Gatunek wspaniały. Pięknie pozujący na zdjęciach i osiągający pokaźne rozmiary. Nie łudźcie się, nie zobaczycie tu olbrzymów. Podobnie jak w kwestii szczupaka, nie miałem styczności z potworami w tym gatunku. Z tym, że na te ryby rzadko, ale bywa – nastawiam się celowo i chyba całkiem skutecznie je łowię. O ile są… Zasmucające jest, jak perspektywa zaledwie 6-8 lat pokazuje dramatyczne zmiany w populacji tego drapieżnika. Twierdzę, ze ich nie ubywa, ale dochodzi jakby do skarlenia populacji. Tyle, że to nie wynik niewłaściwego środowiska, tylko raczej wybijanie największych sztuk. Coraz mniej wyrośniętych ryb, nie nadąża z przekazywaniem genów, w tym genu wzrostu. Trą się coraz mniejsze ryby. Na odcinku Wisły około krakowskiej, bez problemu, z marszu, przy łowieniu kleni, czy jazi, jeszcze nie tak dawno przynęty atakowały nagminnie sztuki 35-40cm. Przy brudnej, podniesionej wodzie latem, w ciemno można było łowić około 60cm ryby. Obecnie znikły. Masowo można połowić na paprochy 20cm maleństwa. Z pewnością oddając się temu gatunkowi na jakiś dłuższy czas, można dojść do budzących zachwyt wyników. Tak jest z każdym chyba gatunkiem. Na razie sandacz jest dla mnie dlatego rewelacyjnym, że nieszczególnie planowanym bonusem.
1991r. Sierpień. Po nocy na dunajeckiej wyspie obudził nas niepokojąco szybki przybór wody. W ostrym tempie składaliśmy graty i ewakuowaliśmy się na brzeg. Szczęśliwie nie mięliśmy namiotu, koczując pod gołym niebem. Ten pośpiech trochę popsuł nam doskonałe samopoczucie po emocjach poprzedniego dnia. Jako bardzo młode chłopaki, wraz z bratem byliśmy niezwykle zadowoleni z holi wielu kleni, płoci, uklei, kiełbi, krąpi. Trafiło się kilka brzan [łowiliśmy metodami gruntowymi]. Ochłonąwszy nieco, postanowiłem pospinningować. Wszak była dopiero 5.00 i przed chwilą się rozwidniło. Nie uszedłem nawet 5m, gdy na ziemi znalazłem śmieszną przynętę. Tzn. domyśliłem się, że to przynęta, bo nigdy o takiej nie słyszałem ani takiej nie widziałem. Powiedzmy, że pochodziłem z bardzo konserwatywnej i odpornej na nowości, wędkarskiej familii. Twister miał około 7cm i 5g główkę z resztkami czerwonego lakieru. Nie wiedząc o czymś takim jak agrafka, przywiązałem owo cudo do żyłki, by zobaczyć jak wabik pracuje. Nie powiem – dynamiczne merdanie bardzo mi się spodobało. Nie zgadzało mi się tylko jedno: na topornym kiju z włókna szklanego kompletnie nie czułem pracy przynęty. Nic nie czułem. Gdzie tu do świadomego kontaktu, wręcz dialogu wędkarz – wirówka. Zniechęcał mnie też trochę kolor. Taki mało widoczny w wodzie, przeźroczysty brązowo – zielony. Ciekawość jednak wygrywa. Stałem mniej więcej pośrodku klatki. Tylko przy brzegu woda płynęła szybko, wręcz rwała. Głębokość była na pewno spora. No, więc rzut. Taki w środek klatki. Nawet nie wiem czy twister szedł przy dnie, czy inaczej. Rozklekotany cud myśli socjalistycznej marki Skalar, wydobyty niegdyś w Rabie z resztką kija, którą chyba w pijackim amoku ktoś posłał w nurt, lekko postękiwał podczas zwijania żyłki. Nie musiałem czekać długo. Po jednym z pierwszych przeprowadzeń gumy, pod samym brzegiem, w tym silnym nurcie miałem takie „przyłożenie”, że moje kilkanaście lat wędkarstwa przyzwyczajonego, co najwyżej do ledwo wymiarowego pstrążka [wtedy, jeśli pamiętam 25cm], zatrzęsło się w posadach. Ryba poszła ostro w dno i poniżej mnie, wykorzystując prąd wody. Ostatecznie wyjąłem go szybko. Miał 43cm ale to był pierwszy sandacz jakiego złowiłem! Zdjęcia oczywiście nie zrobiłem, lecz rybę puściłem jako niemiarową. Jakiś „wędkarz”, który właśnie się rozkładał, komentował na głos, że jesteśmy frajerami, puszczając rybę…
2002r. Od 2 lat nie wyobrażałem sobie już spinningu bez gum. Oswoiłem się nimi na dobre, a odpowiednio dopasowany kij i trochę wprawy, pozwala przewidzieć, co dzieje się pod wodą. W międzyczasie przez ręce przeszło mi trochę sandaczy, kilka nawet już cieszących debiutanta, ale były to podcinki. Takich ryb nie liczę jako złowionych. Ryba ma zaatakować przynętę paszczą a nie ogonem, grzbietem czy brzuchem…
Dwudniowy wyjazd nad Wisłę obliczony był na bolenie, które już mocno rozbudzały moją wyobraźnię. Niestety, silny, „ruski” wyż, skutecznie zniwelował moje plany. Może nie do końca, bo ogromny [61cm], jak wtedy myślałem, boleń skusił się na gumę, ale generalnie pogoda była, jak to mówią w prognozach „turystycznie wspaniała”. Drugiego dnia, na martwej wodzie [dziś wiem, że taka nie była] w desperacji zmontowałem cięższy kij z żyłką 0,24mm i założyłem 12cm ripper na potężnym haku. Stanąłem z tym zestawem w chyba najgorszym miejscu: uciąg jak diabli i dno równe jak autostrada. Dodam, że było około południa. Już na początku silne branie. Ryba ledwo machnęła ogonem i było po wszystkim. Sandacz miał 45cm. Uznałem, że jest za mały i też nie mam fotografii.
2004r. Łagodny czerwcowy wieczór. Ryby biorą jak głupie. Raczej rybki, ale naprawdę, co trzeci rzut mam branie. Chmary okoni, małych sandaczy. Kilka kleni. Te to nawet pokaźne. Łowię w takim błogim rekreacyjnym nastroju, myśląc o nadchodzących wakacjach. Przepiękna miejscówka. Wąska mielizna, na którą da się wejść w spodnionutach, wrzynająca się na 15-20m w głąb koryta, skośnie do nurtu. Między nią a brzegiem woda ledwo płynie. Na końcu żwirowego języka, gdzie główny nurt styka się z tą leniwą, przybrzeżną smugą, tworzy się spore zawirowanie, łagodne jednak i dosyć głębokie. Rzucam w dół rzeki, poniżej niego. Tam w silnym i płytszym nurcie gumka śmiga w połowie wody, a dochodząc do zawirowania, opada w słabszym prądzie. Wtedy najczęściej mam pobicia. Dojeżdża do mnie dwóch znajomych. Jeden z nich ma tez świetne wyniki. Po prostu dużo się dzieje. Zbliża się 19.00. Przybywa nieco chmurek i robi się pogodny zmierzch. Maleńki, 2 cm ripperek na 2g ląduje po raz kolejny w Wiśle. Tym razem mam takie „szmaciane” przytrzymanie. Początkowo jestem pewien, że to jakiś spływający worek. Szybko jednak czuję, że coś po drugiej stronie jest niewątpliwie z krwi i ości. I nie jest małe. Kleniowy kij nie zgiął się do maksimum tylko dlatego, że nie wytrzymała by cienka żyłka – odpuściłem hamulec. Na szczęście ryba stała uparcie w spokojnym, głębszym nurcie. Wodny klincz trwa chwilę, ale powolutku ryba daje za wygraną. Po chwili mam ją blisko brzegu. Tzn. nie wiem, co mam, bo ryba jak przyklejona klejem jeździ po dnie, a jest z 1,5m. Na dodatek spory cień rzuca wysoka skarpa. Nieco spokojniejszy, zaczynam z kolegami mocno spekulować, z czym mam do czynienia. Znów chwila przestoju. Ryba jednak kapituluje. Tak myślę, bo już dość zdecydowanie podciągam ją do powierzchni. Wydawał mi się wielki. Sandał jak mnie tylko zobaczył, to dał gazu i znów musiałem odpuścić hamulec. Znów chwila przeciągania liny, ale krótsza. Poza świetnym pozowaniem, okoniowate powinny być nagrodzone za łatwość podbierania. Duża sztywność ciała pozwala jedną ręką podebrać nawet ciut większą sztukę pod brzuch. Bardzo się cieszę – ryba ma 65cm. Kondycja, prezencja, stonowana, ale wspaniała kolorystyka, można powiedzieć – klasa i szyk. Tym razem nie odpuszczam. Kolega robi mi zdjęcie. Rybę wypuszczam.
2006r. Długo się zastanawiałem, czy napisać o kolejnym sandaczu. Powód prosty. Złowiłem go w okresie ochronnym. Wprawdzie przypadkiem, ale jednak. Rybę oczywiście wypuściłem i to szybko, biorąc pod uwagę, że mogła stać nad gniazdem, choć chyba było jeszcze za wcześnie, po dość długiej zimie. No, oczywiście można mieć zastrzeżenia. W oficjalnych rejestrach, to może by było naganne, ale to mój prywatny ranking, prywatny wyścig z samym sobą. Nikogo nie oszukam.
Około 20 kwietnia. W dzień całkiem znośnie, ale nad ranem i wieczorem lodówka. Temperatura zjeżdża na ledwo 7 stopni na plusie. Obaj z Dominikiem jesteśmy zadowoleni. Mamy po boleniu, jakaś drobnica. Zdarzyło się kilka bardzo emocjonujących holi, niestety podciętych leszczy. Około 50cm ryby zmuszają nas do dłuższych spacerów za nimi, za nim na lekkim zestawie uda nam się je podebrać. Momentami ryby zachowują się jak nie leszcze [ nie ma charakterystycznego „wielbłąda”] i przez moment dają ułudę, że to coś innego i niekoniecznie podcinka. Pod wieczór postanawiam obrzucać zalane trawy. Oddzielony od brzegu 2-3m silnym nurtem obszar, był wyraźnie płytszy i porośnięty zeschłą trawą. Tylko obfite topnienie śniegu spowodowało, że woda tu płynęła. Przy normalnym stanie – suchy ląd. Dzień wcześniej w tym miejscu, do wirówki wystartowała mi spora, srebrna ryba. Widziałem ją z daleka. Długa, naprawdę długa biała smuga tuż pod powierzchnią zawróciła. Kąt widzenia nie dawał szans na identyfikację gatunku. Wyobraźnia podpowiadała wielkie klenisko. Tym razem podszedłem znacznie bliżej. Wystarczył rzut na 10m. Wirówka jedynka z przeciążonym korpusem powoli przeczesywała obszar traw. Kij trzymałem wysoko, by silny przy brzegu nurt nie demolował pracy wabika, wybrzuszając żyłkę – rzucałem prostopadle do nurtu. Szybkie i bardzo ostre branie nawet nie wymagało zacięcia. Ryba postawiła się bardzo ostro. Kijem zaczęło mocno bujać. Początkowo, pomyślałem o grubym boleniu. Lecz ryba spłynęła z zalanych traw w kierunku środka rzeki i natychmiast zeszła do dna. Nic z podpowierzchniowych szaleństw rapy. Po jakimś czasie ryba odpuściła. Przeciągając ją z powrotem nad trawami wiedziałem już, że mam sandacza. Potem wszystko podziało się z automatu. Kolega czekał już z aparatem, centymetr w ruch; kolejny schodek wyżej. Ryba ma 69cm. Wypuszczam go natychmiast z niejakim żalem. Gdyby to było po okresie ochronnym, chętnie lepiej bym mu się przyjrzał. Pomimo silnego prądu wzdłuż brzegu, sandacz od razu odpalił w kierunku środka rzeki, w trawy, gdzie zaatakował błystkę. Był to największy sandacz, jakiego zdarzyło mi się złowić na obrotówkę.
2007r. Tu zahaczyłem już rybę z takich, którymi można się od biedy pochwalić. Samo zdarzenie było przypadkiem, a zarazem należało do tych najwspanialszych wędkarskich przygód, jakie mogą nam się przytrafić. Trzeciego listopada pogoda była typowa dla tej pory roku: zaledwie kilka kresek na plusie, całkowite zachmurzenie z dość silnym wiatrem. Szczęśliwie, było sucho. Stercząc w ulubionej miejscówce, bezskutecznie batożyłem Wisłę w poszukiwaniu choćby najmniejszych okoni. Niestety, eldorado z poprzedniego roku było już tylko wspomnieniem na zdjęciach. Zniszczyła je głównie ludzka pazerność [ryba została „wykoszona”] i w mniejszym stopniu sama natura – wiosną, duża woda naniosła sporo piachu. Jak rzadko, nie miałem najmniejszego brania. Mimo puchowej kurtki zacząłem marznąć. Było już późno, zaczynało szarzeć. Zmusiłem się wejść kolejne 10m w środek rzeki. Wprost na mnie napływał główny około 2m głębokości nurt, a na lewo ode mnie też spory warkocz dołączał do niego. W powstałym między nimi klinie zrobiło się zastoisko, ze stromymi kantami. Kilka rzutów 2,5cm twisterkiem motoroil na 2g. Nareszcie! Wyjmuję okonka. Za chwilę mam kolejne, tym razem spudłowane brania. Rybki biorą na szczycie podwodnej piramidki. Po chwili tuż pod powierzchnią, słabo się chlapiąc, spada mi następny pasiak. Odbudowany, że choć w te ostatnie 20min, jakie pozostały do zupełnych ciemności połowię sobie. Figa. Brania się urwały. Jestem zdezorientowany. Mija kolejna długa minuta i nic. Następny, już mechaniczny rzut. Mała główka ledwo napina żyłkę 0,16mm. Powolny opór. Ewidentnie zaczep. Z czuciem, lecz mocno napinam linkę. Mam wrażenie, że złapałem wielką lagę, częściowo zakopaną w piasku, która zaczepiona za jeden koniec dała się lekko przekręcić. Przeświadczenie takie mam ułamek sekundy, bo natychmiast wędka przesłała mi jeszcze jeden impuls świadczący o tym, że drewno ożyło. Bez emocji, pewny, że to podcinka leszcza, bez ceregieli próbuję unieść rybę i zmusić do płynięcia w moją stronę. Wprawdzie włosy nie stanęły mi dęba, bo nadal zakładałem, że to leszcz, ale mimo wszystko zdumiony, obserwowałem jak moje starania jedyne, co spowodowały, to flegmatyczne, jakby od niechcenia odpływanie ode mnie. Dalej i dalej. Bardziej zaciekawiony niż przejęty raczej słucham niż obserwuję jak żyłka wysnuwa się na popuszczonym hamulcu. Chętnie bym zobaczył tego lecha. Po około 20m ryba staje i zaczyna płynąć w prawo, w kierunku głównego nurtu. Tuż przed najsilniejszym w tym miejscu uciągiem, ryba jednak stanęła. Próbuję ją podciągnąć. Już w totalnych ciemnościach majaczy mi wielki srebrno – biały kształt. Za długi na leszcza. Boleń! Bardzo duży. Adrenalina natychmiast swoje robi. Ryba niemrawo szarpie się pod powierzchnią, tyle, że zrywy są jakieś takie tępe i mocno bijące w żyłkę. Odczuwam to bardzo mocno i zaczynam się bać, czy sprzęt da radę. Zaraz przychodzi mi do głowy inna myśl: pal licho żyłkę, ale cieniutki, naprawdę słaby druciany, mały haczyk nie wytrzyma. Ryba pokazuje się w całości jakieś 5 m ode mnie. Rany, ale sandacz! Około czwórkowa gruba jak beczka ryba, chaotycznie przewala się raz w prawo, raz w lewo. Wchodzę tak głęboko jak tylko wodery pozwalają. Agnieszka, nie bacząc, że głębokość znacznie przekracza wysokość gumiaków, odważnie sunie od brzegu do mielizny z aparatem. Rybę przytulam jedną ręką do uda, kij w zęby, drugą ręką łapię sandacza „pod brodę”. Jestem na mieliźnie. Haczyk wbił się w czubek dolnej szczęki ryby, zaczepiając za jedyny grubszy fałd w kościstej paszczy. Jakimś cudem nawet się nie rozgiął. Jedyny minus: zdjęć zrobiliśmy chyba z 15. Żadne nie miało właściwej ostrości. Ale fajna pamiątka pozostała. Rybę, zanim wypuściłem, długo oglądałem w świetle latarki. Sandacz miał równo 80cm. Mimo długiego, ale w sumie łagodnego holu, czmychnął natychmiast w głębinę, po tym jak po 2-3 minutach postoju w płytkiej wodzie, chciałem jeszcze raz poczochrać go po szorstkich łuskach. Euforia.