Inne

Poniżej będą przedstawiane moje największe ryby, które na ogół nie są celem spinningistów. Większość takich trofeów, to ewidentne przypadki, choć pewne gatunki [leszcz, jazgarz] dają się poławiać celowo i regularnie na konwencjonalne przynęty, a zastosowanie mikrojigów powoduje, że nie ma chyba gatunku niemożliwego do złowienia na spinning, choć to sport dość ekstremalny i zarówno sposób jak i ryby nie dla każdego. Wśród ryb będących amatorami tak niewielkich wabików także możemy wyróżnić te, na które w określonych warunkach można się nastawić [przykładowo płocie są takimi rybkami], oraz te, będące nadal przypadkową zdobyczą. Mnie zawsze bardzo cieszą takie niespodzianki po drugiej stronie linki.

Ten fragment mojej strony nie ma na celu lansować na siłę łowienia ryb spokojnego żeru. To, co poniżej potraktujcie jako ciekawostkę. Dlatego nie będzie tu kolejnych rekordów kiełbi [naprawdę spore łowiłem w Sanie na wirówki jedynki i zapewniam – nie były to małe brzany], uklei, które w okresie tarła są całkiem żarłoczne, jelców, które akurat moim zdaniem spokojnie można zaliczyć do rybek spinningowych – niestety w moich okolicach jest to rzadki gatunek; podobnie niewielkie jak na razie łowię krąpie, płocie czy ciut większe jazgarze. Przy tych ostatnich się na chwilę zatrzymam. W Wiśle można liczyć na brania całkiem pokaźnych sztuk, nawet pod 20cm. Są fenomenalną szkołą łowienia na najlżejsze twisterki, choć łowiłem je również na najmniejsze cykady. Biorą nieźle od września do końca października.

(Fot:A.K.)

Jeżeli ktoś radzi sobie z nimi, z ich bardzo delikatnymi braniami, to poradzi sobie z najbardziej zmrożonym, późnojesiennym okoniem. Rybka warta godzinki na wyprawie, pod warunkiem, że wiemy gdzie przebywa w większym skupisku.

Nie znajdziecie tu nic o tęczaku. Największy, jakiego wyjąłem, miał 47cm. Ryb tych miałem na kiju masę, lecz małych – kiedyś od rzeczki u źródeł, której była hodowla tych ryb, dzieliło mnie 5km. Jako licealista podjeżdżałem tam na rowerze. Mimo marnego sprzętu i niewielkiej wiedzy, zawsze łowiłem kilkanaście maluchów. Obecnie nie wpuszcza się ich do rzek, więc nawet o nich nie myślę, a „rekordy” z komercyjnych łowisk zupełnie mnie nie interesują, podobnie jak takie łowiska.

Dodam na zakończenie, że nigdy nie złowiłem na spinning węgorza, choć ponoć się to zdarza, oraz miętusa, co jest podobnie rzadkie, ale jednak nie niemożliwe. Tego ostatniego, to nawet nie widziałem na żywo…Z ryb prawdziwie spinningowych, jak dotąd nie miałem nigdy możliwości złowić troci i łososia oraz głowacicy. Z tym, że na salmonidy, nad morze mam kawał drogi, a za głowatką jak na razie nie próbowałem chodzić – fakt, że też nie mam takiej wody pod nosem. Z ryb, za którymi warto uganiać się ze spinningiem pozostał lipień, którego w końcu udało mi się złowić w 2016r.

Lin

To była sensacja. Naprawdę trochę mnie wgięło. Wprawdzie już wtedy liczyłem się, że w zasadzie każda tego rodzaju niespodzianka jest możliwa, ale tego gatunku w rzece nie brałem pod uwagę. Sierpień 2005r był dość deszczowy. Pojedyncze, słoneczne dni nie pozwalały całkowicie opaść leciutko trąconej i niestety bardzo zimnej jak na lato Wiśle. 17 Sierpnia, to był chyba trzeci z rzędu dzień z pięknym słońcem i wszystko wskazywało na to, że nareszcie nie ostatni. Ryby przez ostatnie dwa dni brały fatalnie, poza okoniami, które łowiłem w bardzo mało ekscytujący sposób. Otóż ryby zmęczone zimną i dużą wodą, „kotwiczyły się” na zalanych lekko wypukłych mieliznach blisko brzegu z wielkimi kępami soczystej zieleni. Trawy zalane tylko do połowy wysokości, dzielnie stroszyły swoje pióropusze. I tak brodząc cicho do pół łydki, wkładałem pionowo, między trawy i tuż przy kępach małego paprocha na odwiniętym 1,5m kawałku żyłki. W ogóle nie czułem brań. Osowiałe pasiaki tak jakoś łapały twisterek. Po prostu, po 2-3 sekundach unosiłem kijem przynętę z dna. Jak okoń zjadł gumkę, to pokazywał się nad wodą. Kontakty były umiarkowanie częste, ale ryby jak na rzekę nie najgorsze. Sporo takich tuż powyżej 25cm. Kolejna próba podniesienia przynęty spotkała się ze zdecydowanym oporem, a jakiś duży, jak myślałem okoń, robił slalom między kępami, aż popuszczał hamulec. Lekkim kijem ostro targało i byłem pewien, że mam sporego garbusa. Po długiej walce w porównaniu z niemrawymi tego dnia okoniami, wyjąłem ślicznego, [bo wszystkie są piękne] linka. Miał 31cm, a haczyk z 2g główką był wbity głęboko w pyszczek ryby. Nie wiem, chyba z ekscytacji zrobiłem strasznie kiepską fotkę. Można rzec z przymrużeniem oka, że tamto miejsce było bardzo „linodajne”, bo trzy tygodnie po mnie, w tym samym rejonie, tylko prawie w środku koryta, na płytkiej i kamienistej rafce [woda była już niska], mój kumpel złowił drugiego ciut mniejszego. Ryby z Wisły potrafią robić niespodzianki. Lin jest chyba jedyną rybą dla której mógłbym zdradzić spinning na rzecz spławika.

(Fot:A.K.)

Mój aktualny rekord, to 35cm i śmiem twierdzić, że w określonej porze roku [marzec – kwiecień] umiem te ryby łowić w powtarzalny sposób.

Świnka

Celowo łowiłem te wspaniałe ryby tylko dwa razy. Myślę oczywiście o spinningu. Potem podobne zdarzenia były zawsze przypadkiem. Najczęściej miało to miejsce na Skawie w okresie koniec sierpnia – koniec października. Pewnie byłbym bardziej wytrwały, ale by łowić te ryby skutecznie, trzeba namierzyć je w większej ilości i w odpowiednim miejscu. Nie może być bardzo głębokie. Metrowa woda to optimum, jeśli myślimy o tym gatunku i spinningu. Największą jak na razie złowiłem 31 sierpnia 2008r. Dzień był typowy dla schyłku polskiego lata: rześki z rana z bardzo upalnym południem i chłodnym wieczorem. Cóż może począć spinningista nad Skawą, dosłownie oblężoną przez setki ludzi i dziesiątki aut? Mnóstwo kąpiących się, czy brodzących po wodzie, wielu wędkarzy, hałas. Liczyłem, że chłodny ranek nie zachęci takiej rzeszy, ale piękne słońce zrobiło swoje. Nawet nie spojrzałem na pierwsze, głębsze miejscówki. W jednej było więcej ludzi niż wody, a drugą obsiadło pokaźne stadko spławikowców. Do tego wszystkiego panowała późno letnia niżówka w swoim najbardziej jaskrawym wydaniu. Zmontowałem, więc najlżejszy kij jaki miałem przy sobie z żyłką 16-ką i calowym paprochem na 2g. Szybko okazało się, że ryby są mocno przestraszone z tym, że żerują bardzo dobrze. Znajdowałem je na fragmentach, którym bym normalnie nie poświęcił minuty – płytkim, prostym nieciekawym odcinkom. Tam ludzi było mało albo wcale i tam ukryły się przestraszone stadka. Spacerując w dół rzeki, wyjmowałem raz za razem, spod jednego, to spod drugiego brzegu niewielkie klenie i całkiem fajne okonie. Do tego trafiały się sympatyczne kiełbie i mały pstrąg. W ochronionej potężną ścianą krzewów nad samym brzegiem, małej rynnie z gliniastym, na tym fragmencie dnie, dojrzałem kilkanaście zdecydowanie większych ryb. Świnki. Spędziłem w tym miejscu chyba ze dwie godziny. Miałem z 20 pewnych brań. Wszystko działo się jak na dłoni. Co kilka minut, któraś ze świnek nie wytrzymywała i ruszała zdecydowanie do wleczonej pod prąd gumki albo spławianej z nurtem wzdłuż stada. Niestety, ryby łapały sam koniec ogonka, co nie zawsze było nawet wyczuwalne. Przez pierwsze kilkanaście minut nie zrażałem się, tym bardziej, że akurat jedna z pierwszych prób ataku zakończyła się sukcesem. No, ryba chyba by tak tego nie oceniła. Nie mniej 41cm świnka była rybą dnia pośród całego drobiazgu. Z dzisiejszej perspektywy myślę sobie, że gdyby tak reagowały na mikrojigi, których wtedy nie miałem, to o ile by się nie spłoszyły, to mógłbym pokusić się o wysoki ilościowo wynik.

(Fot:A.K.)

Z perspektywy ostatnich trzech lat [piszę w roku 2016] – ten gatunek jest dla mnie w 100% spinningowy. Szczególnie jesienią udaje mi się złowić świnek całkiem sporo. Stanowią znacznie większy procent wśród złowionych ryb niż sandacze i szczupaki razem wzięte.

Karaś

Najbardziej utkwił mi w pamięci „okaz” długości może 17cm, który zjadł ¾ 5cm kopytka na 4g główce w lodowaty, grudniowy dzień. Jak widać – chcą to potrafią. Dużo karasi złowiłem, podobnie jak płotek na najmniejsze mikrojigi. Te nieznacznie większe skusiły się jednak na „normalne“ przynęty.

Pierwsze karasie złowiłem w dużym zalanym przez Rabę dole i było to 12 lat temu. Wybrałem się z jednym z ówczesnych moich „podopiecznych“ na pstrągi poniżej Dobczyc. Był początek kwietnia i woda poza tym, że podniesiona mocno, to miała typowy, pośniegowy kolor. Łowiliśmy mizernie – tak dziś bym nas ocenił, ale i tak myślę, że ktoś bardziej doświadczony nie miałby łatwo tamtego dnia. Zniechęceni po paru godzinach, już ładnych kilka kilometrów niżej, znaleźliśmy podłużny dół pokaźnych rozmiarów, całkowicie zalany wodą. Pod powierzchnia dostrzegliśmy nieliczne i niewielkie klonki. Założyłem 4cm woblerek. Coś jakby imitacja krąpika: patrząc z boku – prawie okrągły i bardzo chudy, przyglądając mu się „od głowy“. Kilka rzutów i klenie natychmiast dały nogę. Nie zrażony postanowiłem, spróbować prowadzić wabik głębiej [był powoli tonący]. Rzut jak wcześniej, obok wystających, bardzo nielicznych trzcin i na lekko napiętej żyłce czekam. A tu dość zdecydowane branie. Wtedy kosmicznie się zdziwiłem – karaś około 20cm. Po chwili złowiłem drugiego. Tamten miał 24cm. Niestety nie zrobiłem im zdjęć.

Drugiego, długości 27cm złowiłem 3 października w Wiśle, podczas zabawy z okoniami.

(Fot:A.K.)

Trzeci, największy jak do tej pory, był zupełną niespodzianką. Na napływie potężnego wlewu klenie regularnie atakowały mały twisterek spływający z nurtem tuż nad dnem. Zazwyczaj branie miało miejsce, gdzie nurt ostatecznie przyspieszał, nie pozostawiając złudzenia, że kąsek bezpowrotnie odpłynie w dal. Raz na czas, już na samym przemiale, gumką interesowały się niewielkie brzany. Półmetrowe ryby i lekkie zestawy dawały wiele emocji. I w tym największym uciągu miałem branie. Ryba z początku zatrzepotała pod powierzchnią, po czym od razu dała się unieść nurtowi. Ze zdziwieniem zidentyfikowałem karasia. Miał 33cm. Rzecz miała miejsce pod koniec maja nad Wisłą.

(Fot:A.K.)

Leszcz

Gdyby nie to, że na jednego uczciwie zapiętego leszcza, przypada 20 podciętych, mogłaby to być jedna z „rasowych” ryb spinningowych. Niestety, ryby te najczęściej są podhaczane i co tu dużo mówić, walczą wtedy o dwie klasy mocniej niż zapięte za trąbkowaty pysk. Tylko napawa mnie obecnie niesmakiem, darcie ryby za bety. Piszę, „obecnie”, gdyż przez dwa –trzy sezony, przeżywałem niezdrową fascynację wiosennych „pobić” leszczy płetwą grzbietową, piersiową i czym jeszcze się da. Nie łowiłem na szarpaka, ale jak los sprawił, że przynęta najechała rybę…Cóż z tego, że wszystkie wypuszczałem. Nie będę się wypierał – tak jednak było. W tej chwili, nie dość, że mnie to nie bawi, to nawet irytują takie wypadki. I moja zmiana nie jest wynikiem snobizmu, mody, tylko zwyczajnie dorosłem, dojrzałem… Nie wiem jak to nazwać. Piszę to, bo jak widać nikt nie rodzi się doskonały, za to każdy z nas ma wybór zachowań.

Nie mniej, przypadkowe „czyste” pobicia tych ryb, są zawsze miłym akcentem, dodającym smaczku danej wyprawie, szczególnie, gdy naszym celem jest drobna ryba, a leszcz, szczególnie ten wiślany, rzadko jest mniejszy w takich sytuacjach niż 40cm, a z reguły ma pod 5 dych. Tu pojawia się drugi, już mniej oczywisty, bo rekompensowany wielkością zdobyczy mankament: otóż nawet duży leszcz, lecz złapany w typowej dla niego miejscówce [ myślę o spokojnej, jak na rzekę wodzie], nawet na żyłce 16-ce, nie jest szczególnie mocnym zawodnikiem. Trzecim problemem jest kwestia, polegająca na tym, iż gatunek tych ryb jest agresywny w stopniu wystarczającym, by myśleć o nim jako o rybie spinningowej tylko przed i w czasie tarła, oraz pod koniec jesieni. Oczywiście, co podkreślam, wypuszczanie ryb w jakimś stopniu, moim zdaniem dużym stopniu – załatwiałoby problem, gdyby nie to, że właśnie wtedy ryby kotłują się w większych grupach i jak napisałem, na początku, zanim, któryś zaatakuje wabik, to wcześniej przynęta „atakuje” pierwsza.

Próbowałem łowić je na mikrojigi, ale w Wiśle tak maleńkie przynęty nie są możliwe do poprawnej prezentacji, nie na tyle wolnej, by leszcz zdążył zobaczyć i zareagować. W mniejszych, czystych rzekach sztuka ta udawała się z tym, że trofea nie przekraczały 30cm.

Tak naprawdę, poza jednym wypadkiem, nigdy nie łowiłem tych ryb celowo na bardziej konwencjonalne przynęty. Było to w 2009r na dość żwawym odcinku Wisły, który leszcze stadnie przekraczały, idąc w górę rzeki. Mniej więcej w środku koryta był mały uskok z wodą głębszą – około 1,5m i wyraźnie spowalniającą, na obszarze około 10-15m kwadratowych. Tam ryby się zatrzymywały i w jasne dni realnie zasysały z dna typowe, okoniowe paprochy. Nie trzeba było podszarpywać kijem i wolniutki nurt nie ściągał za szybko żyłki, na grzbiety leszczy. O ile mnie nie myli pamięć, to w ciągu kilku godzin, w tym miejscu złowiłem z kolegą, poza sporą ilością okoni i pojedynczymi małymi płotkami, leszcze od 40 paru do 58cm. Uczciwie, za pysk. Podcinki były rzadkie i na lekko napiętej żyłce, ryby szybko uwalniały się same. Na dłuższą metę taka zabawa nie jest jednak dla mnie.

1999r. Upalny lipiec nad zalewem utworzonym na niewielkiej nizinnej rzeczce. Zalew płytki i z zakwitem. Uczę się od nowa, czym jest spinning. Łowię maleńką wiróweczką. Rzucam z brzegu po 10-15 metrów, bo dalej, na żyłce 16-ce, przynęty nie jestem w stanie podać na sztywnym kiju. Już dotarło do mnie, że prawie ugotowane gorącem okonie, nie reagują, chyba, że trafię między czubki dochodzących do powierzchni rogatków, poczekam, aż wabik opadnie na dno i wtedy mam szansę. Ryby niewielkie i niewiele. W którymś momencie nieco mocniejsze przytrzymanie i wyjmuję leszczyka. Nie mierzyłem, ale miał z 25cm. Nie wprawiło mnie to w osłupienie [już oczytałem się, o drapieżnych leszczach czy krąpiach], ale było to sympatyczne. Z powodu dzikiego upału i marnych gabarytów leszcza, rybkę puściłem bez zdjęcia.

2000r. Otwarcie sezonu nizinnego. 1 kwietnia. Woda w Wiśle podniesiona jak diabli, ale czysta. No i temperatura iście wiosenna. Lekko zamglone słonko. Fajnie. Wprawdzie grunciarze, których siedzi z 12-u, jeden obok drugiego, twierdzą, że nie ma brań. Fakt, nie mają rozłożonych żadnych siatek. Łowię dość głęboko nurkującym woblerem wzdłuż, a w zasadzie na zalanych burtach. Co chwilę łapię zeschłe trawy. Uparcie nie zmieniam przynęty. Powielając tylko wkurzającą sytuację: kolejne duże źdźbło trawy. Ale wymusza to na mnie jeszcze wolniejsze prowadzenie. No i dość szybko mam pobicie. Ryba targa mi potężnie [tak to czułem wtedy] pierwszą w życiu węglówką. Wyjmuję szczupaka. Ma 58cm. Jaka radocha! Już wierzę, że węglówki same łowią ryby. Ściągają je jakąś tajemną mocą. Zbój wraca do wody. Niestety, parę metrów dalej mam kontakt z grubymi konarami, do których nijak nie mogę podejść mimo woderów. Burta jest za stroma i normalnie się przewracam. Zrywam wobler, zupełnie bez żalu. Dziś, tak jakoś mi się wydaje, że poza paliwem, przynęty też były chyba sporo tańsze…

Kolejne, małe wcięcie w linii brzegowej. Powiedzieć, że zatoczka, to już nadużycie, ale woda minimalnie zwalnia i nawet jest mini wsteczny prąd. Zakładam wściekłą, pomarańczową 6cm baryłę z białym brzuchem, którą, ze względu na kształt uznałem, za odpowiednią na klenie, co było błędem, bo mimo ówczesnego zatrzęsienia grubymi kleniami, te akurat miały zupełnie inne zdanie na temat mojego wyboru. Wobler w wodzie. Sztywny kij i tak niemiłosiernie ugina się pod naciskiem szalonej w silnym nurcie pracy baryłki. Ale nagle mam jednak ostre pobicie. Coś mocno wierzga pod brzegiem. Dość szybko wyjmuję sporą rybę. Jestem dumny. Leszcz ma 46cm i kotwiczkę w pyszczku. Pozostało tylko zdjęcie z końcówki holu.

(Fot:A.K.)

2000r. Ostatnie dni maja. Już rzeczywiście bardzo ciepło. Mam pierwsze w życiu cykady. Kupowałem z resztą każdą nowość „pod spinning”, jaka się pokazała. Kupiłbym nawet statuetkę wieży Eiffla, jakby uznany wędkarski periodyk napisał, że jest skuteczna. Taki wtedy byłem. Nawet, jak nie wierzyłem, to i tak kupowałem, by się samemu przekonać. No, a wiadomo: cykada to nie statuetka. Walczę, więc już któryś dzień. Na razie szału nie ma. To znaczy boleni, które wg faceta w sklepie, miały je uwielbiać. Dziś wiem, że sprzedawca łowił karpie z gruntu i to sporadycznie… Woda zasuwa, piana na powierzchni. Nie zrażam się. Jest pięknie. I ten smrodek Wisły. Dziś już nieobecny, ale może dobrze. Czuję dno, cykada od czasu do czasu obija się o nieczęste na piaszczystym dnie, duże kamienie. Czas leci, woda płynie, ryby nie biorą. Kolejny, daleki rzut nieznacznie pod prąd. Ku miłemu zaskoczeniu, zaraz po kontakcie z wodą coś nareszcie atakuje wabik. Zacięcie, Wisła szybko znosi rybę, ale zatrzymuję ją i z oporami, bo pod prąd holuję do siebie. I tu jestem zaskoczony. Mam leszcza, który całą kotwicę 12g cykady obejmuje swoim ryjkiem. 47cm. Rybę prezentuje jeden z moich ówczesnych podopiecznych.

(Fot:A.K.)

2005r. Znów maj. Tym razem zimna połowa miesiąca. Chłodna aura nie przeszkadza jednak boleniom. Buszują jak zwariowane po całej szerokości, płytkiej w tym miejscu Wisły. Dziś oceniam, że to były około 50cm ryby, lecz ich ilość [równocześnie obserwowałem po 15 ataków w obszarze, który ogarniało oko] mogła zachwycać. Co z tego! Moja super guma – knight nie ma w ogóle zainteresowania. Chyba nie jest aż tak dobra jak sądzę.

Patrząc z perspektywy ostatnich lat, jestem przekonany, że wtedy źle podawałem przynętę. I nieco za blisko rzucałem. Przy takiej intensywności żerowania nie było siły, by nie skusić kilkunastu ryb. Trzeba było tylko wiedzieć jak. No, ale nie wiedziałem. A i dziś nie wiem wszystkiego… Sterczę już z godzinę. Jak tym rybom się nie nudzi? Tak łomocą i łomocą. Alleluja! Jakiś się ulitował. Piękne pobicie. Szesnastka jękła przez sekundę, a ultralight przygiął się nie byle jak. Ryba wariuje. Jak znów słodko! Rapka ma 51cm. Szybko ją odhaczam. Czuję, że to ten dzień, złapałem wiatr w żagle. Parę rzutów, kręcę szybko bez ceregieli i znów. Buch! Już po cichu śpiewam sobie peany pochwalne, ale ryba jakoś tak niemrawo kręci się w wodzie. Widzę ją i jestem naprawdę i zły, i zdziwiony. Leszcz ma 51cm. Zawiedziony jestem, bo leszcz to nie boleń. Zastanawiam się jak dogonił tak szybko ściąganą gumę… Wtedy było to dziwne. Obecnie nie budzi to żadnych sensacji, po tym jak znajomy i to na moich oczach wyjął na sporego, szybko ściąganego tarnusa, krąpia. Ryba zjadła całą kotwicę. Krąp miał z …25cm. Wracając do leszcza, był kolejnym do mojego leszczowego panteonu., lecz z rozgoryczenia, że to nie boleń, obeszło się bez fotki.

2005r. Zaledwie 2 tygodnie później. Rzucam gnomem  nr 0. To jedyna wahadłówka do której wtedy byłem przekonany, bo ma swoją wyczuwalną pracę. I to bez kombinowania. Prawie jak z wirówką. Dzień wcześniej złowiłem na niego fajnego okonia na 30cm i kilka małych sandaczy się przyplątało. Więc ufając przynęcie, rzucam z wiarą, którą straciłem dwie-trzy godziny wcześniej, używając twistera. Cudów nie było, ale pod koniec dnia, w zakolu potężnej, jak na ten odcinek Wisły zatoki, wahadło zaatakował leszcz. Uczciwie zapięty, miał 57cm. Przyznam, że pod prąd było już, co pociągnąć. Ryba godna. Nie mam zdjęcia. Niestety.

2006r. Znów połowa kwietnia. Aura typowa. Miło. Tylko woda jeszcze spora. W zasadzie, to wyprawiliśmy się z Dominikiem na pobliską żwirownię.  Dzień wcześniej w deszczu i przy ponurej pogodzie, na troczek brały okonie, trafił się nawet sandacz. 60-ka bez jednego centymetra. Dzisiaj, niestety nie biorą. Po kilku godzinach poddajemy się. Tylko jak tu nie zaliczyć, choć godzinki nad Królową. Na płaskim, piaszczystym brzegu dosłownie tłumy grunciarzy. Niektórzy mają po dwie siaty ryb. Leszczy muszą być setki. Co chwilę ktoś podbiega do kija i podcina zamaszyście. I holuje. Najczęściej za płetwę grzbietową. No, ale jak mus to mus. „Lekarz wnuczce kazał jeść dużo ryb.” Jest ponoć ciężko chora. Tak się jeden matoł tłumaczy. Schodzimy nieco poniżej tych oszołomów. Założyłem [zupełny przypadek], około 7-8cm twister w kolorze zgniłozielonym z dużą ilością czerwonego brokatu. Główka 5g. Rzucam ile się da pod prąd. Wiem, że dno jest równe jak stół. Same nieznaczne, piaskowe muldy. Kolega próbuje strącić kolejną podcinkę. Ja mam dwia króciutkie zatrzymania, ale mała gramatura i wolny uciąg na szczęście nie powodują podcięcia. W godzinę mam kilka pewnych brań. Wyjmuję trzy leszcze: 53, 52 i ten największy 58cm. Kolejny rekordzik. Cieszy mnie to, że ryby mają głęboko zassany twister. Żadne tam na zewnątrz głowy czy coś w ten deseń. Jakby tak było zawsze, to byłby sens czasem na nie się nastawić…

(Fot:A.K.)

2007r. Dopiero 10 listopada, lecz jak początek zimy. Rano przed oknami mam śnieżną zadymkę, temperatura ledwo 3-4 stopnie. Siedzę godzinę i się zastanawiam. Wydaje mi się, że nad odległymi około 20km wzgórzami, które widzę przez południowe okno świeci słońce. A za wzgórzami płynie Wisła…Więc? Szybko pakuję wszystko w auto. Nastawiam się na okonie. Z resztą jest to najbezpieczniejsza dla psychiki opcja pod koniec sezonu. Żyłka szesnastka, 3m miękkiego kijka. Jestem nad wodą . Nie pomyliłem się. Zaledwie 25km, a ani śladu śniegu, sucha droga, wielkie białe chmury i słońce. Termometr pokazuje 6 stopni. Wiatru brak – znośnie, jak na późną jesień. Woda podniesiona około metra po ostatnich opadach. Płynie niezbyt przyjaźnie. Zdecydowanie za szybko. Do tego lekko trącona. Idę w miejsce, gdzie zderzają się dwa potężne nurty: jeden płynie z ogólnym kierunkiem rzeki, a drugi odbity od dużej wyspy, przecina ten pierwszy, tworząc zastoisko pod brzegiem w miejscu, gdzie się zderzają. Normalnie byłoby tam z pół metra bystrej wody, ale teraz jest z półtora metra spokojnego nurtu. Ta w miarę statyczna plama wody ma około 50m długości i około 10 szerokości. To będzie moje łowisko. Dno opada w stronę stromej burty, na której stoję. Gruby żwir, a pod brzegiem kamienisko z całkiem dużych głazów. Zakładam najmniejszego Mans`a na 5g. Perłowa gumka z 5 minut była w wodzie i znalazła adoratora. Mocne walnięcie. Trochę szarpaniny, i nieudane podebranie – palec wślizną mi się pod skrzela i szczupak rozwalił mi go. Ryba ma 58cm. Jest chudy jak na jesień. Ale dzień i tak już nie będzie zły. Pełen otuchy działam dalej. Mam około 20cm okonia. Zaraz potem podcięty leszcz ściągnął mnie ze 100m z prądem zanim go wytaszczyłem. Wypuszczam go i mozolnie idę w górę rzeki po śliskich trawach. Znów dwa okonie i potem długa przerwa. W międzyczasie tuż obok mnie staje jakiś facet. Na oko ma niezły sprzęt. Usuwam się jakieś 10 m w dół, zakładając, że złowiłem tu wszystko, cokolwiek chciało współpracować. Wędkarz rzuca sporą gumę i ma zaraz branie. Wyjmuje szczupaka. Taki chudy. Zgaduję na głos, że ma 58cm. Gość ciut zaskoczony potwierdza, ale ryba dostaje w czachę. Minęła może godzina od czasu jak ją złowiłem. Jest mi przykro. Kolejne minuty bez brań. Sąsiad już się zniechęcił i gdzieś poszedł. Zakładam, więc troczek z 10g ciężarkiem. No i działa. Dużo wolniej prowadzona przynęta jest zauważana i ryba ma czas się zastanowić. Biorą chyba same samice – bardzo pękate 25-28cm rybki. Jest ich dość dużo. Mam wiele brań nie zaciętych.  Przez chwilę budzą się emocje, lecz okazuje się, że to 40cm sandacz. Dochodzi 16.00. Robi się szaro. Wydaje mi się, że ryby już nie widzą małego, fioletowego paprocha. Zakładam na troczku identycznego Mans`a jak ten pierwszy, na początku wędkowania. Prawie zupełnie ciemno. Już dużo poniżej mnie, gumka przestaje spływać. Zacinam intuicyjnie. Ryba stawia się mocno, korzystając z rozpędzającego się na nowo nurtu. Nie ma szans. Pod prąd go nie wyjmę, cokolwiek to jest. Schodzę ostrożnie w dół rzeki. Trochę się obawiam, czy nie wjadę do Wisły.  W ciemnościach pod brzegiem, coś się chlapie srebrzyście i to całkiem mocno. Za kark nie udaje mi się podjąć ryby. Już wiem, że to spory leszcz. Schodzę jeszcze niżej. Tu się udaje. Wracam już wałem szybko jak mogę. Ryba na szczęście się nie rzuca. Calutka gumka została połknięta. Musiałem użyć szczypiec, by złapać haczyk. Mierzenie w świetle latarki. 62cm. Super zakończenie. Wracam bardzo zadowolony. Żeby tak zawsze kończyć wędkarską dniówkę.

(Fot:A.K.)

Obecnie, szczególnie z perspektywy ostatnich trzech sezonów [piszę to w 2017r], uważam, że nie ma ryb niemożliwych do seryjnego łowienia na spinning.