Szukaj
Close this search box.

Okoniobranie plus bonusy

No  i mamy może typowy dla października, bo powtarza się w zasadzie co roku, ale jednak dość trudny po pierwszych chłodach – powrót do lata. W zasadzie to taki mix lata i ostrej jesieni. W moich okolicach około południa ciężko wytrzymać bez krótkich spodni oraz samego tylko podkoszulka, tak pod wieczór, szczególnie nad wodą, błogosławię fakt, że zabrałem ciepłą bluzę, a i ubieram jeszcze kamizelkę asekuracyjną, jak jestem na wodzie, bo też nieźle trzyma ciepło.

Nie wiem, jak Wam, ale mnie łatwo nie jest. Ciężko skusić ryby większe, choć jedna osoba połowiła w odstępie kilku dni dwa wspaniałe sandacze. U mnie jazie, które miały być celem numer 1, nie tyle źle żerują, co nie bardzo je nawet widać. Trochę inaczej jest z nimi na mniejszych rzekach, ale to są raczej przypadkowe sytuacje, choć, sądząc z informacji, jakie do mnie napływają – dosyć częste.

Trochę się zastanawiam, jak jest tu i ówdzie z drobnicą, bo czy to telefonicznie, czy drogą mailową sporo znajomych twierdzi, że jest lipa nawet z okoniem. Tu akurat mam inne spostrzeżenia, bo zaliczyłem ostatnio okoniowe eldorado, choć w przypadku rzeki nałaziłem się jak nie wiem, by w końcu znaleźć to jedno miejsce. Nigdy nie ukrywałem, iż należę do wędkarzy, którzy obok dużych ryb [te interesują wszystkich], bardzo, bardzo dużą satysfakcję mają z małych rybek, pod warunkiem, gdy mogą liczyć na dużo kontaktów.

Zacząłem w pierwszy, naprawdę ciepły dzień, choć ranek był jeszcze koszmarnie zimny, a mgła, która zawisła do 8.00, potęgowała tylko chłód. Zrywając się o chorej dla mnie, szczególnie jesienią porze, czyli o tuż po czwartej rano, stałem gotowy nad bajorkiem o 6.45.

Woda w pobliskiej rzece wróciła do normalnego stanu, co i przełożyło się na poziom wody w starorzeczu. Na powierzchni sporo liści, co niezbyt ułatwiało, ale przy w sumie niewielkim wysiłku i skupieniu dało się dość komfortowo wędkować.

Niestety, nie wiem, czy ze względu na pogodę [totalna lampa i jeszcze spore ciśnienie], czy jeszcze nie ten czas [w listopadzie to reguła] – nie ma tego dnia wczesnorannego polowania małych drapieżców w połączeniu z mocnym „chlup” okazałych kleni. Coś tam czasem się chlapnie, ale woda generalnie nieruchoma.

Łowię wklejanką z żyłką 0,14mm. Na końcu ripperek 4,5cm/2g. Biały na zmianę z motor oil, który w sumie zmatowiał, bo pożarło go kilkaset okoni i ledwo się trzyma kupy. Jest teraz raczej matowo – brązowy.

W ulubionym miejscu mam zaledwie cztery kontakty i wyjmuję dwie rybki. Jeden okoń jest taki typowy [około 20cm], a drugi to maleństwo na wpół przeźroczyste.

Ponieważ nic nie daje znaku życia przez kolejny kwadrans, ruszam dalej. W połowie drugiego starorzecza mam okropną brodę na żyłce. Szybka kalkulacja i rwę to w diabły, bo dzień zleci, a ja chyba nie ruszę tego węzła. Przewiązanie przynęty, rzut i…wabik ląduje z 15 m od brzegu. No, tak – to była końcówka tych 150m kupionych w sierpniu. Jak łowię moje pstrążki pod blokiem na wahadełka i jigi, to starcza na pół sezonu, a jak założę wobler i połażę za kleniem z wypuszczaniem przynęty nawet z 50m, to się skręca w silnym nurcie. Masakra. Nie chce mi się wracać do auta i postanawiam obejść kałużę z tym, co mam.

