczasie Paweł wyjmuje bardzo przyzwoitego okonia. Hol suma trwa w najlepsze dalej, ryba ucieka pod ponton.
Dwa razy przestawiam się ze swoim pływadłem, by nie przeszkadzać. Mam kupę czasu, by zawiązać nową przynętę i wyjąć aparat. Paweł znów, tym razem w dosadny sposób wyraża, co myśli o kolejnym, naprawdę dużym okoniu, który spina się tuż spod ręki. Ostatecznie po kilkudziesięciu minutach od brania, wąsacz drugi raz klepany w czoło nie reaguje ucieczką. Paweł sprawnie go podbiera.
Szybkie mierzenie. Wprawdzie polewam burtę wiele razy, by mieć pewność, że ryba się nie poparzy, ale i tak mierzymy go bardziej w powietrzu. Tak na wszelki wypadek. W końcu też żaden z niego jak na suma okaz, choć jak na rybę w ogóle, jest spory. Na szczęście żyłka wytrzymała, podobnie jak nerwy rodzica, któremu ostatnio nieczęsto zdarza się coś większego.
Zaraz po tym wracamy do okoni. Mamy kilka brań. Sam mam trzy. Wyraźne, lecz ryby chyba mniejsze, bo żadnej nie zacinam. W kolejnym rzucie, zaraz po upadku gumy i poderwaniu jej z nad dna, czuję piękny strzał, który w ułamku sekundy przecina plecionkę. Kurde, szczupak i to raczej z większych. Nawet się szczytówka nie zdążyła przygiąć… Zębacz pozostał chyba w okolicy, bo brania ucięło jak nożem. Zmieniła się też pogoda: przywiało dużo drobnych chmurek i nawet zacząłem się obawiać deszczu. Woda zamarła zupełnie.
Kilka słów o nowej miejscówce. Zdjęcie główne do tekstu to jej fragment. Nie założyłbym się, że tam jest coś fajnego. Łagodny i niegłęboki, wewnętrzny łuk Wisły. Obficie porośnięty trzcinami. Zazwyczaj jest bardzo płytko i muliście. I tu też tak jest oprócz może 50m. Jest tu twarda gliniasta łacha z około metrową wodą tuż przy lądzie. Potem dno dość gwałtownie opada na jakieś 1,8m, przy czym krawędź i zbocze spadu jest pełne kamieni i kijów. Dość czepliwych, ale nie bardzo groźnych. Rów ma tu 2-3m szerokości, po czym dno znów unosi się jakieś 50cm, a za tą „bruzdą” jest kolejny spadek na 3-4m. Rewelacja. Woda kipi od pięknych rybich ech, na monitorze. Głównie leszcze, ale w liczbie i wielkości powalającej. Po przerwie powracamy tu po południu, ale kończy się tylko na braniach lub spadających w holu rybach. Niewielkich. Nie mniej, obiecujemy sobie dużo po tym odcinku, szczególnie jesienią. Następnego dnia było jeszcze słabiej. Był to pierwszy dzień, już mocnych upałów. Z rana trafił mi się niezły, 33cm okoń, ale to było wszystko, co warto odnotować.
Skończyłem bardzo szybko i dołączyłem do ojca kilka kilometrów niżej, łowiącego z brzegu. Z rana miał sporo brań drobnicy, ale im bliżej południa, kontaktów było coraz mniej. Obawiając się dłuższej drogi w godzinach szczytu, wobec braku zainteresowania ryb, wracamy wcześniej.