Powinno być „listopadówka”. Od razu uprzedzam – będę narzekać.
Nie pamiętam tak beznadziejnego początku maja. Bywało słabo, częściej słabo z moimi wynikami, bo wiele dalszych i bliższych osób nierzadko miało się czym pochwalić. To, co było w miniony weekend woła o pomstę do nieba. Ekstremalnie słabe wyniki trudno nazywać, bazując na słownictwie cenzuralnym. No, incydentalne, pojedyncze złowienia, najczęściej na pigalakach typu progi. Ewentualnie w najbliższym ich rejonie.
Dzień pierwszy
Dla mnie długi weekend zaczął się w ostatni dzień kwietnia i to nawet dość szczęśliwie. Rzutem na taśmę złowiłem przyzwoitego jazia. Bo cóż to za kwiecień bez choćby jednego większego jaziola? Normalnie to bym tak nie napisał, ale że udało się takiego złowić, to poszpanuję.
Pogoda już wtedy wycięła niezły numer. Jadę nad wodę – w trakcie ulewa. Na miejscu też. Przez kwadrans w gęstym deszczu. Potem nagle się skończyło. Pierwsza noc bez przymrozku, w końcu zachodnia cyrkulacja, ale woda – lustro – nawet powiewu. I ciśnienie książkowe. 975 hPa. Łowiłem tradycyjnie: żyłeczka 0,12mm, wobki Lipki. Jedynie debiutuje nowy kijek. Mam go od roku ale nie było okazji. Wędeczka nowoczesna, zrobiona pod spinning ale na muchowym blanku. 2,9m.Wyrzut do 8g.
Jak tylko ustał deszcz miałem na może 50 metrach brzegu cztery brania.
Pierwszy to maleńki jazik.
Zaraz po nim złowiłem małego klonka. Następnie kolejny jaź, ale ciutkę większy.
Sensowny jaź to przynajmniej 40-ka, a jakaś klasa tych ryb to dla mnie minimum 45cm. Ale dobre i te maluchy.
Pod koniec miejscówki mam tu pierwszą w życiu obcinkę, a bywam na tym fragmencie od 8 lat. Ile razy mogłem tu być? Sto? Szczupak już godny, a na bank miarowy. Szkoda woblerka. Najbardziej zasłużony wśród jaziowców. Tylko na niego wyjąłem samych ryb 45+ blisko 50 szt., odkąd go mam. Też było z 7 lat. Szkoda…
Zmieniam miejsce. Z 200m niżej zaczyna się spora wnęka w brzegu. Pod koniec tego fragmentu wpada tu jakiś śmierdzący strumyk. Czasem płynie, czasem nie. Teraz coś tam z niego leci. Sporo sobie po brzegowym wcięciu obiecuję, kiedy jak teraz woda podniesiona jest z 30cm. Na samym początku wychodzi do woblera ryba około 40cm, ale nie widziałem dokładnie gatunku. Stuka tak delikatnie, że gdyby nie ślad na wodzie, to odniósłbym wrażenie, że to jakaś spływająca słomka. Potem niestety cisza. Wiele rzutów i brak odzewu. Zniecierpliwiony rzucam w nurt. W miejscu, gdzie powinien być uskok dna w końcu mam silne branie. Ryba fajnie chodzi, kijek gnie się pięknie. Już wiem, iż wędka będzie znakomita do celowego łowienia tego gatunku.
Ryba w podbieraku. Wychodzę wyżej by spokojnie zrobić zdjęcie, tym bardziej, że po deszczu trawy mokre i względnie przyjazne dla ryby. Jaź do grubych spaślaków nie należy, nie mniej przyzwoity.
Po wypuszczeniu ryby w mgnieniu oka robi się totalny błękit i zaczyna wiać tak, że chce urwać głowę. Ja mam tylko sporadyczne kontakty z klonkami po 20cm. Tylko Tommy, który dojechał do mnie łowi jeszcze takiego pod 40cm.
Ja odpuszczam, bo nie widzę sensu. Przy takim wietrze nie wierzę, że jakiś duży jaź weźmie. Jeśli, to przez przypadek. Na powierzchni spore fale…
Zygmunt nadesłał nam piękne foto. Podziwia surowy krajobraz Bałtyku, ale by mieć realną szansę na troć, to jednak chyba trzeba być po drugiej stronie morza.
Wieczorem Rafał podsyła okonia z Odry. Łudzimy się, że może już są po tarle.
Ale chyba nie są. Nikt ze ścisłej, ale niemałej już gromady bliższych znajomych, nie złowił okonia 30+ do końca weekendu.
Dzień drugi
1 maja. Co to za majówka bez bolenia i/lub szczupaka? Ale przynajmniej sześćdziesiątek. Od paru lat mam taki plan, by w jeden dzień złowić obie ryby z tym, że właśnie takie minimum 60+. Nie udało mi się. Pełna pokora…
Wszyscy buszują głównie po Wiśle. Ale nadchodzące sygnały trudno nazwać mało optymistycznymi. Są przygnębiające. Ludzie rozgoryczeni. Ranek jednak w naszej ekipie jest boleniowy. Marcin, który wykorzystał wolne dni, by odwiedzić swoje strony, przysyła fotkę. 60-ka z Bugu.
Cmokamy z zachwytu, bo w naszych stronach lipa. Ale Marcin ma jeszcze całkiem inną aurę. Fala deszczu dopiero idzie w jego stronę.
Sam planuję wypad po 14.00. Celuję we względnie odludny dziki brzeg. Nie mam już nerwów łowić w rejonie progów. Cieszę się bo koło 12.00 przestaje padać. Akurat wróciłem z dziećmi ze spaceru po lesie.
W międzyczasie Paweł wysyła fotkę z piękną krasnopiórą.
Co z tego, że kumpel ujeżdżą pływadło? Na niewiele się to zdaje. Szczupaki milczą, wzdręgi ledwo, ledwo. Musi być słabo, bo kolega rezygnuje w okolicach południa.
Koło 14.30 jestem nad Wisłą. Krajobraz jak z początku kwietnia. Owszem, są liczne trawki, ale nieśmiałe jeszcze i skromne.
Nastawiam się głównie na szczupaka, bo wybieram relatywnie bardzo spokojny odcinek. Bolenie tu też są ale skuszenie ich… Za cienki jestem. Tak, że bazuję na silnym kiju do 15g, plecionka 10kg i jakiś japoński wobler 11cm. Ma ster ale prawie nie stawia oporu w wodzie.
Gdyby boleń był bardziej prawdopodobny to bym miał kij do 35g. Żadne tam macanki. Albo, albo…
Zrobiłem z 2,5km brzegu. Bardzo dokładnie. Zgrzałem się jak osioł. Ponure, jednostajnie zasnute niebo, ale jest jednak te 13 stopni. Nawet zacząłem się zastanawiać, czy nie dotknęła mnie jedna z tych przypadłości pochorobowych w postaci [jeśli to prawda], zjechania kondycji do zera i wręcz zaniku płuc. Normalnie ledwo łażę po tych wertepach. Ale pocieszam się, że to kwestia zbyt ciepłego ubrania i spodniobutów. Tak mnie mój brak sił zaniepokoił, że dwa dni później przebiegłem 1,5km w ostrym, jak na kogoś, kto nie biega od przynajmniej 15 lat tempie i jednak spokój wrócił. Nic mi nie jest. Ale wróćmy do ryb. Widziałem dwa anemiczne spławy i jeden boleniowy atak, ślimaczy jak w zimie. Co chwilę na naszym forum pojawia się wpis w stylu: „mam dość, kończę, zero”.
Postanawiam zmienić odcinek. Trochę na pałę, jadę kilka kilometrów niżej. Ostatnia dziś szansa. Za dużym ostrym zakrętem jest plama stojącej wody. Normalnie to tu jest sucho, ale teraz z 80cm wody.
Chodzi się fatalnie, burty strome i naprawdę bardzo wysokie. Rzucam na styk wody i nikłych jeszcze traw, smętnie w tych ponurościach zwisających do wody. No i rzut jakich wiele, fakt, że nawet nie na centymetry, a jeszcze bardziej precyzyjny. Wobler dotyka powierzchni i jest naprawdę niezła bomba!
Jestem po wcześniejszym trzygodzinnym marazmie tak zaskoczony, że nawet nie wiem co jest z drugiej strony. Poza tym, że byle co to nie jest, bo kij chce wyrwać z łapy. Odkręcam hamulec, ale ryba jakby chciała zwiać do jakiejś dziury w brzegu. Wszystko jasne. Duży kleń. Zanim go zneutralizowałem, to plecionką skosił chyba z 10m brzegu tych rachitycznych trawek. Miałem ogromne szczęście, że wziąłem podbierak, którego bywa – nie zabieram. Stałem lekko 3m nad lustrem wody.
Miał 56cm i był najbardziej wojującym kleniem, choć nie największym, jakiego złowiłem. Nie należał do grubasów i powiem szczerze, że łudziłem się iż będzie to te magiczne sześć dych.
Zdjęcie nie jest retuszowane. Kleń był bardzo kolorowy. To druga ryba tego gatunku, którą złowiłem, a która ma ten amarantowy pasek także na płetwie grzbietowej. Nie znam się, ale pewnie to jakaś nieczęsta mutacja. W każdym razie podniósł mi morale niesamowicie.
Za to 50m niżej czar prysł. Nabrałem wiary i dokładnie rzucałem w tym zastoisku, tuż pod trawki. Tu i ówdzie widziałem jasne plamki piachu na generalnie mulistym dnie. Stojąca woda już się kończyła. W miejscu, gdzie rozpoczynał się zauważalny uciąg, dostrzegłem jakiś niepokój pod powierzchnią. Spore uklejki zadrgały, ze dwie – trzy niemrawo prześlizgnęły się po powierzchni. Obrzucałem rejon na wszelkie sposoby, ale bez efektu. Podszedłem bliżej i przy samym brzegu faktycznie, będąc już nad nimi, dostrzegłem sporą ławicę dużych uklei.
Rzuciłem z 15 niżej. Wobler wchodzi w mikro zatoczkę, zatrzymuję go i minimalnie przyśpieszam. Aż mną chyba zachwiało! Mimo ledwo wyczuwalnego uciągu, ciężar po drugiej stronie nie zostawił złudzeń. Dociąłem raz i odkręcając hamulec powoli zacząłem iść w kierunku ryby, nastawiając się na niekrótki odjazd bolenia. Rybsko dwa razy przekręciło się po powierzchni i…luz. Zwaliłem wszystko na za lekki kij na takiego byka [oceniłem rapę na 70cm]. Dopiero na drugi dzień zauważyłem, iż jedna kotwica jest całkiem rozgięta. Do zmroku miałem jeszcze jedną około 35cm rybę, chyba jazia. Ale też szybko spadł.
Dzień trzeci
Drugiego maja mało kto się wybrał, a kto spróbował ten żałował. Szkoda słów.
Dzień czwarty
Cóż, bardzo żałuję, że nie poszedłem śladem kilku kolegów. Przynajmniej nałowiłbym się drobnicy, bo na wodach stojących małe, bo małe ale brały. Ten boleń sprzed dwóch dni podniósł mi ciśnienie, no i się łudziłem. Nie miałem brania.
Znacznie lepiej wypadli koledzy.
Michał i Tommy po kilku godzinach bezproduktywnego ślęczenia nad Wisłą, przenieśli się nad akwen stojący. Michał zrobił to wcześniej i załapał się na szczupaki, które się ruszyły. Jeden był rybą wyraźnie „na punkty”, tyle, że kolega zrobił tylko filmik, jak go wypuścił. Nie mniej podobnie jak Marcinowy boleń, szczupak Michała uratował honor naszej gromadki.
Tommy stracił wyraźnie odrośniętego karpia – po niekończącym się holu dokręcił hamulec i linka kijka UL nie dała rady.
Bartek napisał o „leszczyku” na Bagrach, ale przysłał fotkę z niezłą rybą, jak na staw i zestaw UL.
Koledzy w każdym razie przynajmniej się nie nudzili.
Podobnie jak Jacek, który wybrał pstrągi i trafił nawet miarową rybkę.
Oczywiście pstrąg utonął w tle podbieraka, ale cokolwiek 30+ na rzeczkach o statusie „górskim”, u nas to już coś. Tak niestety tu mamy.
P.S. Wszystkim moim Informatorom niezmiernie dziękuję, bo mam dzięki Wam o czym pisać 🙂
Jedna odpowiedź
Słabiutka, listopadówka na rzece. Teraz z perspektywy czasu patrze, że woda stojąca byłaby o wiele lepszym pomysłem. Niestety instynkt wedkarski i tak ciągnie nad rzekę.
Ten kleń 56 cm jest ryba numer jeden moim zdaniem. To zdjęcie z ręki jest świetne.
Jedyny dzień kiedy można było moim zdaniem cos zlowic na Wisle to sobota, lub niedziela rano.
Poniedziałek i niedziela popoludniu to byl huragan, choć tez słyszałem o jakichś przypadkach złapania bolka.