Rzut pod zwisającą wierzbę. Poderwanie. Siedzi! Nawet nieźle gnie. Kleń? To musi być już niezły. Z lękiem patrzę na te pięć zwojów jakie zostało na szpulce. Niepotrzebnie. Szczupaczek, taki nieco nad 50cm radzi sobie z żyłką. Szkoda.

Wracam do auta. Zakładam drugą szpulkę. Żyłka 0,18mm. Minęło pół godziny. Mgła jakby się rozpływa, czuć coraz silniejszy wiaterek, na którym kostnieją dłonie. Z tym, że powierzchnia wody zaczyna żyć. Dopiero teraz, ale jak się spodziewałem. Nie ma gwałtownych szarż, jak czasem latem [tyle, że nie tu] można zobaczyć. Widać, jak woda już zimna i wszystko jakby spokojniej się odbywa. Nawet takie podwodne dramaty, jak masowe pożeranie białorybu przez okonie.

Liczyłem. Nie jest to żaden rekord, ale pierwsze 17 rzutów, to ryba. Przeciętnie jak ten z fotki.

(fot. A.K.)

Przynęty wessane bardzo pewnie, ryby walczą wspaniale, jak na ich rozmiary. Fakt – kijek mam pod takie zmagania.  W zasadzie nie ma opcji, że coś kolczastego puści naszą gumkę mimo oka. Nawet jak spadnie, to zaraz płynie za nim następny, który nie odpuści. Brania na każdej głębokości, a jest tu do 2m. Fajnie.

Widząc, iż pasiakom się nie nudzi, postanawiam szybko potestować wabiki. Potwierdza się reguła, że na wszelkich bajorach, późną jesienią, faktycznie kolory ciemne biją jasne na głowę. Jedynie i to w postaci ripperów, broni się biały/perłowy.

Po mniej więcej godzinie [mam z 40 okonków], następuje przerwa. Dość długa. Cóż, dały spokój. Zakładam larwę ważki. Rzućcie poniżej okiem, bo to nieczęsto używana przynęta. Otwiera się  nowy worek z okonkami.

(fot. A.K.)

Wspominałem, że wybrałem sobie ze sklepu Pirania trochę przynęt, w tym kilka dość egzotycznych. Na razie nie napiszę tu zbyt wiele o larwie ważki – czekam na listopad i trochę inne jej zastosowanie, ale nie mam wątpliwości – to będzie hit. No, chyba, że już znacie. Zrobiłem potem fotkę w pełnym świetle, ale napiszę o tym czymś bardziej obszernie kiedy indziej. Tutaj użyłem jej bardzo konwencjonalnie, ale jest dużo lepszy sposób. Przy okazji – czy ktoś z Was spotkał się z główkami 0,5g, lub jeszcze mniejszymi? Chętnie zakupię właśnie do tego „cuda”.

(fot. A.K.)

Okonie mają fajną cechę, za którą je uwielbiam i która prawie zawsze odzywa się w ich naturze: jeśli pływa stado i skusi się jednego, to reszta dostaje szału. I tak było, gdy ważka przerwała ciszę w wodzie. Testowałem dalej. Hitem dnia okazał się, biorąc pod uwagę ilość kontaktów, ciemno rubinowy twisterek [3cm]/1g,. Brały na niego okonie ze żłobka, jak i takie bardzo już przyzwoite, jak na starorzecza.

(fot. A.K.)

Na drugim miejscu znalazł się  2,5cm ripperek/2g z bardzo ciężką płetwą ogonową. Taki stary styl gumy.  Mam tego dużo i jakoś w ostatnich latach nie bardzo to miało wzięcie, a dziś znalazł amatorów. Pokażę go dalej.

Gdy po kolejnych minutach ryby jakby ostygły, przypomniałem sobie o jeszcze jednej gumie. Woziłem ją od paru tygodni na taką właśnie okazję. Szybko lecę do auta, bo tam zostały w osobnych torebkach. To najmniejszy rozmiar ripperka marki Keitech. I tak wydaje się dość duży jak na bajorkowe garbuski. Szału brań nie było, ale …

Szybki pomiar 27cm.

(fot. A.K.)

Momentami nie wierzę oczom, bo wprawdzie główka tylko 1g, ale hak potężny, a łykają to na ¾ długości nawet  piętnastki. Za chwilę znów mierzę. Trzydzieści centymetrów, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści jeden…

(fot. A.K.)

Te największe to mają ogonek gumki gdzieś  w trzewiach. Hole na delikatnym kiju, mimo stojącej wody już emocjonujące.  Mam takich fajnych garbusków kilkanaście sztuk. Dochodzi 9.00. Miałem się zbierać o tej porze, bo inne ważne sprawy naglą. Ale jak tu skończyć? Ostatecznie, telefoniczne potwierdzenie, że mogę załatwiać inne rzeczy, zmusza mnie do przerwania zabawy. Niewiele brakuje, abym machnął ręką na cały świat. Ale zdrowy rozsądek działa. Kończę po dwóch godzinach i piętnastu minutach od momentu brań na 61 okoniach. Liczba może nie oszałamiająca, ale wielkość około 20% ryb, jak na moje łowienie niezła. Szczególnie w takim bajorze. O Keitecha`ach jeszcze będzie, podobnie jak o może jeszcze jednej przynęcie.

Jazda po naszych drogach do przyjemności  nie należy, ja na dokładkę mistrzem kierownicy nie jestem; co więcej – nie cierpię prowadzić samochodów i traktuję to jak swego rodzaju konieczność, tyle, że ułatwiającą życie.  Wracam dopiero o 13.00.

W międzyczasie zerwał się już nie wiaterek a wiatr, który zmienił kierunek. Z trudem też wytrzymuję w bluzie, a kurtki pozbyłem się dawno. Patrząc na wodę jestem lekko zdziwiony, ale należało się z tym liczyć: prawie cała powierzchnia zasnuta gęstym kożuchem świeżo strąconych liści. Jakieś 85% powierzchni. Kłopot w tym, że nie ma jednego fragmentu wolnego od dywanu liści, tylko jakby wąskie pęknięcia w mozaice na wodzie.

Łowi się już ciężko. Trzeba celować w te szczelinki, natychmiast unosić kij jak najwyżej. Sprawdzają się tylko najmniejsze gumki na 1 g. Toną na tyle wolno, że żyłka powolutku rozpycha się pośród liści, a jeśli któregoś nawinie i powoli zatapia, to listek po paru sekundach obraca się sam i wypływa na powierzchnię. Doławiam jeszcze czternaście okonków [niedużych tym razem, nie licząc jednego] i biegnę nad rzekę. Wprawdzie poziom jest już normalny, wręcz niski, ale słońce, ciepło. Może bolenie się ujawnią?

Piękna, niewielka zatoczka. Wszystko super, tylko zejście. Okoniówkę i plecak zostawiam cztery metry nad sobą i złażę z boleniowym kijem w zębach.

(fot. A.K.)

Plątanina wymytych korzeni  zwisających z pionowej burty ułatwia, ale w spodniobutach nie jest lekko. Na dole przycupnąłem i jem zaległe śniadanie, czujnie oglądając, co się dzieje, a raczej, że nic się nie dzieje. Lipa. Cisza na tafli, którą tylko targa silny, południowy wiatr. Woda niższa o około 1,5m. Zniknęły wsteczne prądy, nie ma tych zderzeń nurtów, kotłowania się wody. Szkoda. Nie zauważam nawet jednego spławu choćby większego klenia. Od nich zaczynam tak na wszelki wypadek,  a choć wędka i plecionka nie na nie, to raczej nie ma we mnie obawy, bo wygląda na to, że dziś strajkują. Podobnie jak na starorzeczu. Inne ryby jakby nie istniały. Jakoś tak odpuszczam, wdrapuje się na górę i zamieniam kije. Na końcu zestawu wymamlana przez okonie śmieszna i niezgrabna ciemnozielona rybka, z resztkami brokatu. Wrzucam to w samotny i smętny dołek – tydzień temu spokojniejszą smugę nurtową z kilkoma sztukami niezłych okoni.

Wziął miękko. Stoi. Musi być z tych co ostatnio. Ryba rusza lekko w bok. Oj, nadzieja rośnie. Oczami wyobraźni widzę czterdziestkę, która  mogła spaść z zapory. Po chwili mam już nietęgą minę, a jedyny naprzeciwko wędkarz aż wstaje zaskoczony. Pewnie nie bierze pod uwagę delikatności kija jaki mam – teraz wygiętego w parabolę, a którego końcówka moczy się w wodzie. Hamulec bzyczy jak najęty. Jaki  musi być kleń! Byle się nie spiął. Odszedł z 10m. Stanął na granicy głównego nurtu i krąży. Może minuta i mam go bliżej. Wciąż tylko domysły. Nagle czuję, że idzie w górę jak…szczupak. W końcu się wkurzył i próbuje skakać. Na tym zestawie, to nie poskacze, co najwyżej się po przewala po powierzchni. Okazuje się, że zapięty szczęśliwie. W dzisiejszym dwumeczu z zębaczami – remis.

(fot. A.K.)

Około 1,8kg. Na takim „gumowym” zestawie montowanym pod okonki, to naprawdę frajda i trochę strachu, co będzie.

Oglądam zdemolowaną zupełnie gumkę, która jednak po kilku latach w pudełku, dzisiejszych okonkach i szczupaku już nie nadaj się do niczego. Ale wiecie, co? Od razu po przyjeździe sięgnąłem po kilka z nich. Nie ze względu na szczupaka, bo to bonus, ale głównie z myślą o pasiaczkach.

(fot. A.K.)

Nie wiem, czy dość długi hol drapieżcy, czy wpuszczenie go ponownie w zatoczkę miało znaczenie – w każdym razie nie miałem tu już żadnych kontaktów. Kolejne kilkadziesiąt minut zajęło mi poszukiwanie okonków. Udało się i dołowiłem prawie pół setki. Zdjęć nie robiłem, ponieważ były to już w większości maluszki. Zresztą z każdym kwadransem ryby brały gorzej i coraz mniejsze. O 16.00 wszystko ucichło na amen.

Nie toczę już zażartych sporów z moim ojcem, że taka piękna pogoda, to na ogół lipa dla spinningisty. Owszem fajnie się łazi nad wodą; jak jest w miarę dziko, to faktycznie – można podziwiać widoczki, tylko jakoś nie jestem wielbicielem wędrówek po górach, czy jazdy na rowerze, a pod takie zajęcie aura faktycznie jest idealna. Będąc z wędką, chcę łowić ryby.

Ojciec wybrał się ze mną kilka dni później. Już w apogeum powrotu wysokich temperatur. Teraz już mi przyznaje rację. Nic nie złowił, choć trzeba przyznać, że może dojść tylko w łatwe miejscówki. Sam zresztą zakończyłem na kilkunastu rybach [byliśmy dwie godziny – na więcej nie było czasu tego dnia]. Okonki tym razem także małe poza jedną ćwierćkilówką. Za to zupełnie od czapy mam pobicie i w pierwszej chwili wołam, że mam małego bolka. A tu ripperek z furią dziabnął, nieznacznie ponad czterdziestocentymetrowy jazik.

(fot. A.K.)

Chudziak, jak nie wiem w porównaniu z tymi, co mam, a raczej chcę mieć do czynienia ostatnio w wiślanej wodzie. Ale co tam. Było znów ciut emocji.  Jak napisałem takich przypadków na dopływach było więcej, choć zawsze pojedyncze zdarzenia. Przynajmniej tak mi relacjonowało kilku spinningistów. Kuba miał największą z tych ryb i złowił ją na Skawie.

J.Ch.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *