Czasem opowiadamy sobie różne anegdoty, jak to tam komuś coś nie poszło. Jedne mniej, inne bardziej wiarygodne. Ja miałem pechową majówkę do sześcianu. Pierwszy raz od trzech lat zdarzyło się, że nie tylko nie wypłynąłem nigdzie 1 maja [faktem jest, że prawie nigdy nic nie łowiłem przy tej okazji], ale nawet nie byłem na rybach. Przeżyłem chyba tylko dlatego, że na otarcie łez coś tam się skromnie uwiesiło 2 i 3 maja, ale przede wszystkim dlatego, że wśród moich znajomych połowili albo tacy, którzy postawili na łowiska komercyjne, mieli szczęście połowić w dobrze strzeżonych wodach no kill, albo zawitali nad wodę znaną tylko wąskiej grupie ludzi. U pozostałych bez szału. Poza tym był centralny dzień pełni 2 maja i uparcie trzymałem się tej świadomości, by nie zwariować. W każdym razie moja majówka przypominała wędkowanie, jakie praktykowałem mając 13 lat, a nie wyprawy maniaka, który jednak celuje w cokolwiek większego, a jak wyobrazić sobie początek maja bez bolenia, lub szczupaka? Poniżej, jak do tego doszło.
Zaczęło się jeszcze przed długim weekendem. W końcu otwarłem jaziowy sezon. Marnie, bo marnie, ale jednak. Ciążyło mi to już jak diabli, gdyż z nieznanych mi na razie przyczyn nie mogłem wyjąć ani jednego przyzwoitego jazia, nie mówiąc o dwóch olbrzymach jakie dane mi było oglądać z może 3 metrów [przy drugim, który jak wszystkie tegoroczne jazie – olał moje starania, wyjąłem miarkę i prawie opierając o rybę szacowałem wielkość – wyszło 64 „centy”]. Namierzam ryby, podchodzę je blisko, nic nie wskazuje na to, że mnie widzą. A one po prostu nie biorą. Kolega łowiąc jakieś półtora kilometra niżej ma wyniki, przy których czerwienię się z zazdrości. Drugi kumpel śmiał się, iż muszę napisać sprostowanie do WŚ, że moje spostrzeżenia odnośnie tych ryb trzeba brać z wielką poprawką…
Tego jednego jedynego skusiłem streameps`em przy bardzo kulawej jak na jazie pogodzie. Pluskał się za jakimiś sporymi owadami, choć robił to tak, że oszacowałem go na najwyżej 20cm kloneczka, a że nic kompletnie nie mogłem złowić, to połasiłem się nawet na takie maleństwo.
Zaatakował błystkę zaraz po uderzeniu o wodę. Nie okazał się klonkowym mikrusem, choć jak na jazia z tej miejscówki, to był to gimnazjalista. Miał zaledwie 37cm. Ale jak mówiłem sezon w końcu zacząłem.
Niestety, w trakcie łowienia okazało się, że moje czteroletnie spodniobuty, raz już poważnie klejone i przez ostatnie półtora sezonu eksploatowane niemiłosiernie w końcu nie wytrzymały. Tak się starła lewa podeszwa, że pękła.
Pognałem więc po nowe, jak tylko wróciłem z nad wody, mając świadomość, że długi weekend tuż, tuż. Tu uczciwie powiem, że te spodniobuty były mi potrzebne, tak jak ponton, by ujść tłumom, gdyż wraz z wiekiem robię się chyba coraz mniej towarzyski. Tylko od pogody miało zależeć, czy odpłynę byle dalej od brzegu i być może ryb, albo wbiję się w bagienko i dam ponabijać się jaziom z moich starań. Tak naprawdę ten pierwszy bolek może zaczekać, podobnie jak ewentualny szczupak, na który to gatunek mam jakoś małe ciśnienie. A może małe umiejętności?
By mieć pewność, że wszystko gra, robię mały test – trzy godziny na pstrążkach. Woda jakoś taka znów jakby zimniejsza. Aktywność ryb zerowa. Mam wrażenie, że nie tyle staram się wycisnąć z rzeczki co się da, a wręcz ją wykręcam. Pitfish przysłał mi całą baterią cudownych jigów [jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI], więc nie zrażony, oglądam sobie, jak pięknie szybują w toni. Zaliczam przez trzy godziny kilkanaście brań. Wyjmuje tylko dwie miarowe ryby. Pierwsza, to całkiem przyzwoity jakiś uciekinier z hodowli. Ma niby wszystkie płetwy, ale charakterystyczny marmurek na ciele świadczy, iż jeszcze niedawno wcinał karmę, witaminy i pewnie inne rzeczy nieznane dzikim kompanom.
Zaliczam w prawdzie w bankowej dziurze, gdzie zawsze coś dzikiego i bardziej dorosłego wyskoczy – jedno strachliwe skubnięcie po chyba trzydziestym rzucie, ale to tyle. Dopiero przed zmierzchem wyjmuję równo 30cm dzikiego kropka. Zawszeć to coś.
Bujając w myślach, gdzie tu jechać tego 1 maja, stwierdzam, że jakoś mi zimno. Przy aucie okazuje się iż cała lewa nogawka spodni jest mokra. To samo prawa, tyle, że wyraźnie mniej. Poszły do reklamacji.
Ale nie ma co się martwić, wszak zdążyłem zamówić nowy akumulator i doszedł właśnie 30-go. Jeszcze tylko wizyta u kolegi na serwis, bo w tygodniu jakoś się nie udało. Miałem być przed południem, a tymczasem wyjeżdżam 1maja w samo południe. I spiesząc się jak dzik, robię numer godny kierowcy, który wczoraj siadł za kółko: nie zamykam klapy bagażnika i wyjeżdżając na tyle energicznie, że mnie jeszcze podrzuciło na progu, walę w okap garażu. Dość mocno, że w pierwszej sekundzie jestem święcie przekonany, że to drzewo wyrżnęło na garaż [dwa lata temu wielki klon spadł na garaż sąsiadowi]. Nie muszę chyba mówić, jak „uszczęśliwił” mnie taki obrót spraw. Wkurzony jak działo, klnąc na czym świat stoi, poszedłem do domu i tego dnia nie wychyliłem nosa. Ponad 15 lat mieć garaż i zrobić sobie takie „kuku”?
W międzyczasie postanowiłem zobaczyć ten akumulator, bo ładowarka podejrzanie sygnalizowała, że jest coś nie ok. No i zostałem znokautowany – wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż akumulator też wyślę do reklamacji.
Pozostało więc dreptanie suchą nogą, tam gdzie to możliwe, a chorobliwie nie lubię tak łowić. Odzwyczaiłem się. Wprawdzie mam wodery, prawie nówki, ale już z początkiem tego sezonu stwierdziłem, że w zasadzie nie używane, chyba się lekko rozeschły na szwach i też ciekną. I to niemało. Tego do znęcania się nade mną przez los nie liczę, bo jak napisałem –wiedziałem o tym od początku marca, gdy próbowałem sondować, czy są pierwsze krasnopióry.
Zrezygnowany, ale i wyciszony po pierwszych falach furii, powlokłem się na Kryspinów 2 maja. Oczywiście wszyscy ćwiczyli szczupaki, a ja ostentacyjnie, nie chcąc kusić losu, nastawiłem się na maleńkie rybki. Wiadomo: dużo brań odwróci uwagę i nie będę rozpamiętywał tego wszystkiego.
Ludzi było w ogóle niewielu, gdyż panowała dość niepewna, raczej chłodna aura. Zanosiło się początkowo nieźle, gdyż rybki brały w co drugim – trzecim rzucie i co ważne, takie typowe dla tego zbiornika, czyli wyraźnie ponad 20cm.
Było fajnie przez godzinę – złowiłem ich nie co nad 20szt. Przy okazji okonie okazały się być nadzwyczaj aktywne. I to nie takie 10cm, jakie zazwyczaj mi się trafiają na mikrojigi, gdy wzdręga kaprysi i żeruje ale z dna, tylko maluchy, ale takie, które nie są już przeźroczyste.
Gdy wzdręgi zastrajkowały po 14.00 na amen, to dałem szansę pasiakom. Okazało się iż jeśli ktoś by się mocno postarał, to przy takiej ich aktywności spokojnie mógłby się pokusić o setkę w te 5-6godzin i nie wykluczam, że jakaś miła, naprawdę duża, kolczasta niespodzianka mogła się trafić. Jedyne, czego te okonki wymagały tego dnia, to około 4-5cm gumki, na 1 – 2g. Brały, przynajmniej mnie bardzo głęboko, na granicy spadów, porośniętych odrastającą roślinnością. Znając topografię dna, szacuję, iż większość kontaktów była na 5-7m głębokości. Najchętniej atakowały ślimaczo podnoszony ripperek. Trafiały się takie do 25cm, być może jeden zdecydowanie większy wbił się w chyba jeszcze pozimowe resztki zgnilizny i wypiął się. Miałem też fajnego około 35cm okonia, który dopłynął za gumą na powierzchnię ale się nie skusił. Coś mu nie pasowało. Większość to były jednak takie typowe dwudziestki.
Oprócz tego trafiły się dwa malutkie szczupaczki i trzeci, większy, który ograbił mnie z fajnej gumki.
Ponieważ ostatni dzień weekendu był piekielnie słoneczny, po lodowatej nocy [u mnie ledwo 1,5 stopnia na plusie], to znów chciałem się pobawić ze wzdręgami, tym bardziej, że mocny wschodni wiatr po takiej nocy nie napawał optymizmem, co do większych ryb [jak człowiek chce, to sobie zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie, czy usprawiedliwienie niemocy:) ]. Nie wziąłem pod uwagę, jak wielki jest w narodzie pęd, co by posiedzieć w możliwie wielkiej kupie nad wodą. Wędkarzy były dziesiątki, a wszelkich spacerowiczów chyba setki. Mimo, że od czasu do czasu jakąś kusiłem, to poddałem się po dwóch godzinach, gdyż ryby z każdym kwadransem sprawiały wrażenie, że dostaną zawału. Pływały nerwowo tam i z powrotem, albo stały osowiałe i ignorowały wszystko, co jak na krasnopiórki jest rzadkie.
W ten właśnie sposób wylądowałem na dzikim stawku mojego koła, na którym nie łowiłem od blisko 30 lat. Z racji, że jest opcja no kill za symboliczną opłatą, wykupiłem sobie takową, gdyż mam nad tę wodę 4,5km autem. Czyli nic. Podczas wcześniejszych spacerów tutaj, nigdy szczególnego ruchu w wodzie nie zauważyłem i potwierdzali to wędkarze. Ani dużo małych, ani tym bardziej cokolwiek większych ryb za wiele nie ma. Wprawdzie tu też było sporo osób, ale ostatnią alternatywą był powrót do domu.
Nastawiając się na naprawdę mikro ryby, łowiłem plecionką i gumkami od 0,3 do 1g. Już w pierwszym rzucie uśmiechnęło się szczęście. Dostrzegłem, że za 6cm robalem płynie około półmetrowy szczupak. Cieniutka „glista” chyba wydała mu się mało atrakcyjna, bo zawisł z 10cm pod lustrem wody, tuż przy brzegu. Nachyliłem się z aparatem, chcąc mu zrobić zdjęcie, ale światło padało w taki sposób iż nic z tego nie wyszło. Ryba jednak nie uciekła tylko cofnęła się pod niewielki patyk. Wygrzebałem więc największą, jaką miałem gumę – 6cm Keitecha na 1g ze sporym hakiem i postawiłem jakieś pół metra od ryby, trochę z boku. Zaciąłem jak tylko zobaczyłem, że zębacz zbiera się do ataku, co było chyba niezłą decyzją.
Prędkość „strzału” jest taka, iż oko ludzkie nie bardzo to rejestruje. Szczęśliwie dostał w sam przód dzioba i po chlupotach i przygięciu mojej witki do powierzchni wody w końcu go wyjąłem. Tu musiałem się tłumaczyć kilkunastu osobom dlaczego wypuszczam „taki kawał ryby”, jak stwierdził jeden pan. A, szczupak miał 55cm.
Nie powiem, że nawet taki śledź, ale osłodził mi nieco te wcześniejsze niedole. Przez kolejną godzinę złowiłem jeszcze mikro wzdręgę i jeszcze bardziej mikro okonia.
Prawie kończąc, wykonałem rzut wzdłuż brzegu. Maleńki haczyk na główce 0,5g osiadł na dnie, po czym nastąpiło mocno odczuwalne na plecionce targnięcie z błyskawicznym dość dalekim odjazdem. Pierwsza myśl o znacznie większym szczupaku i żal, że nie mam stalki. Dotknie zębami tak cienką plecionkę i po zawodach. Nie wiem po jakim czasie, ale dłuższym, coś szeroko błyska w toni. Uff! Karp, pewnie podcinka. Śmiało już forsuję hol – ryba na oko pod 40cm. Tymczasem pierwsze zetknięcie karpiszona z powierzchnią i…
…cały robal w pysku. Tym samym z „konwencjonalnych” ryb karpiowatych brak mi tylko złowionej na spinning certy.
Gdy wracam, pierwszy raz od kilku dni nie miażdży mnie info od Pawła, że znów złowił ”jaśka”. Tym razem taki około 52cm, bo kumpel twierdzi, że miarkę wyjmie, jak trafi się naprawdę jakiś wielki. Fotki nie dam tylko dlatego, że za dużo pokazuje niestety.
Na koniec zostawiłem najlepsze. Wszystkich nas przebił Maciek, który 1 maja najpierw spiął około 75cm zębacza, potem dorwał szczupaka 94cm. Zdjęcie kolega ma jakie ma, bo się troszkę rozdygotał [ryba wzięła w gałęziach, a żyłka 0,28mm i nie było szans na jakiś luz, a do tego nie miał podbieraka i lądował ręką], ale się nie dziwię.
Najlepsze to, że na drugi dzień wyjął 76cm, po czym na tym sprzęcie, co dzień wcześniej nie utrzymał byka, który „zdmuchnął” większe wahadło i podarł cały zestaw w strzępy. Co warte podkreślenia, nie było to żadne komercyjne łowisko, tylko dowód na to, że jeśli wodę eksploatuje grupka ludzi wypuszczających ryby, to są emocje i można marzyć o metrówce. Maciek napisał mi właśnie, że nie sadził, iż nastąpi chwila, gdy na około krakowskich wodach, na szczupaka nawinie żyłkę 0,35mm. Ale mu się nie dziwię po takim weekendzie…
6 odpowiedzi
Wertując archiwum „wędkarskich wakacji” z poprzednich lat w szczególności miesiąc kwiecień-„Metr jazia [w dwóch rzutach]” z 2014 roku, życzyłem Panu podobnych sukcesów w roku bieżącym i liczyłem, na jak zwykle wspaniały opis poparty dokumentacją fotograficzną. W życiu wędkarza mają miejsce różne ciekawe przypadki i zbiegi okoliczności spowodowane zarazem pechem jak i niefrasobliwością. Dorośli ludzie „napaleni” na ryby jak bocian na żaby- faktycznie zapominamy o całym bożym świecie, zachowując się jak małe dzieci (a wtedy diabeł się cieszy :)). Mimo wszystko, mam ogromną nadzieję że przeczytam niedługo artykuł zatytułowany już „1,2 metra jazia w dwóch rzutach” lub „0,8 metra srebrnego szczęścia” Pozdrawiam!
Dziękuję za życzenia. Nie mam wątpliwości, ze swoje jaziole połowię z dobrym skutkiem. Co do takiego naprawdę wielkiego, to już kwestia szczęścia, ale coś mi się wydaje, że jak nie mnie to koledze coś takiego w końcu się trafi.
Jakiej wędki (model, albo chociaż c.w.) Pan używa do łowienia na takie mikro przynęty?
Najczyściej używam kija Montana 2,1m, c.w. od 1 do 6g. Ciężko mi ten kij rozgryźć, choć go mam już z 12 lat, bo nie wiem czy to wklejka czy nie. Raczej nie. Jest bardzo szybki o progresywnym, jednolitym ugięciu na całej długości. To najlżejsza wędka tej długości jaką spotkałem – waży zaledwie 70g.
Łącze się w „bulu i nadzieji „. Wczoraj straciłem karpia jakieś 12 /15 kg. Niestety po przeczołganiu mnie ze 200 m po wiślanym brzegu wszedł w nurt i poszedł… Czołg !!! Kleniowy zestaw „microjigowy” nie miał szans.
To jedyne pocieszające jest to, że wiadomo, co za gatunek. Wyobrażam sobie poziom emocji…