Szukaj
Close this search box.

Trzecie podejście – cz.II

Dzień trzeci

Tajemnica chyba odkryta. Ciągle nurtowała mnie ta zmiana zainteresowań ryb, dotycząca twisterów.  Startuję 20 minut przed szóstą. Kroi się znów totalna lampa. Wybieram fragment leśny, nad którym byłem raz, ale schodzę jeszcze niżej, bo za pierwszym razem w dole rzeki miałem w polu widzenia co najmniej trzy świetne zakręty. Jedyną trudnością jest bardzo muliste dno.

Pierwsza miejscówka. Spokojna, widać, że głębsza woda pod pniakiem.

(fot. A.K.)

Podchodzę powolutku i widzę subtelny ale wyraźny spław. Na pewno nie maluch. Dyskretne ale całkiem duże falki rozchodzą się prawie od brzegu, do brzegu. Nauką wczorajszych zmian rzucam 5cm twister na 1g. Wychodzi nawet ten pierwszy rzut i gumka ląduje głęboko pod pniem. Nie zdążyłem nawet odczekać, by przynęta zatonęła. Żyłka nagle sama się napięła, a już przed pniem, od mojej strony wysokie salto robi fajny pstrąg. Jak na początek dnia – świetnie.

(fot. A.K.)

Nie pamiętam czy miał 37, czy 39cm. Jest zapisane, ale w tej chwili nie ma to znaczenia. Robił wrażenie i dłuższego i grubszego. Naprawdę ładny.

Wciąż mam nadzieję na naprawdę dużego, choć trochę mnie martwi fakt, że takiego jak na razie nawet nie widziałem podczas tego wyjazdu.  Ostrożnie wychodzę na brzeg i staję tuż przy pniu. Przed nim, idąc w górę nurtu jest jeszcze głębiej, a woda wyhamowuje wlewając się  głęboką rynnę.

Branie było bardzo silne, szybkie, ale ryba momentalnie puściła. Kontakt na dużej głębokości – nawet nie było błyśnięcia brzucha, boku. Niby obiecująco, ale nie podejrzewam nic szczególnego. Tymczasem wyjmuje przynętę i…

(fot. A.K.)

Absolutny malec tego na pewno nie zrobił. Wymiana gumki. Mimo świetnego początku, brań nie ma zbyt wiele. Tak co dwadzieścia minut z tym, że jak od początku tej trzeciej wyprawy, są to ryby co najmniej 30cm. Maluchy nadal jakby zniknęły. Czasem tylko jakiś ucieka.

Wyjaśnia się chyba ta zmiana zainteresowań prawie wyłącznie twisterem. Nie wiem, może w poprzednich dniach mi to umknęło, ale teraz co kilkanaście kroków widzę nad wodą zwisające z drzew gąsienice pospolitych motyli. Niby nie są białe, niby ciut mniejsze niż twister, ale są jasne, podłużne i miękkie.

(fot. A.K.)

Ryby ewidentnie je zbierają, gdy jakaś wpada do wody. Co więcej; do tych bujających się nisko nad wodą wyskakują. Obrazek piękny. Sam mam dwa starty do zawieszonego na gałęzi twistera. Nieznacznie ponad 30cm kropkowaniec dwukrotnie próbuje capnąć gumę. Za pierwszym razem nieświadomie pozbawiam go celu, podciągając żyłkę, a za drugim razem wabik jest już za wysoko; nie chciał już opaść bliżej lustra wody.

Tu może widać lepiej jakimi gąsienicami ryby się objadały.

(fot. A.K.)

A były naprawdę grubasami. Jak ten z około 7.00 rano. Miał może 33cm, ale robił wrażenie szerokością korpusu i opasłym brzuszkiem.

(fot. A.K.)

Kilka ryb mi spada, ale nic co warto szczególnie wspominać. Wyjmuję jedyne, dwa malce, z którymi mam kontakt. Pod koniec odcinka łowię znów takiego nieźle odżywionego.

(fot. A.K.)

Właściwie na tej rybie brania ustały. Od 9.00, gdy zrobiło się i cieplej, i bardzo słonecznie ryby jakby zamarły. Ponieważ nic się nie działo, skusiłem się na najlepiej chyba znany mi fragment, a zarazem ten, który obdarzył mnie największą ilością ryb 35+ na wszystkich wyjazdach łącznie. Ponieważ jest tu bardziej twardo, łażenie po wodzie aż tak nie męczy. Mimo słońca jest chłodno. Ryby niewidoczne. Woda już ekstremalnie maleńka. Daleko przed sobą jestem w stanie widzieć, czy cokolwiek stoi w nurcie. Sceneria za to przepiękna.

(fot. A.K.)

Wytrwałości wystarczyło na słownie godzinę. Ponieważ ryby ewidentnie odpuściły sobie żerowanie, kończę wcześniej niż zwykle, bo tuż po 10.00. Ostatni rzut w fajny dołek, w którym – świetnie pamiętam – nic na razie nigdy nie złowiłem. Tym razem miła niespodzianka i dla odmiany chudy, ale ma 35cm.

(fot. A.K.)

Uznając, że to i tak świetna końcówka i nie chcąc się demoralizować ciszą po drugiej stronie, tym fajnym akcentem kończę.

Dłuższa kalkulacja. Dzień jeszcze wczesny. Chwilę się zastanawiam, czy jechać na rzeczkę nr 3, czy nr 4 nad którą jeszcze nie byłem nigdy. „Trójkę” odpuszczam, bo wydaje mi się za daleko, a postanawiam zrobić większe zakupy i przy okazji rzucić okiem na ciek [to dobre słowo odnośnie nr 4]. Jedziemy w trójkę, bo dla moich dziewczyn, to jednak urozmaicenie od oglądania krzaków, żab i przepięknych, choć ponuro wyglądających młynów, od dziesięcioleci nieczynnych.

Rzeczka nr 4 jest faktycznie rzeczką, nawet w moich kategoriach, gdzie na takie określenie woda może zasłużyć korytem nie szerszym niż 3m i wodą po kostki. Łowić nie łowiłem, bo nie było sensu. Fenomenalne wyniki są tutaj przy wodzie mocno przybrudzonej. Musze więc poczekać.  Może będzie okazja pokazać i samą wodę, i to co uda mi się w niej złowić. Ale to raczej za rok.

Szybkie uzupełnienie jedzenia i zakup woblera lokalnej produkcji w okazjonalnie namierzonym sklepie wędkarskim. Mając świadomość iż raczej cudów nie będzie nad rzeką nr 1, popołudnie minie nad rzeczką nr 2.

A nie mówiłem?

Paweł może potwierdzić. Będąc ze mną za drugim razem, słyszał wielokrotnie jak mówiłem, że w tej rzeczce musi pływać coś większego. Rewelacyjne branie z pierwszej wyprawy utwierdziło mnie w takiej opinii, podobnie jak kilka ryb około 35cm, które mi spadły. W kółko tylko powtarzałem, aby trafić czas z małą i czystą wodą. Teraz jest okazja.

Postanawiam jednak nie jechać w niski odcinek, tylko mniej więcej ze trzy kilometry wyżej. Finalnie, jak zwykle na nie swoim terenie, błądząc trochę, melduje się nad plus/minus środkowym biegiem rzeki. W zasadzie to rzeczka, gdyby nie głębokość. Ma zazwyczaj 3-5m szerokości z tym, że przeciętnie wody nieco nad pół uda. Często do pasa. Tu, znacznie wyżej niż bywałem na pierwszych wyprawach wcale nie jest płycej. Całe odcinki z wodą po pas. Co kawałek muszę wychodzić na dość wysoki brzeg, bo jest za głęboko nawet dla spodniobutów.

Rzeczka ma jeszcze dwie cechy, różniące je od wody nr 1. W zasadzie non stop bardzo szybko płynie, a dwa, to chyba nigdy, niestety nie jest przejrzysta. Okazuje się, że płynie po jakby tłustej, białej glinie, którą zapewne stale wypłukuje, więc woda sprawia wrażenie jakby była w niej rozpuszczona kreda.  Na zdjęciu, przekornie wygląda na czystą, ale wierzcie – to złudzenie. Widoczność realna wynosiła max 20cm.

(fot. A.K.)

Ta ciemna plama to wyrwana w glinie nieregularna dziura, też zresztą z gliniastym dnem. Jest ich tu pełno, tak, że brodzenie nie jest ani łatwe, ani przyjemne, ani bezpieczne. Na tym odcinku ryby wolno zabierać. Mimo okropnych, znacznie bardziej niegościnnych chaszczy, niż na wodzie nr 1, same brzegi wyraźnie wydeptane, choć w większości przy takich bardziej łatwych, albo bardziej obiecujących miejscówkach. Odnoszę wrażenie, iż część łowiących, to raczej gliździarze, którzy tu się zdarzają. Są w krzaczorach jakby wywalcowane „dziuple”, raczej na zasiadkowe wędkowanie, a w tym przypadku kłusownictwo.

Przy szybkim nurcie i słabej widoczności, spotęgowanej sporą głębokością, owszem, mam 3-4 wyjścia, ale ryby nie biorą. Małe ryby. Być może zainteresowanie wahadłówką było większe , lecz widziałem ile widziałem. Po półtorej godzinie rezygnuję i wracam do mostu, gdzie pozostało auto i postanawiam schodzić z nurtem.  Trafiam jakby na przełom rzeki – nieznacznie się wypłyca i rozszerza. Brzegi częściowo odsłonięte przez opadającą wodę. Jak niżej na zdjęciu.

(fot. A.K.)

Takie odsłonięte przez opadającą wodę kawałki lądu, nie są lekkie do przebycia, bo często lepiej było je obejść niż wyciągać nogi z błocka powyżej kolan.

Nastawiam się na łowienie woblerami i wirówkami. Cokolwiek, co robi duży hałas w wodzie. Mam kolejne kontakty, ale ryby reagują dwojako: albo podpływają za wabikiem do samej powierzchni, po czym chyba rezygnują, albo jeśli biorą to objawia się to nieprawdopodobnie anemicznym jak na pstrąga skubnięciem przynęty. Nie ma najmniejszych szans na zacięcie. Nie ma co zacinać! Poza tym, na ile udaje mi się ocenić, nie mam styczności z czymkolwiek większym niż 25cm.

 W końcu jednego wyjmuję. Jest to szaro – matowy bladzioch.

(fot. A.K.)

Po kilkuset metrach wchodzę w teren, jak mi się wydaje nie do przejścia. Takich dużych bobrowych kolonii nie widziałem. Do tego plątanina krzewów i pnączy, tak gęsta i silna, że szarpanie się z czymś takim w gumie przy 20 stopniach, nawet w półcieniu nie ma sensu bez maczety, czy wielkiego noża. Klnąc pod nosem, że zdecydowałem się na tę wodę i teraz marnuje czas, oglądając z rzadka maluchy, brnę kilkanaście metrów, bo wejście w wodę nie wróży nić dobrego – jest lekko pod 2m. Wracać i iść drugą stroną mi się nie chce, ponieważ ściana zielska naprzeciwko nie wygląda lepiej. Poświęcenie jednak się opłaca. Znów sprawdzam końcem wędki głębokość przy brzegu i ostrożnie zsuwam się w wodę. Powolutku idę w spokojniejszym na szczęście nurcie po żebra. Rzeka się wypłaciła na tyle, że trochę odpocząłem. Dno nadal śliskie i gliniaste ale twarde. Zupełnie rezygnuję z wirówek. Rzucam nowo kupionym woblerkiem. Chodzi świetnie: niesamowicie równo i dość głęboko. Jedyna wada, to to tempo drgań na poziomu dobrego ckm-u. Wprawdzie odchylenia są niewielkie, ale chyba za szybkie i… za równe. Pokazał to dzień ostatni, gdy ewidentnie żerujące ryby, nie chciały w ogóle do niego podpływać. Myślę, że będzie świetną przynętą na klenie i z pewnymi zastrzeżeniami na jazie. Tymczasem wziął na siebie ciężar szperacza i zwiadowcy w nieznanym terenie.

W którymś momencie miałem wrażenie, że dosłownie pod nogi wspomniany woblerek, odprowadziła naprawdę duża ryba, albo okoń. Było już przed 18.00 i wśród nawisów gałęzi guzik widziałem w tej mlecznej zupie. Ponawiam rzut i niestety okazuje się, że jednak cały okonek robił za łeb czegoś większego.

(fot. A.K.)

Przyjąłem taktykę polegającą na tym, że jeśli był nieczęsty niestety kontakt, ponawiam rzut, ale woblerem Salmo, znacznie większym i zdecydowanie mniej równo pracującym.

