Prawie lato

Za każdym razem, jak się zastanawiam, co świadczy o tym, że dany człowiek jest wędkarzem skutecznym, do głowy przychodzą mi dwie odpowiedzi. Po pierwsze, powtarzalność wyników. Oczywiście, dotyczy to wody, którą często się odwiedza. Wiemy wtedy co w niej pływa [oczywiście wszędzie i zawsze mogą zdarzyć się niespodzianki], ale niezależnie czy występują tam ryby duże, średnie czy tylko malutkie, wiemy, jak było danego dnia. A jak jesteśmy na akwenie, którego w zasadzie nie znamy? Jak ocenić wtedy wyniki? Pozostają stali bywalcy o ile nie leją wody, albo porównanie naszych wyników z tym, co obok nas mają w tym samym czasie inni wędkarze. Jak są…

Ponieważ ostatni wypad nastawiony był bardzo poważnie i wytrwałem w tym cztery godziny, jednak druga połowa była rekreacyjna. Absolutnie, nie narzekam z tego powodu. Poniżej przedstawię fajny sposób na okonie, a raczej w tym konkretnym wypadku – okonki, bardzo wybiórczo atakujące tylko jeden rodzaj przynęty, pracującej tylko w określonym pasie wody.

Ostatnio pisałem, że wybieram się nad dawno nie odwiedzaną wodę. Dzikie wyrobisko, jakieś 8-10 hektarów. Woda niczyja, poza rejestrem PZW i bez wędkarskiej działalności osób prywatnych. Głębokość domniemana – max 6m. Brzegi straszliwie zarośnięte trzcinami. Szczególnie pas trzcin od strony południowej ma ponad 70m szerokości. Jedynie wschodni brzeg jest łatwiej dostępny, bo suchy, płaski, a od wody dzieli nas tylko jakieś 2-3m zielska. Około czerwca woda bywa już zieloną zupą o niezdrowym wyglądzie i zapachu. Miejsce to odwiedza w sumie mało osób, bo na uboczu, trochę ciężki wyjazd z nad wody, bo wjechać łatwo, no i stanowisk z brzegu, co kot napłakał – kilka wycinek, uparcie zarastających po paru tygodniach…

(fot. A.K.)

Cóż mogę o tej wodzie powiedzieć? Mimo, że bywam tam od 10 lat – okazjonalnie jednak, to w sumie nie znam tej wody, a moje doświadczenia pokazują, iż jest totalnie nieprzewidywalna. Przez pierwsze cztery-pięć lat łowiłem nieliczne mikro okonie. Było to zazwyczaj latem, a ryby brały bardzo niechętnie na cokolwiek i kilkanaście sztuk, to było nieźle. Na grubsze przynęty zero. Potem, którejś jesieni, pod koniec października poświęciłem jeden dzień. To był w ogóle jedyny dzień, kiedy widziałem tam równocześnie około 12-15 łowiących. Wyniki mieli zerowe. Podobnie jak ja na większe gumy czy blachy. Na trok boczny, którego spróbowałem miałem zaskakująco wiele brań. Wyjąłem kilkadziesiąt okoni, jeden nawet ważył z 30 dkg i trafił się kleń. To był koniec 2005r. Nie wiem, czy to zwiastowało przełamanie, bo już w kwietniu 2006r złowiłem tam sandacza [prawie sześćdziesiątka] na gumkę. Nabrałem wiary. Do końca maja bywałem rzadko, a że Wisła –  pamiętam – była szczodra, toteż przypomniałem sobie o tym zbiorniku z początkiem czerwca, który był rekordowo lodowaty na początku [temperatury po 4 stopnie z rana]. Pierwsze wyjście zakończyło się w strugach deszczu, jednym porządnym braniem ryby, której przez 3-4 minuty nie oderwałem od dna – łowiłem z trokiem, a która się ostatecznie spięła. Tydzień potem było już cieplej i sporo słońca. Otworzył się worek z sandaczami. Ryby nie były duże ale w cztery godziny, w środku dnia zaliczyłem z dziesięć brań i wyjąłem sześć sztuk od 45 do 56cm. Wszystko na dwucalowy biały ripperek na 3g. Żyłka 16-ka i lekki kijek. Przychodziłem tam przez kolejne dwa tygodnie, zawsze mając przynajmniej kontakt. Nigdy nie złowiłem sztuki większej niż 60cm ale było świetnie. Potem wszystko nagle się skończyło. Ani do końca 2006r, ani później nie złowiłem tam nic szczególnego, nie licząc małych okonków, niewielkich kleni czy wzdręg. Wszystko bardzo nieliczne. Jakieś większe spławy na wodzie były w tym zbiorniku zawsze czymś rzadkim. Doszło do tego, że w 2010 i 2011r w ogóle tam nie zaglądałem. Postanowiłem zrobić to teraz, korzystając z pontonu i echosondy.

Wyruszyłem w ostatni czwartek. Nad wodą byłem o 4.00. Już po zjeździe, wiedziałem, że jak nie przeschnie w dzień, to po mokrej, rzadkiej miejscami trawie, nie wyjadę z powrotem, co mnie na początku lekko zestresowało.

4.30. Mgła podnosi się i odsłania mocno zachmurzone niebo [miało nie padać].

(fot.A.K.)

Bardzo lekki wiaterek ze wschodu. Echo pokazuje, że dno jest miejscami cudowne: wąskie rowy, czasem o metr głębsze niż dno, jakieś strome górki o małej powierzchni podstawy, niczym kopce termitów. Zniekształceń raczej zero, bo płynąłem bardzo wolno na wiosłach. Od razu uderzyłem w miejscówkę, gdzie brały sandacze parę lat temu. Faktycznie spory spad z 1,8m na 5m – łagodne łyse zbocze o twardym dnie. Po drodze widzę niezbyt liczne echa około 30-40cm ryb o ile dobrze je interpretuję – nie korzystam z funkcji „fish id“, bo moim zdaniem strasznie przekłamuje to, co pod wodą. Miałem dwa kije:

– jeden do 35g, 2,4m z plecionką 0,12mm – do niej spory wybór gum [8-12cm] o gramaturze od 5 do 12g

– druga wędka – 2,55m, do 15g, także z plecionką ale 0,10mm zdecydowanie pod małe ripperki, na jakie w ten dobry rok brały sandacze

W połowie drugiego rzutu, wiaterek zmienia się na zachodni i kropi. Wyciągam lekki przeciwdeszczowy płaszcz. Nawet go nie założyłem – przestało… W sumie zadowolony z takiego obrotu sprawy działam. Guma zielona, guma biała, twister żółty, kopyto. Nawet dotknięcia. Wlokę po dnie, ostry opad, próbuje w toni. Nadal nic. Wiaterek znów ze wschodniego, zmienia się na zachodni i ponownie kropi. Co raz mocniej. Ubieram folię. Może 5 minut i przestało. Zdejmuje płaszcz. Lekki zestaw. Wokół, co chwilę następują dość silne, ale zdradzające niewielkie ryby, ataki pod powierzchnią. Jestem prawie pewien, że to około półkilowe klenie. Twardo jednak obstaję, przy tym, co sobie założyłem.  Znów zaczyna kropić. Nie zakładam płaszcza. Po dziesięciu minutach leje.

(fot.A.K.)

Wkurzony chronię się w folii, a resztę dobytku upycham w plecaku, w obawie przed wodą. Po mniej więcej kwadransie, chmury przechodzą, a wiatr się wzmaga. Pojawia się słońce. Ponton ciut zalany, ale bywało gorzej. Sandaczy ani widu. Łamię się i zakładam wirówkę. Rzut w okolice najbliższego ataku pod powierzchnią i natychmiastowa odpowiedź. Branie napawało optymizmem, ale okoń taki z 20cm. Potem jeszcze jeden, po czy ryby … dały sobie spokój.

Żeby nie nudzić, powiem, że zmieniałem miejsca, koncentrując się głównie na echu. Naprawdę, dno wygląda świetnie. Miejscami muliste – kotwica grzęzła na jakieś pół metra, ale w większości glina ze żwirem. Tylko w jednym miejscu o ile dobrze odczytałem, namierzyłem cztery ryby blisko siebie, wielkości około 40-50cm, przyklejone do dna. Obrzucałem tę miejscówkę czym mogłem i na ile pozwoliła mi cierpliwość. Niestety bez żadnych wyników, nie licząc sekundy nadziei, którą spowodował nieznacznie ponad 20cm okoń. Największa głębokość jaką znalazłem to 5,7m, ale podaję to jako ciekawostkę, bo o tej porze roku spodziewałbym się sandaczy raczej zdecydowanie płycej i w takich płytszych miejscach ich szukałem. Nie ukrywam, że bardzo rozczarowany, postanowiłem około 9.00 pobawić się z okonkami, jeśli w ogóle będą zainteresowane. Słońce było już mocne, wiał momentami bardzo silny wiatr zachodni. Żadnych gumek okonki nie chciały. Interesowała je tylko maleńka wirówka prowadzona tuz nad dnem. Początkowo myślałem, że wystarczy podrywać błystkę i gdy, jak intuicyjnie oceniam – wychodziła ponad ten metr nad dno, to przestawałem zwijać i czekałem aż opadnie, by poderwać ją znów. Niestety złowiłem tak tylko kilka rybek. Okonki sprawiały wrażenie, że ścigają ale wytrwale uciekające ofiary. Zmontowałem sobie „systemik“, który już nie raz mi się sprawdzał, choć rzadko go stosowałem, bo łowię najczęściej na wodach, gdzie okonie lubią gumy i to niekoniecznie te najmniejsze. Pewnie nie raz, niektórzy z Was też tak próbowali, ale często niekoniecznie trafiona błystka, linka, czy gramatura dopalacza, powodowała, że coś nie grało. Mój zestaw składa się z plecionki 10-ki, zakończonej sporym krętlikiem, nad którym, na lince zamontowany jest przelotowo 10g ciężarek, grubszym/cięższym końcem skierowany w stronę błystki; krętlikiem, który poza tym, że zabezpiecza plecionkę przed nadmiernym skręcaniem się, to dla ciężarka ma też funkcję blokującą i łożyskującą zarazem. Do drugiego końca krętlika dowiązuję 25 – 30cm przypon z tej samej plecionki, zakończony maleńką agrafką, też z krętlikiem. Na niej zapinam około 2g błystkę 00. Używam tylko Wrty, która raz ostro poderwana, nie gaśnie. Taka długość przyponu i ta gramatura ciężarka, pozwala na dalekie rzuty, rzadko się plącze i co najważniejsze pozwala jednostajnie, dość szybko prowadzić przynętę na głębokości od 4 do nawet 7 metrów. Przy innych głębokościach, czy większych wirówkach, trzeba pokombinować nad wartościami poszczególnych elementów, by się irytująco nie plątały i działały w żądanym pasie wody. W zasadzie brania były w około 70% rzutów.

(fot. A.K.)

Ryby małe, nie ma co ściemniać. Ale nie było nudno w porównaniu do wyników z brzegu jakie tu miewałem o tej porze roku.. Założyłem, że pobawię się do południa. Zostałem do 17.00… Wzmagający wiatr wymusił łowienie przy brzegu nawietrznym – liczyłem, że jak zazwyczaj, tam będzie więcej rybek. W którymś rzucie poczułem nieznacznie większy opór i wyjąłem około 20 dkg wzdręgę.

(fot. A.K.)

Ożywiłem się mocno, jakby to wziął planowany sandacz. Natychmiast zdemontowałem okoniowy „składak“ i założyłem mikrodżiga. Miałem toporny sprzęt jak na tę metodę, stąd korzystałem z przynęt aż jedno gramowych. Z opowiadań miejscowych i moich skromnych doświadczeń wynikało, że krasnopiórki tutaj, to liczna, skarlała populacja 12-15cm rybek. Okazało się zupełnie inaczej. Ryby brały z nad dna, na głębokości około 1,5-2m i były całkiem przyzwoite. Takie do 25cm. Zaś ilość brań… Bajka!

(fot. A.K.)

Krasnopiórki śliczne, dziko waleczne w porównaniu z mniejszymi i anemicznymi okonkami. Jedyny minus, to brak siatki. Z jednego miejsca łowiłem max 10-12szt. i należało przesunąć się kilkanaście metrów. Wypuszczane ryby płoszyły całe stado.

Szczególnie jak powiało mocniej, to brania były dosłownie w każdym rzucie. Nie miało znaczenia, że wiele ryb mi spadała na zacięciu albo w holu, pomimo puszczonego hamulca – w tym samym przelocie dżiga, miewałem 3-4 brania o ile wcześniejsze nie kończyno się skutecznym zacięciem.

(fot. A.K.)

Fenomenalny relaks, prawie letni już klimat i zadziwiająco przejrzysta jeszcze woda. O ile taka się utrzyma, to kwestią szczęścia jest tam złowienie sztuki powyżej 35cm. Tak myślę.

(fot. A.K.)

Co do sandaczy: biorąc pod uwagę pogodę, pomimo porażki nie odważę się ocenić jeszcze tematu i przynajmniej dwa razy dam sobie szansę i później, w październiku pewnie powtórzę całość. Pakując się rozmawiałem z dwoma wędkarzami. Twierdzili, że od dwóch lat nie mieli tutaj styczności z sandaczami. Generalnie narzekali, że tego dnia nic nie bierze [nie widzieli mnie łowiącego za pasem trzcin], więc miałem chyba nie najgorszy dzień]. Myślę, że nie zmyślali, bo mając po dwie wędki, nastawiali się na drobnicę – spławikówki z ciastem i białymi robakami. Podobnie łowiło jeszcze trzech innych, którym się przyjrzałem. Żadnych gruntówek na grubsze ryby, żadnych trupków czy żywców. Same spławiki. Może to jakiś argument na nie, ale jakoś nie mogę się przekonać do rozważanej w gronie znajomych tezy, iż brak sandaczy można tłumaczyć jakąś zmyślną ekipą, która przyszła z sieciami [za bardzo urozmaicone dno], „pomysłowym Dobromirem“ z prądem – wszak jest mnóstwo małej ryby, czy, że sprawcami są wydry [znajdowałem ponad czterdziestocentymetrowe nadjedzone do połowy, świeże leszcze]. Wędkarzy bywało tam niezbyt wielu i nie sądzę, żeby aż tak przełowili zbiornik.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *