Szukaj
Close this search box.

Ostatnie dni sezonu

Nie lubię takiej końcówki roku. Poświęciłem kupę czasu i ostatnie dwa dni to było absolutne zero. Rok  się skończył, tak jak się zaczął.

Plany pokrzyżowała aura. Mając bardzo niewiele czasu w grudniu, ostatnie dni chciałem w końcu poświęcić okoniom, licząc na przynajmniej jednego grubasa. Przyszły na tyle duże mrozy, że wszystko zamarzło. Byłem dwa razy w tym jeden ranek przy totalnie już zamarzających przelotkach i obmarzających w oczach brzegach. Naprawdę łowiło się ledwo, ledwo. Jakimś cudem wytrzymałem cztery godziny o jednym niezaciętym braniu. A zanosiło się znaczne lepiej. Będąc trzy dni wcześniej już też przy mało sprzyjających warunkach [strasznie silny wiatr i odczuwalnie koło zera], to jednak coś się działo. Wprawdzie sposób, który uważam za najlepszy [3 x N – o tym w innym tekście] nie dawał wyników, ale to chyba skutek  tego, że na tym zbiorniku sporo ryb około 40cm wyjechała w jedną stronę wiosną. Nie tylko ja miałem takie wyniki. By złowić cokolwiek, przerzucałem się na mniejsze wabiki: ripperki Fishchaser Minimaster nr 2 [5,5cm], ale na główkach dosłownie 0,3g. No i nawet sporo kontaktów było, choć dominowały rybki 27-28cm. Czyli już przyjemnie, ale w grudniu to o trochę innych okoniach myślę.

(fot. A.K.)

Niestety, nawet w takich sporych zbiornikach ryby o tej porze trzymają się kilku zaledwie miejscówek dostępnych z brzegu i są one niestety znane w coraz szerszych kręgach, obejmujących wędkarzy zabierających ryby bez pamięci. Dowodem niech będzie najlepsza, rok czy dwa lata temu pewna miejscówka na kilowca. Przestać tam cierpliwie pół dnia i w zasadzie pewne było, że taki się skusi. W tym roku w prawdzie tylko na dwóch wypadach nie miałem tam kontaktu…

W zupełnie nowo odkrytej przez znajomych miejscówce udawało się złowić jakieś ryby 30+, nie mniej wymagało to sporej dozy silnej woli – stało centralnie twarzą do tego wichru. Dłonie chciały odlecieć, a ja w pełnych rękawiczkach łowić nie umiem. Ale coś tam się trafiało.

(fot. A.K.)

Czołganie wabika po dnie na symbolicznych gramaturach i robienie dość długich przerw było chyba dobrą metodą. Koledzy, którzy łowili ze mną wtedy i chyba ze względu na wiatr i grubsze linki, stosowali większe obciążenie, mieli sporadyczne kontakty.

(fot. A.K.)

Miałem się pocieszyć Wisłą. I wyglądało na to, że będzie znakomicie, choć początek był trudny. Najpierw na jednej miejscówce, niby w listopadzie powtarzalnej – bez dotknięcia. Kolejna miejscówka i kombinowanie z wabikami. Przez ostatnie dwa lata nic tu nie przebijało 3-5cm mini jaskółek na symbolicznym obciążeniu. Często nawet zaczepiałem główkę z haczykiem tak, by gumka spływała jak trupek – bokiem do dna. I to był mój hit. Teraz cisza. Okazało się że ryby znacznie lepiej reagowały na ripperki z pracą własną wabika, ale też specyficznie prowadzonego: bardzo silny wiatr pozwalał wabik na 0,3g wyrzucić relatywnie bardzo daleko; przyklejałem plecioneczkę do wody i naciągałem by mieć lepszy kontakt. Nic nie robiłem, a prąd wody znosił przynętę w takie zakole z wypłyceniem. Gdy czułem że wabik osiadł na dnie, powolutku go podciągałem. I wtedy były nieczęste i niezmiernie delikatne „pyknięcia” – jak skubnięcie latem okonka 12cm. Nie mniej ryby  były pewnie zapięte.

(fot. A.K.)

Co ciekawe ryba chodziła i nie były to spławy tylko flegmatyczne, ale jednak ataki. Kilka razy w zatokę wchodziło coś większego. Pierwszy kontakt z tym czymś pokpiłem. Wprawdzie pierwsze klonki to były takie po 36 – 38cm, następne już przyzwoite 42-43cm, to jednak nie było obawy, że jakiś zerwie nawet tak cienką linkę [1,65kg wytrzymałości]. Tymczasem po którymś braniu i niemrawej początkowo reakcji, niedoszła zdobycz wolno ale zdecydowanie zawróciła i nie wiem, czy obciął, czy urwał. Raczej to pierwsze, bo jak zrywa, to na połączeniu z żyłką – stosuję około 70cm przypon z żyłki 0,12mm. Kolejnego brania nie schrzaniłem, choć i przeciwnik do choćby średnich nie należał. Nie mniej na kijaszku UL do 6g trochę się podroczyliśmy.

(fot. A.K.)

Ponieważ wiało coraz bardziej, brań nie było wiele, choć jak już to pewne, no i pomyślałem, że może coś większego się skusi. Założyłem gumkę Pintail 9cm na 1g. Efektem było kilka brań w godzinę, przy czym cztery ryby były wyraźnie większe: 45, 2 x 46 i 47cm. Trafiły się ze dwa mniejsze [40+].

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Nie mierzyłem ich dokładnie; ot, przykładałem do kijka. Zdjęć też nie zrobiłem tyle ile chciałem, bo aparat w tych temperaturach odmówił posłuszeństwa, a i tak dłonie odpadały. Nawiasem mówiąc, dla mnie niezłym sposobem wytrzymania w takiej aurze jest wkładanie gołej dłoni za kark na gołą skórę, a już ekstremalnym sposobem, zamoczenie skostniałej i wręcz bolącej dłoni w wodzie na kilka sekund, wytarcie jej i zapakowanie za kołnierz. Kolejne 10 – 15 minut jestem w stanie operować sprzętem. Ja mam tak, że jak mi dłonie i głowa nie zmarzną, to mogę łowić cały dzień. Gdzie indziej nie marznę 🙂

Co jakiś czas pojawiał się wyraźnie większy i  zupełnie inny opór. Niestety były to podhaczone świnki. Jednej zrobiłem zdjęcie, bo to była równa 50-ka. Pozostałe zresztą minimalnie tylko mniejsze poza jedną.

(fot. A.K.)

Świnek musi być bardzo mało, gdyż podcinki, a tym bardziej brania nie zdarzają mi się w innych porach roku ani na tym, ani na innych odcinkach.

Całość trwała około 2,5 godziny, może trzy. Potem przez godzinę targało mną tak, że po wyrzucie mniejszej gumy, to nawet nie widziałem już gdzie spadała. To była wichura, a nie bardzo silny wiatr. Na samym początku trafił się jeszcze jeden grubas.

(fot. A.K.)

Ale potem jakby ryby znikły. Założyłem nawet gumę na 4g, żeby jako tako mieć kontrolę nad tym, gdzie to leci i poza paroma potrąceniami, to było tylko jedno branie. Ostatnie tego dnia i jak się okazało, ostatnie w tym sezonie.

(fot. A.K.)

Łowiłem przy bardzo niskim stanie Wisły i bardzo niskim ciśnieniu. Cyrkulacja oczywiście zachodnia. Finalnie 18 kleni [poza 4 – 5 szt. około 33 – 38cm], reszta wszystko 40+ plus leszek i boleń.

Niestety pierwszy i drugi dzień świąt to już było po minus 13 rankiem. I sam nie wiem: albo te mrozy tak ryby „zgasiły”, albo i do tych większych dobrały się kormorany. Otóż na tej miejscówce od końca października łowiłem momentami naprawdę wiele klonków, ale takich do 35cm. Sam byłem zdziwiony wielkością ryb na wyżej opisywanym wypadzie. I nie wiem, czy przez te kilka tygodni około 30 szt. kormoranów, jakie tu się zakotwiczyło, nie wyżarła tych bardziej im pasującym [około 30cm] i stąd łatwiej było mi się przebić do większych, czy to te mrozy. W każdym razie dwóch znajomych rano, i dwóch po południu zaraz po świętach zaliczyło zero w tym miejscu. Nic. Ale jeszcze była cyrkulacja wschodnia. Dwa dni po świętach ruszyłem jak po swoje. Zaliczyłem opisywaną miejscówkę z UL, potem jedną opaskę z poważnym zestawem, a na koniec wieczór i początek nocki na moim „złotym” odcinku. Nawet nic nie podciąłem.

Następnego dnia – tylko kleniowa miejscówka z UL i znów bez kontaktu. Trochę smętnie…

Tyle, że skoki wody były do 2m [przy około 150cm w ostatnich tygodniach]. A woda z dnia na dzień była bardziej szara, taka pośniegowa. Może to też zaważyło. Nie mniej kilku wędkarzy w tym grunciarze, podobnie jak ja też miało nietęgie miny. Co zrobić…

Jestem po podsumowaniu tego sezonu. Faktycznie nie był aż tak zły, jak przewidywałem. Po podliczeniu tych wszystkich moich wartości, jakimi mierzę sobie jakoś danego wędkarskiego roku, wyszło, że był kiepski, ale nie aż tak. Najbardziej z roku na rok spada mi wynik ilościowy – dla mnie najważniejszy. Nie jestem łowcą okazów, choć chyba też bym sobie poradził. Nie mniej nie ciągnie mnie w tę stronę. Dla mnie liczy się dużo brań. I tu ten rok był słaby. Gdyby nie życiówka szczupaka i kolejny rekord sandacza, czego w ogóle nie brałem już pod uwagę, gdyż uznałem zeszłoroczne 93cm za nadmiar łaskawości wody, to oceniłbym ten sezon jako tragicznie dla mnie słaby. Nie chodzi o same ryby, tylko o ilość wyjazdów i jak to się przełożyło na wyniki. No, u mnie w tym roku kiepsko.

Osłodą było niezłe, piąte miejsce w Lidze. A najbardziej ucieszyłem się, że wytrzymałem w postanowieniu i nie robiłem treningów. Trochę więcej połowiłem, tam, gdzie bardziej pasowało w danej części roku, choć jak zauważyłem wyżej – niewiele to zmieniło w mojej ocenie własnych wyników. To pewne uproszczenie, ale nasze wody płynące w tym roku to incydentalne kontakty ze szczupakami, znikoma ilość okonia, czego nie umiem nazwać cenzuralnymi słowami, dopuszczająca ilość sandaczy i dostateczna ilość bolenia. Łowić ich nie umiem na tych kanałowych odcinkach, ale rapy przynajmniej widać. Tak sobie myślę, co by było, gdyby liczebność kleni była na poziomie okoni? Chyba bym jednak zmienił hobby.

Koledzy w większości odpuścili końcówkę. Tylko Rafał tuż przed świętami miał fajne wyniki, ale Odra i okolice chyba jest cieplejszym rejonem, albo kolega łowi lepiej ode mnie.

(fot. R.S.)
(fot. R.S.)
(fot. R.S.)
(fot. A.K.)

No i Tommy dostał fajną rybę od Rzeki pod choinkę. Jak najbardziej zasłużoną. Nie odpuścił w te mrozy, zjeździł szmat Wisły, grubo poniżej Krakowa. Zaliczył jedno branie, ale szczupak miał wyraźnie 70+, choć tego na tej focie nie widać.

(fot. T.M.)

Cóż, oby 2022 był lepszy od minionego roku pod każdym względem. Życzę wielu emocjonujących chwil z wędką w ręce!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *