No cóż. Pisząc o moich kontaktach z tymi rybami z zadowoleniem stwierdziłem, że dobrym pomysłem, było nazwanie tego działu „Tylko się nie śmiejcie”. Faktycznie nie mam się czym chwalić. Szczupak nie jest dla mnie i jakoś nigdy nie był sztandarowym drapieżnikiem. Nie wiem, pewnie swego rodzaju brak podchodów czy brak jakiejś szczególnej finezji w połowie tej ryby na spinning, zdecydowały, że nie budzi we mnie świdrujących emocji. Oczywiście ktoś może mieć zupełnie odmienne zdanie. Gatunki ryb mają różne zachowania i temperamenty, przez co właśnie bardziej przypadają do gustu jednym ludziom, a innym mniej. Niewątpliwie, mój nieco powściągliwy stosunek do zębacza, jest spowodowany małym prawdopodobieństwem spotkania dużej sztuki na swojej drodze. Nigdy nie nastawiałem się na te ryby celowo i rzadko miałem z nimi do czynienia. Rok 2011 to dość mocno zmienił, bo kontaktów miałem sporo [3-6 ryb/ jeden kurs pontonem], nie mniej wielkość ryb bardzo mnie rozczarowywała. Drugi minus, to jak dla mnie taki sobie hol. Przyznaję – jest kozacko, gdy kij jest dość sztywny – ryby skaczą, latem po kilka razy, tyle, że sporo się wtedy spina. Oczywiście można temu skutecznie przeciwdziałać i takie wędkarskie „szachy”, też są emocjonujące. Ale to, co mnie zadziwia, to jednak sposób walki szczupaków w wodzie stojącej: to nie ta sama ryba co w rzece. 60-ka z wody płynącej – to naprawdę coś się dzieje. Podobna sztuka z dużego zbiornika, o sporej głębokości, to takie flegmatyczne przeciąganie liny. Gdyby w rzekach było tych ryb dużo, pewnie należałbym do entuzjastów. Ale pewnie myślę tak, bo nigdy nie miałem na kiju potwora. No, może raz. Na koniec dodam, że uwielbiałbym łowić szczupaki, nawet te niekoniecznie duże w niewielkich starorzeczach. Tam, często w ciasnej przestrzeni, przy kobiercach roślin, trzeba się wykazać właściwie wszystkim. Z tym, że jak w takiej wodzie ktoś nas podpatrzy, to już po szczupakach. Kałuża zostaje obstawiona żywcówkami jak jakimś ogrodzeniem i czas ryb jest policzony. Szkoda nerwów.
1989r. Pamiętam swojego pierwszego szczupaka złowionego spinningiem. Od razu był miarowy, jak na tamte czasy. Rybę złowiłem w tym samym roku i w tym samym stawie, co swojego pierwszego, większego okonia. Od okonia się zaczęło. Spinning pokazał, że w stawie są ryby wyraźnie większe niż kiełbie, słonecznice, karasie… Okoń tak mnie natchnął, że przestałem tam jeździć ze spławikówką. Po którejś tam, kolejnej „pale” z matmy, zdołowany zwyczajowym, złośliwym komentarzem nauczycielki, który był nieodzownym bonusem takiej sytuacji, stwierdziłem, nie pierwszy zresztą raz, że lepiej iść na ryby, niż poświęcić kolejne 3-4godziny na naukę, która i tak przyniesie wiadomy efekt. Nawiasem mówiąc aż tak kiepski nie byłem, ale w dzisiejszych czasach, kobiecie, która mnie uczyła tego przedmiotu, odebrano by prawo wykonywania zawodu w trzy sekundy. Ale czasy były inne. Tak, więc z początkiem listopada postanowiłem, utopić swą gorycz w zimnej wodzie pobliskiego, leśnego stawu. Miał on tę specyfikę, że jakiś „błyskotliwy” socjalistyczny inżynier, sporządził projekt, przerobienia go na zalew [przez staw płynął bardzo mały, ale czyściutki strumień]. Nie wzięto pod wagę, że teren wokół jest tak płaski, iż powstałby naprawdę duży zbiornik z …metrową głębokością…Część stawu została nawet adaptowana jako chyba przystań dla kajaków lub małych łodzi. Jak to zrobiono? Wyrównano dno i brzegi [powstał dosłownie kwadrat] i starannie je wyłożono betonowymi płytami… Jedynym plusem była tam głębokość – około 2m, bo staw był generalnie płytki. O szczupaku z tej wody nie myślałem ani ja ani chyba nikt inny. Niewielka wirówka bezskutecznie przemierzała trasę dno – powierzchnia. Nic się nie działo. Trochę z desperacji postanowiłem rzucać jak najdalej w środek. To „najdalej” to było jakieś 20m. Tam właśnie był środek. Przynętę w żwawym tempie prowadziłem blisko powierzchni. W którymś rzucie dostrzegłem srebrzysty łuk i sekundę potem, coś mocno dopadło błystkę. Z początku byłem pewien, że to jakiś pstrąg, które przepływały przez staw na tarło w górę strumienia. Byłem zaskoczony i dumny – nie powiem, że nie, gdy rozpoznałem szczupaka. Na szczęście dla mnie był zahaczony bardzo płytko. Miał całe 46cm. Niestety nie mam zdjęcia.
1999r. 1 maja. Wręcz książkowe rozpoczęcie sezonu szczupakowego. Jako, że wtedy miałem blisko do stawów, będących pozostałościami po nieczynnej cegielni, często odwiedzałem to miejsce. Dopuszczona do wędkowania glinianka miała około 2ha i głębokość, wg relacji innych wędkarzy, do 4m. Woda była dość klarowna i latem wspaniale wygrzana, bez efektów zakwitów czy braku tlenu. Przy brzegach trochę szuwarów, na tafli wspaniałe grzybienie. Kameralnie i ładnie. Moje wyniki na tej wodzie były nawet nie ilościowe. Były… żadne. Fakt, że łowiłem tu dopiero pierwszy sezon, ucząc się spinningu od nowa, niech usprawiedliwi brak ryb. Dzień był piękny, jaki tylko pełnia wiosny może przynieść. Zbliżał się wieczór i zrobiło się dość chłodno. Człapiąc bez konkretnego planu, rzucałem również bez jakiejś myśli przewodniej. Pamiętam, że korzystałem ze śmiesznej wirówki made in PRL, nr 1, która obracała się o ile miała na to ochotę. Gdzieś przeczytałem, że „…na klenie świetne są błystki białe w niebieskie paski”. No i gęstym lakierem tak owo cudo wymalowałem. Wirówka chodziła jeszcze gorzej niż wcześniej. W gliniance nie było kleni, więc nie wiem, co powodowało, że jej użyłem. I tak, przy lekko już szarzejącej aurze doszedłem do kępy grążeli. Z jednej ich strony wyraźnie oczkowały jakieś ryby. Pewnie wzdręgi. Krótka analiza i uznałem, że w pobliżu musi być jakiś drapieżnik. Nawet jak nie żeruje, to pewnie obserwuje stadko około 20 krasnopiórek. Jedyna sensowna wędkarsko myśl tego dnia, okazała się trafiona. Rzucałem z 5-6m za stado, odczekiwałem chwilę i próbując udowodnić producentowi, że jego błystka jednak się kręci, zwijałem nieśpiesznie pod wzdręgami. Efekt nastąpił bardzo szybko i gwałtownie. Dynamiczne jak na stojącą wodę branie i natychmiastowy odjazd. Nie wiem, może dlatego, że trochę spanikowałem i ufając w żyłkę 20-kę postawiłem zdecydowany opór, zrobiła się pokaźna chlapanina. Ostatecznie szczupaka wyjąłem. Był to pięknie wybarwiony, krępy, można powiedzieć „ubity” drapieżca, charakterystyczny w swej czerstwości dla głębszych, ciepłych, choć niewielkich zbiorników. Niewiele brakło, a uwolniłby się, gdyż ledwo wisiał na wprawdzie dwóch, ale prawie zupełnie rozprostowanych ramionach drucianej kotwiczki. Niestety skończył na patelni, bardziej pod naciskiem mojej ówczesnej drugiej połowy, niż moich kulinarnych ciągotek. Zdjęcie jakie mi pozostało, zostało zrobione w kuchni i szkoda czasu na jego oglądanie. Cała sprawa miała swoje echo w dalszych relacjach z płcią piękną: o ile tolerowano, [choć w stopniu ledwo dostatecznym] moje wypady, pod warunkiem dostarczenia rybiego mięsa, o tyle uganianie się po krzakach dla jakiejś mglistej pasji nie miało zrozumienia. No i incydent z kolejnym, blisko sześćdziesięciocentymetrowym szczupakiem ze Skawy, spowodował, że się rozstaliśmy… Taki nietypowy powód. Może jestem świrem…
Mam wrażenie, że faceci, szczególnie ci starszej daty są pod podobną presją, a na dodatek zakodowany z lat ubogich nawyk, nie pozwala wypuścić niczego z rąk. Tyle, że dla mnie to słabe argumenty.
2006r. To była jesień! Nie wiem czy trafi się jeszcze taki czas na Wiśle. Cała przygoda zaczęła się jeszcze we wrześniu. Z początkiem miesiąca miały miejsce nieprawdopodobne opady. Poziom Wisły powyżej Krakowa podniósł się w niektórych miejscach o 7m! Woda przelewała się przez wały. Rzeka powróciła do normalnego stanu dopiero na początku trzeciego tygodnia września. Przez ten czas temperatury zjechały w dół i były już zdecydowanie jesienne. Wszystkie ryby, a spłynęła ich cała masa z gwałtownie opróżnianych zapór na Sole i w Goczałkowicach [Wisła] – przez cały ten czas chyba nie żerowały. Nastał okres kosmicznych wyników. Brały małe szczupaki, mnóstwo drobnego [do 50cm] sandacza, jazie, klenie, a przede wszystkim nieprzeliczone, jak się wydawało stada okoni. Takich naprawdę przyzwoitych sztuk po pół kilo [grube zaporowe trzydziestaki]. Pamiętam pierwszy dzień: klenie, jaź czterdziestaczek, chyba 7 sandaczy, które już z ręki wyraźnie wystawały, szczupak 53cm, nieliczne jeszcze przy dość mętnej wodzie pasiaki po 28-30cm, zabłąkał się jeden czy dwa drapieżne leszcze pod 5 dych.. Na jaziowym sprzęcie cudna zabawa. Na drugi dzień woda była zdecydowanie bardziej klarowna. W czwórkę, ze znajomymi spinningistami złowiliśmy w około 5 godzin grubo ponad 500 okoni. Wszystko z jednego miejsca! Na krok się nie przemieszczaliśmy. Ryby stały w wielkiej, świeżo wymytej zatoce z głęboką na około 2m wodą o wyraźnym, lecz słabym nurcie. Atakowały wszystko. Nie było przynęt, na które nie brały. Nawet w rzutach za boleniem, ściągany raźno 10cm tarnus padał ich łupem pod samą powierzchnią. Łowili z resztą wszyscy wkoło, na całym odcinku rzeki. Głodne i było nie było, już większe garbusy, bez cienia zastanowienia łykały pewnie nawet 10-12cm kopyta na sporych główkach. Kolor nie był istotny. Eldorado trwało 2 tygodnie. Prosta, choć prymitywna reguła „woda daje, człowiek bierze”, zrobiła swoje. Zabierane całym wiaderkami grubaski powoli się kończyły. W połowie października łowili już tylko ci, którzy stosowali jedyną w miarę pewną metodę na polskich wodach: cienka żyłka i paroch na 2g. Z tym, że tych większych okoni już prawie nie było. Na początku listopada ryby już ciut ostygły – temperatury były nieznacznie nad zero i trzeba było zejść do 1g. Nie mniej ilościowo biło się rekordy. Nie ubywało żądnych mięsa; na szczęście trwali uparcie przy sprawdzonym w końcu września modelu: gruba żyła, przynęty spore i na minimum 6-7g. Wyniki mięli żadne. Jedyne, co ich trzymało nad woda to kolejny pasiak, czy rzadszy kleń wypuszczany przez nas do wody. Najlepsze to, że nikomu z tych kilkunastu stałych bywalców nie przyszło do głowy, by cokolwiek zmienić. Rybom wyszło to na szczęście.
Z początkiem grudnia mocniej przymroziło w nocy, ale za dnia w słonecznej, wyżowej pogodzie było znośnie. Masa brań drobnych już, około 20cm okoni, ładny kleń i szczupak 60-ka, spowodowały we mnie zakład z samym sobą: złowić 250szt w 5-6 godzin. Wierzcie lub nie, udało się. Oczywiście mogłem się pomylić o ileś tam ryb, tyle, że mam raczej tendencję do zaniżania a nie zawyżania wyniku. Mając zaliczone 241 okoni, 8 kleni – w tym kilową sztukę, oraz jeszcze jedną rybę – dziś nie pamiętam, jakiego gatunku [sandacz, jazgarz?], usatysfakcjonowany jak tylko to możliwe, postanowiłem zejść w dół rzeki na przeciwko niewielkiej zatoki z raczej płytką wodą. Dzień wcześniej miałem tam wyśmienite sandaczowe branie. Teraz, nawet nie siliłem się na zmianę sprzętu. Z konieczności łowiąc lekko, pozostałem przy żyłce 16-ce, założyłem tylko 7cm kopytko na 4g. Uciąg w zatoczce, w której liczyłem na powtórkę brania był dość odczuwalny. Nie było głęboko. By dorzucić wszedłem prawie w środek rzeki. Mimo ciepłej odzieży i spodniobutów, szybko odczułem lodowaty wpływ wody, tym bardziej, że słońce zdecydowanie zachodziło. Branie nie nastąpiło od razu. Było za to dość dynamiczne. Nie miało nic z sandaczowego pstryknięcia. Raczej chciwe chapnięcie. Po zacięciu, mimo szarówki i około 40m, jakie nas dzieliły, od razu dostrzegłem, że mam do czynienia z nieco większym szczupakiem. Pierwsza obawa to brak stalki. Nie mniej dość zdecydowane pierwsze próby ucieczki, 3 m mięsisty kijek do 10g amortyzował wybornie, choć przyginał się już mocno. Wyglądało, że ryba jest zahaczona płytko. By wyciągnąć szczupaka z zatoki, musiałem, chcąc nie chcąc, wprowadzić go w środek Wisły, w główny nurt. Ryba na szczęście wyciągając sporo żyłki, płynęła pod prąd w barznowym stylu. Gdyby wykorzystała pęd wody i poszła z nurtem, nie miałbym szans. Na kołowrotku miałem góra 70m wysłużonej w ostatnich trzech miesiącach żyłki. Nie mógłbym iść brzegiem, ponieważ stałem na oblanej ze wszystkich stron mieliźnie, na którą można było wejść wyłącznie idąc kawałek w górę rzeki. Szczęście mi jednak sprzyjało. Dłuższe zmagania z rybą zgromadziły za moimi plecami grupkę lokalnych bywalców, którzy – już wcześniej zaobserwowałem – skapitulowali, składając kije i bardziej wnikliwie niż poprzednio, obserwowali mnie i jeszcze dwóch spiningistów, którym też nieźle szło. Całkiem tłuściutki szczupak uznał w końcu, że marsz pod prąd nic mu nie da i zawrócił, ale był tak zmęczony, iż w połowie drogi do mnie, poddał się zupełnie. Szybko przeciągnąłem go przez ostatnią, silną smugę nurtu w spokojną wodę między mielizną a brzegiem. Dość łatwo go podebrałem. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że esox łyknął kopyto na tyle głęboko, że jeszcze 2-3cm żyłki miał w paszczy. Ryba miała jakieś dziwne uzębienie [jak na szczupaka]: ilość zębów na oko była bardzo mała, na krawędziach zaś, drapieżnik miał rzadkie i grube, podobne bardziej do sandaczowych, niezbyt ostre „kły”. Dokładny pomiar i znów w głowie taka fajna nutka triumfu, typowa chyba dla każdego z nas, gdy wejdzie na kolejny stopień wyżej. 71cm. Po fotkach odwróciłem się do Wisły i powoli zamoczyłem zbója. Nie wyrywał się specjalnie, ale trzymał „pion” bez kłopotu. Puściłem go. Chwilkę stał w spokojnym nurcie, by majestatycznie odpłynąć w ciemniejącą w mroku wodę. Nie dosłyszałem wszystkiego, ale zza pleców dobiegło mnie, wypowiedziane głosem pełnym rozczarowania i autentycznego żalu: „…a byłby ozdobą stołu na Wigilię…”
2014r. Musiało minąć sporo czasu zanim złowiłem o kilka centymetrów większego zębacza.
Jestem nad bajorkiem drugi dzień z rzędu. Jak tu się oprzeć, kiedy zaraz może pojawi się mróz i wszystko zamarznie w dwa dni przy tak niewielkiej kubaturze zbiorniczka. Jest jak dzień wcześniej tylko o stopień zimniej i wieje ze wschodu. Trochę zniechęcony nieskutecznością wcześniejszych starań i nieprzekonany do zbyt chyba szybkiego z konieczności [płytko] prowadzenia gum, pełen nieufności do kiesko uzbrojonych swimbait`ów, mam dziś slajdera Salmo. Cały komplet tych pięknych przynęt leży już chyba ze trzy lata i się kurzy. Kij jest krótki na tyle, że nawet z tego płaskiego brzegu jakoś daje się grać tą przynętą. Wprawdzie upadek takiego „bąka” robi fale od brzegu do brzegu, ale co tam. Szarpnięcie mocniejsze – wobler robi nerwowy skręt i jakby szybuje pod powierzchnią jeszcze z 20cm. Jest pływający i naprawdę wygląda jak ryba, która nie może się zanurzyć. Po około półgodzinnej ciszy widzę, jak w przeciwległym końcu bajora, coś je przepływa w szerz. Coś na bank dużego. Wobler spóźniony, ale przecina tor ryby, raz i drugi. Szczupak nie wytrzymał i ruszył. Gdzieś stanął. Z tych 30 -40m nie ma szans go zobaczyć, nawet w takim brodziku.
Kilka minut ciszy i nareszcie cierpliwość w końcu nagrodzona. Tyle, że szczupak się myli. Ruszam kijem w momencie, gdy slajder znieruchomiał, a ja znów szarpnąłem. Po prostu nie trafił, a ja mu w tym pomogłem. Mimo odległości wiem, że jest to ryba cokolwiek większa, a jak na taką wodę to już kawał drapieżcy. Szczupak znów się przyczaił – taką mam nadzieję, ponieważ od kilkudziesięciu rzutów nie ma po nim śladu. Jedyne co zmieniam, to robię długą przerwę po każdym szarpnięciu, jakby miała się powtórzyć historia sprzed pół godziny. Już się miałem poddać. Tymczasem w pauzie między szarpnięciami pojawia się wielki w tej scenerii wir i czuję wyraźne ale lekkie przytrzymanie. Zacinam ile wlezie i w końcu jest! Nie ma co zmyślać – ryba nie miała najmniejszych szans w zderzeniu z tym sprzętem, w tych okolicznościach. Nie licząc jednej próby świecy, to owszem stawiał się jak mógł ale szybko był przy brzegu. Jedynie przy tym niby skoku zdrętwiałem, bo po samym łbie wiedziałem, że mam swój nowy rekord. Fakt, iż w temacie szczupaka nie mam się czym chwalić, ale w sumie nieźle, że po iluś tam latach intensywnego łowienia, jest jeszcze bardzo realna szansa śrubować swój wynik. W temacie niektórych ryb, to sobie już nie robię nawet nadziei [boleń, wzdręga], choć wszystko może się zdarzyć.
Jestem już spokojny, bo sporego woblera nawet nie widać na zewnątrz paszczy.
Ryba bardzo nie wierzga, gdy podbieram ją pod brzuch. Miło się czuje te na bank trzy kilo. Cieszę się, że jest zimno i wilgotno, bo trochę gimnastyki czeka mnie przy odhaczaniu zębacza, a jakieś zdjęcia też by się przydały. Ten egzemplarz jest niesamowicie potulny. Dał się odhaczyć i zmierzyć bez większych kłopotów. Miarka wskazuje 74cm. Przeskoczyłem o całe trzy „centy” rekord z 2006r [nie śmiać się:) ]. Dumny jak paw i chyba jednak ciut roztrzęsiony, robię kilka kulawych fotek z telefonu i rozglądam się czy aby nikt nie widział mnie w tej akcji. Ale wokół tylko gwiżdże wiatr, a jedynym świadkiem jest kołujący nade mną jakiś skrzydlaty drapieżca.
Wkładam szczupaka do wody. Odpłynął z metr i stanął. Długą chwilę gapiłem się jak na obrazek. Byłem ciekaw, czy pozwoli się dotknąć, ale jeden mały ruch i już znikł pod drugim brzegiem.
Było już mało istotne, co się tego dnia wydarzy. Szczęśliwy stawek pozostawiłem w spokoju.