Ryba tego gatunku była pierwszą jaką udało mi się złowić, a która spełniała normy medalowe, te powszechnie przyjęte [50cm]. Obecnie jakoś nie jestem napalony na ten gatunek, tzn. bardzo często nastawiam się na te ryby ale bez oczekiwań. Nie mam wątpliwości, że ryby te mogą osiągać znaczne rozmiary – największy, którego widziałem na własne oczy miał 65cm. Niestety był martwy – znalazłem go po jednej z powodzi nad brzegiem Skawy. W miarę wiarygodne, ale nie potwierdzone fotografiami głosy w moich stronach, mówią o rybach jeszcze większych, zwłaszcza z dolnego odcinka Raby oraz z Wisłoka i Wisłoki. Ja spinningową przygodę z kleniami zacząłem w rzekach podgórskich, ale wszystkie ponad pięćdziesięciocentymetrowe okazy złowiłem w Wiśle. Do dziś pamiętam pierwszego, nawet nie klonka, a klenika złowionego spinningiem. Miał może z 20cm i walnął w błystkę „trójkę”. Było to z końcem lat 80-tych na Dunajcu. Gatunek ten jest dość łatwy do złowienia; z okazami jak to z okazami – jest znacznie trudniej. Tak przy okazji, jak pisałem ten tekst, uświadomiłem sobie, jak bardzo przez ostatnie 20 lat zmieniło się podejście do kleniowych przynęt. Od praktycznie wyłącznie wirówek – najczęściej nr 2 – przez tłuściutkie 3-4cm woblery, do coraz mniejszych przynęt z naprawdę maleńkimi wobkami obecnie. Miniaturyzacja jest szczególnie charakterystyczna dla dużych rzek nizinnych. Prywatnie przeszedłem okres przekonania o okoniowych paprochach jako najlepszej przynęcie na klenie, a do dziś trwam w twierdzeniu, że najlepszym wabikiem na te ryby w wodach stojących są mikroskopijne wahadłówki.
1999r. Skawa. To był mój pierwszy rok poznawania tej rzeki i zarazem wędkowania wyłącznie na spinning. Nie ma o czym się rozpisywać, bo rybka była mała. Kleń miał 32cm i uderzył w mały ripperek prowadzony przez bagnistą zatokę, jaka pozostała po większej wodzie i ledwo miała kontakt z rzeką. Było to w ostatnim dniu października. Ryby nie sfotografowałem, ponieważ miałem do czynienia z trochę większymi klonkami, w czasie połowów spławikowych. Trochę żałuję, bo było nie było, to pierwszy, oficjalny kleń.
2000r. No, to był rok kiedy rekord był pobijany trzykrotnie. Pierwszy raz miało to miejsce także na Skawie. Początek maja, raczej chłodno i czysta ale spora woda. Pamiętam jak typowym, powierzchniowym, 4cm bączkiem raczej bezsensownie przy tej temperaturze [około 12stopni] i porze roku, próbowałem skusić ryby na 1,5m dość szybkiej wodzie. Do dziś pamiętam, jak znikąd pojawił się kleń, podpłynął do przynęty, chwilkę dał się znosić wodzie, oglądając wobler, by w końcu z pasją go zjeść. Rybka miała 33cm. Też obyło się bez fotki.
2000r. Także Skawa ale już w upalny lipiec, po ogromnej ulewie. Woda podniosła się z pół metra i totalnie zbrudziła. Była jednak ciepła. Już nie padało ale wilgoć w powietrzu była wielka. Z braku chęci do chodzenia po mokrych krzakach, stanąłem na zalanym żwirowisku, gdzie woda sięgała może 40cm – normalnie była tam sucha plaża. To co tam się stało, przyprawiło mnie, rozgryzającego tajniki spinningu o euforię. Zmęczone dużą wodą i chyba zwabione jakimś pokarmem ryby, [ nie tylko klenie] zgromadziły się w tym miejscu, a ciche zachowanie i zerowa widoczność powodowały, że nawet hol jednej sztuki nie płoszył reszty. Dłuższy czas straciłem łowiąc 7cm kopytem na paru gramach, bo w pierwszym rzucie miałem 27cm okonia. A na dodatek brania miałem co chwilę, tyle, że bardzo delikatne i skuteczność zacięć była zerowa. Po dłuższym czasie założyłem mały woblerek, bardzo niepozorny, czarno-srebrny o bardzo subtelnej pracy. Uznałem, że typowy „bąk” będzie za bardzo szalał w wodzie. Nie wiem, czy inny wybór nie byłby jeszcze lepszy ale klenie i chyba jazie, których wtedy było sporo w rejonie jazu w Grodzisku, atakowały go chętnie, choć nadal bardzo delikatnie. Po którymś tam mniejszym kleniku, coś leciutko traciło woblerek. Nawet nie zaciąłem tylko uniosłem nieco kij. Na płyciźnie zaś gejzer wody – tak to wtedy odebrałem. Dość sztywna Sedona Shimano do 20g nie dała rybie zbytniego luzu, przez co zmagania były krótkie ale bardzo dynamiczne. Byłem zachwycony największym jak do tej pory kleniem – miał 46,5cm. Nie musze dodawać, że wydawał mi się istnym wielorybem.
2000r. Wkraczamy w strefę medalową. To już Wisła. Wprawdzie lepiej było by napisać o rybach, które w tym okresie rwały mi żyłkę, tyle, że często nawet ich nie widziałem. Fakt, że w rejonie progów na krakowsko – oświęcimskiej Wiśle można był wtedy bić rekordy dosłownie w każdym gatunku, trzeba było tylko umieć… Bywały dni, gdy miałem dosłownie dziesiątki brań typowo kleniowych, ale głównie na gumę, bo to była jedyna przynęta jaką byłem w stanie dorzucić do podwodnego rumowiska cegieł i resztek gruzu z prętami zbrojeniowymi. Ryby jakie tam żyły łapały ogonki kopyt, więc efekty miałem mizerne. Potem odkryłem, że ładne klenie przebywają między wielkimi, zatopionymi kawałkami muru. Tu było lepiej, bo dorzucałem na żyłce 16-ce, wirówką nr 2. Zabawa była fantastyczna, a częste ryby w granicach 40-46cm zupełnie przysłoniły mi inne gatunki. Potem już nie było takich możliwości, bo akurat rozpoczęto „remonty” dna – równanie wszystkiego, przytrzymywanie wody itp. bzdury niczemu nie służące, a już na pewno nie rybom. Potem, przy niżówce pokazała się kolejna grupa resztek, prawie całych ścian z cegieł, które ktoś wrzucił w nurt. Tam najlepiej łowiło się rzucając pod prąd. Klenie wyskakiwały z załomków murów i bardzo agresywnie łapały wszystko, co było na tyle niewielkie, że przypominało pokarm. Nagminnie łapały, co wielokrotnie widziałem – niedopałki papierosów. Brały dosłownie na wszystko. Pamiętam, że łowiłem klenie na gnoma „0”, wirówkę, biały twister 7cm i takiej wielkości kopyto i małą cykadę… a wszystko w ciągu tego samego dnia. I rzadko jakaś ryba miała mniej niż 35cm. Miałem nawet przejściowe kłopoty z miejscowymi robotnikami, którzy zaproponowali handel wymienny: flaszka za klenia. Odrzucenie propozycji potraktowali jak zniewagę i jeden z nich usiłował wpłynąć na mnie w sposób mało cywilizowany. Ostatecznie jakoś ocalałem, a robotnicy też ostygli w apetycie na klenie. Przynajmniej moje. Nie mogłem osiągnąć jednak tych magicznych 5 dych. Odpuściłem nawet z końcem sierpnia i dałem szansę brzanom, ale, że początek września w niczym nie przypominał jesieni, postanowiłem spróbować jeszcze raz. 9 września, około 16.00 byłem nad wodą. Bardzo szybko złowiłem klenia pod 40cm i dwa małe sandacze. Zmieniłem też przynętę, jako, że gumy i błystki masakrycznie wręcz, klinowały się w zaczepach. Nie co mniej konfliktowy okazał się biały, wolnotnący, wobler. Taka około 6cm uklejka. Kolejny rzut pod prąd, przeciągam szybko wabik nad grzbietem pierwszego głazu, lekkie popuszczenie ale z dziury za nim nic nie wypada; ściągnięcie przynęty do brzegu o jakiś metr – ominięcie fragmentu muru; znów popuszczenie na głębszej i hamującej wodzie i łup! Ataki na przynęty ściągane z prądem nie co szybciej niż nurt, są zazwyczaj bardzo agresywne, bo ryby robią charakterystyczny zwrot pod prąd, niezależnie czy to kleń, pstrąg czy boleń. W każdym razie dostałem „w łokieć” a kij ostro podrygiwał i nawet jak na małą elastyczność, giął się obiecująco. Ściąganą z prądem rybę miałem szybko przy brzegu ale tu na stojącej prawie wodzie nie szło już tak łatwo. Widzę, po grubych wargach klenia, że kolejna granica zostanie przekroczona o ile go wyjmę. No ale się udało. Byłem kosmicznie wręcz dumny i po tym jednym holu byłem gotowy napisać poradnik dla łowców wielkich kleni. Na szczęście nie zrobiłem tego. Kleń miał równiutkie 50cm.
2006r. Końcówka kwietnia. Nad Wisłą tak, jak nieraz w połowie maja nie bywa: zielono, ciepło, bolenie szaleją. Ciut, ciut z tymi rybami się zapoznałem i próbuję je łowić. Zrobiłem sobie około 8cm czarno-białą uklejkę, wyważoną tak, by samoistnie tonęła około 0,5m. Ale tylko tyle. Można było ją „zawiesić” w toni, co skutkowało atakami boleni, szczególnie jak żerowały głębiej, kiedy było chłodno. Wobler ten ma dwie wady – ma bo do dziś go używam: musiałem zabrać kotwiczkę brzuszną, bo niestety nie „zawisał” w toni, tylko ten ułamek grama ciągnął przynętę powoli ale do dna. Drugi kłopot to wąskie zastosowanie wabika, mianowicie ryby atakowały go tylko ściąganego z prądem. Wyglądało to najczęściej w ten sposób, że rzucałem tuż poniżej dużego przelewu, gdzie wiedziałem, że woda jest głęboka i widać było, że wytraca prędkość. Dosłownie z 5 szybkich obrotów korbką i potem utrzymywanie lekko napiętej żyłki samą końcówką kija. Wtedy były brania. Nie trzeba było rzucać dalej niż 20m, a ataki miały miejsce najczęściej na pierwszych 5-7m, potem już znacznie rzadziej. Tym razem łowiłem we wstecznym, silnym prądzie, stojąc na opasce pod którą było około 2m, a rzucałem jakieś kilkanaście metrów od brzegu, pod pokazującą się niewielką mieliznę, która wsteczny prąd powodowała. Dzień był niezwykle pechowy, a to za sprawa bardzo miękkiego kija jakim wtedy bolki próbowałem łowić. Najpierw straciłem około 65cm sztukę, która wybrała po pobiciu z 20m szesnastki i w łososiowym stylu, skacząc nad powierzchnię wytrzepała wobler. Jakiś czas potem zaraz po ataku, spina się około półmetrowa sztuka. Wtedy, atak bolenia na moją przynętę to już było wydarzenie, tak, że spięcie tych dwóch ryb odebrałem jako totalną klęskę. Zrobiło się cicho i ataki ustały. Rzucam więc niewielkim kopytem. A jakże, branie..i natychmiast obcinka. Drobna ryba w ogóle nie żeruje. Nie ma nic na pocieszenie. Zbliża się wieczór. Jakieś ryby znów chlapią we wstecznym prądzie. Kilka, może kilkanaście przeciągnięć woblera i jak nie walnie! Kij się gnie niebotycznie, ryba przy opasce nurkuje w znacznie głębszą i nie co spokojniejszą wodę. Powolutku jednak ryba męczy się, widzę, że mam klenisko duże ale czy największe? Śliskiego grubasa jakoś podejmuję za kark i odkładam na bujnej już trawie. Mierzę go. No i mam powód do radości – 52cm! Nie bardzo mam go jak sfotografować, wiec elementem porównawczym jest mój klapek nr 42.
2006r. To był generalnie świetny rok. Ryby brały cały sezon, a i nadchodząca jesień wcale tego nie zmieniła. Łowiłem na wyhamowującym prądzie, jednego z ramion wielkiej kipieli wypadającej z pobliskiego kanału, na którym zainstalowano małą elektrownię. Może samej Wiśle i rybom ów cud myśli człowieczej nie przeszkadza, ale śmiem twierdzić, że koszt budowy był większy niż zyski, nawet w dłuższej perspektywie. Zwalniająca woda toczyła się po żwirowym dnie, kończąc się wspaniałym dołem głębokości co najmniej 3m, z którego woda znów coraz szybciej wypływała, w miejscu gdzie jego dno gwałtownie unosiło się wraz z biegiem rzeki. Stałem sobie w spodniobutach, pośrodku Wisły. Sam, samiutki – cudowna rzecz dla wędkarza. Mimo, że 22 październik i temperatury zdecydowanie rześkie, to jednak pogodnie, a przymglone blade słońce dawało ułudę resztek lata. Ryby szaleją: głównie okonie. Gdy przynęta wypływa z głębiny i silniejszy prąd porywa ją w dół rzeki najczęściej następuje branie. Łowię ripperkiem Mans`a 5cm na 3g, perełka. Pasiaki bardzo przyzwoite – zdecydowana większość powyżej 20cm, dzielnie walczą na żyłce 16-ce i 3m ultralajcie. Momentami urozmaicenie w postaci sandaczyka. Ryby nie chcą atakować gumki ściąganej szybciej niż nurt. Musi ona spływać jak nieżywa. Totalna przepływanka. W którymś momencie, mimo, że ripperek spływa na lekko luźnej żyłce mam strzał, jak bolenia 70-ki. Ryba wyrywa z dołka i sunie kilkanaście metrów pod prąd, potem odbija w kierunku głównego nurtu, w dół rzeki. Zatrzymuję ją po dłużej chwili. Powolutku odzyskuję żyłkę. Wiem, że zdobycz jest ładna, choć teraz walczy bardzo, bardzo spokojnie, próbuje uparcie skryć się w dołku, w którym wzięła. Przez chwilę miga mi smukły kształt i mam wrażenie, że to brzana. Ryba znów próbuje płynąć pod prąd. Szybko jednak kapituluje, a ja jakoś bez przesadnej ekscytacji kontynuuje hol. Ryba jest już blisko i widzę świetnego, złotawego klenia. Oj, wtedy powróciło to niesamowite uczucie. Udało się go wyjąć. Przypominał klenie z górnej Skawy. Był bardziej złoty niż srebrny, miał ogromną głowę i dość szczupły korpus z wielkimi jak na klenia płetwami. Najważniejsze, że mierzył 55,5cm. Jedynie czego żałuję, to rzecz, z której tak bardzo się cieszyłem. Nie było nikogo, kto by cyknął fotkę. Zataszczyłem rybsko na pobliską mieliznę, a że to trochę trwało, wiec nie chcąc go mordować zbyt przesadnie, zrobiłem zdjęcia niezbyt oddające jego rozmiar.
Od tamtej pory, od czasu do czasu mam w rękach klenie około półmetrowe, tyle, że jakoś nie mogę „przeskoczyć” tych 55cm. Ale jak się to kiedyś uda, to dopiero będzie szał…