Nie przeczuwając niczego, kompletnie uśpiony anemicznymi kontaktami dochodzę do takiego o to miejsca.

(fot. A.K.)

Badając po wszystkim teren, pod przeciwległym brzegiem, jakieś 3m wyżej od sterczącego ze środka nurtu kija, odkryłem krótką rynnę, przekraczającą na pewno 2m głębokości. Już na oko widząc, że uciąg spory, najpierw korzystałem nawet nie z jigów, a dwóch lekkich  kogutów sandaczowych, które wożę na takie okazje. Cięższy na 6g z dość dużym trudem osiągał dno w silnym nurcie. Niestety nic, kompletnie nic się tymi przynętami nie zainteresowało. Na odchodne rzuciłem nowym nabytkiem. Wobek spłynął, po czym dość energicznie wprowadziłem go w wodę i postawiłem w miejscu, na oko nieznacznie wyżej sterczącego patyka. Po kilku sekundach miałem takie typowe dla tego dnia, jakby nieśmiałe stuknięcie. Być może bym go nawet nie poczuł, gdyby wobler nie miał tak szybkiej akcji, gdzie nawet niewielkie zakłócenie jest łatwe do wychwycenia. Ponieważ nic potem nie nastąpiło, konsekwentnie posłałem w to miejsce wobler Salmo Minnow.  I nastąpiła katastrofa. Choć nie od razu.

Przynęta przebyła może ze dwa metry [zwijałem niejednostajnie podkręcając i odpuszczając po 1,5-2 obroty korbką], gdy wobler trafił piorun. Tak bez przesady mogę powiedzieć. Coś, jakby z boku wpadło nań z wielką prędkością, zatargało na wszystkie strony w miejscu, po czym mimo „na beton” zakręconego hamulca, jakaś ryba wyciągnęła jednak 3 – 5m metrów żyłki, po czym znów stanęła. Coś ciężko drgało w nurcie. Gdyby w tym momencie nastąpił koniec, to ze stoickim spokojem uznałbym, że ponownie miałem na kiju około 70cm szczupaka. Nawet by mi powieka nie drgnęła. No, może troszkę.

Widząc spektakularne ugięcie kija i te kilka sekund świadomości, że ryba stanęła, przesadnie pewny, że grubsza żyłka da radę, nie popuściłem hamulca. Nagle w powietrze wyskoczyła kropkowana torpeda, nabrała prędkości i tak pieprznęła  o wodę, że koniec zerwanej żyłki prawie do mnie doleciał.

Poziom goryczy, jaki poczułem nie jest mierzalny żadnymi miarami, ani nie do opisania. Zagryzając wargi, tłukło mi się w głowie, dlaczego nie 20-ka?! Niby te 4,5kg wytrzymałości, sprawdzonej od lat, nie tylko na papierze, ale…

Trzecia szansa. Więcej w tym sezonie nie będzie. Nie pochwale się dużym pstrągiem na mojej stronie. Tak, taka myśl też się pojawiła. Znów opiszę jak dyletancko sknociłem taką okazję. Trzecią, na trzeciej wyprawie! Oj, nie jeden powie: dobra, koleś połowił nieobciachowo, ale dodaje rumieńców opowiastkom jak nic. Tylko urywa, spina. Pewnie lipa z tymi dużymi. Żal nie do opisania.

Wprawdzie ten pstrąg był trzecim co do wielkości – ustępował nieznacznie pierwszemu i zdecydowanie temu potworowi z drugiej ekspedycji. Był jednak nieprawdopodobnie gruby; tzn. ja takie proporcje pstrąga widziałem pierwszy raz w życiu. Do tego te kolory. Tu był tylko jeden skok, ale jaki. Ryba wypaliła z 80cm w powietrze i przeleciała z 1,5m w poprzek koryta. Widziałem ją z około 7 – 9m. Zapięty tylko za dwu hakową, tylną kotwicę, tak, że cały wobler było widać. Rybę oceniam na jakieś 48 -52cm, ale raczej bliżej tych minimalnych ocen. Za to wagowo… Moim zdaniem 1,5kg miał dawno za sobą.

Co można napisać jeszcze po czymś takim? To było branie nr 10. Oczywiście z miną jak na pogrzebie walczyłem jeszcze z godzinę, doczekując się ostatniego lękliwego pyknięcia w szperacza.

Na chłodno, zagadką dla mnie jest jednak jedno. Jak ryby 44 – 45cm lądują na danym sprzęcie w podbieraku w nie dalej jak minutę, a ryba z 3 – 4cm większa, no max 7cm, rwie taki zestaw ot tak?

Dzień ostatni – jednak z tarczą

Nie bardzo pamiętam, co było na kwaterze. Mimo chronicznego braku snu od paru dni, nie mogę usnąć. W zasadzie jestem głęboko przekonany, że jest po wszystkim. Do tego nadal nie pada, woda w rzeczce nr 1 maleńka i kryształowa, nad wodę nr 2 – miejsce wczorajszej klęski, jakoś nie mam ochoty jechać. Jechać nad wodę nr 3, gdzie mam jakieś 35km w jedną stronę i byłem tylko raz? W dniu, gdzie mam wyjechać do domu około 15.00? Jednak wybieram ten ostatni wariant. Niech się dzieje, co chce.

Wstaję o 3.30, ciężko jak do pracy. Nawet jak na mnie [bardzo wolno się rozkręcam z rana] powolny rozruch. Dojeżdżam nawet bez pomyłek o 5.30. Nad wodą jestem o 6.00. Całą drogę widziałem tylko to kolorowe cudo w locie wczorajszego wieczoru. Jest mi smutno.

Zaczynam trochę wyżej niż podczas pierwszego tu wyjazdu z Karolem i idę pod prąd. Dla tych, co z Krakowa i okolic – jakbym był nad nizinną Rudawą, jeśli chodzi o otoczenie nadbrzeżne. Jeden do jednego. Łąkowe klimaty z nielicznymi olchami. Nienawidzę takich okoliczności przyrody jeśli mam chodzić po lądzie. Eksplozja wszelkich traw, pnączy, chwastów, będąca w swojej późno letniej kulminacji. Wszystko czepia się wszystkiego. Po 100m w spodniobutach miałbym dość.

(fot. A.K.)

W nurcie jest inaczej. Umiarkowany uciąg lekko herbacianej, klarownej wody. Na ogół do pół uda. Idzie się niełatwo po uciekającym spod stóp piachu, ale zazwyczaj jest twardo. Woda na pewno nie dziewicza; oba brzegi, szczególnie jeden – nieźle schodzone. Pogoda chyba niezła: łagodnie różowy i pachnący świt, nieznacznie pod małą, szarą chmurką. Bezwietrznie. Ma padać po południu. Może jednak…

(fot. A.K.)

Idąc pod prąd przesuwam się raz pod jeden brzeg i rzucam ukośnie pod rugi, potem odwrotnie. Wahadło, wobler, twister, wirówka. Potem z 15m w górę i znów to samo. Strasznie mozolne i męczące spinningowanie. Mija godzina i nic. Nawet wyjścia. Budzą się komary. Tu, przy lekko stawowym charakterze rzeki, jest ich nadal mnóstwo. Ta monotonia rzutów, precyzyjnych, pod burty usypia.

Kolejne pół godziny. Robi się ciekawiej, a mimo to nadal zero, nie licząc jakiegoś malucha pod 20cm, który odprowadził wabik pod nogi. Mimo podtopionych olszyn i trochę głębszych pod nimi dołków, rzeka nadal milczy.

(fot. A.K.)

W końcu jest! Nawet walczy. Pod kijem rozczarowanie. Taki niespełna trzydziestak odbił bokiem wobler i nadział się na kotwiczkę. O, rany – nie żerują? Po dwóch godzinach ogarnia mnie totalne zwątpienie. Znów półgłosem robię sobie wyrzuty, że trzeba było wybrać rzeczkę nr 1. Przynajmniej cokolwiek by się działo, a tak…

Po jakimś 1,5km woda robi się jak z książek.

(fot. A.K.)

Co z tego, jak poza mizernym okoniątkiem i drugim, który spadł z twisterka, nic, kompletnie nic się nawet nie pokazuje. Choćby jakieś spławy. Zero, nie licząc cierników w płytkich mini zatoczkach. Zwalam na koniec sezonu, że ryba skłuta, że dużo ludzi, że nie żreją pierony. Żal, jak cholera. Mógłbym się wyspać jak król, wstać w szampańskim humorze i jechać do domu w glorii chwały i sukcesu, gdybym tylko wyjął tego wczoraj. Gdyby…

Trzy godziny pokuty. Wracam złamany brzegiem. Po to by się jeszcze bardziej umordować. Strącam stada pająków, ale nawet one są mi obojętne i jak się jakiś zamota nawet nad uchem, to jakoś bez nerwów zrzucam dziada w trawę. Tak – chce mi się wyć.

Próbuję jeszcze w dół rzeki od miejsca, gdzie zacząłem, ale zaraz jest głębiej, podrywam sporo piachu, który nurt unosi niżej, informując ewentualnych przeciwników, że coś się dzieje. Pochód lądem odpuszczam po kilkudziesięciu metrach. Masakra, a jest już z 18 stopni. Parno i zachmurzyło się całkiem.

O ile popełniam wciąż jakieś błędy nad wodą, o tyle jednego nie mogę sobie odmówić: cierpliwości i wytrwałości. Za pierwszym razem Karol pokazał mi jeszcze wyższy fragment tej wody, ale jakoś nie zachęcał, a i niewiele było widać. Szczerze, to podjechałem tam z samego rana, ale jakoś tak… Wróciłem, gdzie powyżej opisałem i straciłem trzy godziny.

Przy aucie ściągam z siebie spodniobuty, kurtkę, a z nich tonę jakby gumy do żucia – mokrych od rosy pajęczyn. Czyszczę podbierak z wielkiego kołtuna „dziadów”. Łyk wody. Jakoś jest lepiej. Nie, nie poddam się. Dam sobie godzinę, tam wysoko, w górnym biegu. Siadam i jadę.

Pół godziny później, po krótkim odpoczynku wchodzę w wodę i pierwsze uczucie: jestem u siebie! Bliźniak mojej rzeczki! Może nie całkiem, bo ciut głębiej i woda w innym kolorze. Także pojedyncze duże kamienie, to u mnie raczej rzadkość. Poza tym twardy żwir. Nie piach, nie glina, nie muł. Żwir. Wąsko. Przeciętnie ze trzy i pół metra. Brodzi się wybornie, choć jest ciasno i 2,55m kija to zbyt dużo. Brzegi raczej fatalnie zarośnięte. Miejscami ciut szerzej, ale od razu też płycej. Do kolan.

(fot. A.K.)

Pierwszy zakręt za małym wodospadem na wielkiej gałęzi w poprzek nurtu. Spinam około 30cm rybę w kropki. Jasny gwint, że tu z rana od razu nie zostałem.

Powiem krótko. Łowiłem tylko z 45 minut. Ilość wyjść mnie wgięła. Podobnie jak ilość przyzwoitych co do wielkości pstrągów. Widząc na co się zanosi, robiłem fotki telefonem, nie chcąc tracić czasu. Pierwsza prostka z minimalnym zagłębieniem pośrodku nurtu. Wahadło śmiga z nurtem, szybko, bo i woda nie stoi tutaj. Momentalnie łupnięcie. Kilka sekund walki, ale coś się dzieje. 35cm.

(fot. A.K.)

Za chwilę mam 34cm.

(fot. A.K.)

Jedna miejscówka mnie zszokowała. Głębokie jak sprawdzałem na około 1,2m i długie na 2m przewężenie. Kupa gałęzi zmuszająca nurt do wciskania się pod drugi brzeg. Między lądem a wyspą drewna z pół metra szerokości tafli wody, jak napisałem na może 2m długości. Idąc pod prąd rzucam i błyskawicznie ściągam wahadłówkę. Mam branie choć ryby nie widzę. Atak się nie powtarza. Podchodzę więc od płytkiej strony do kupy patyków, odwijam ze dwa metry żyłki i wkładam wahadłówkę na początku, we wlew, popuszczając i zarazem przytrzymując wabik. Buch! Siedzi ryba, taka z 34cm. Wypuszczam i ponawiam procedurę. Mam drugiego identycznego! To nie wszystko. Mam potem jeszcze jedno niezacięte branie i dopiero wtedy miejscówka milczy. Coś nie do opisania. Przechodzę ze 300m, gdzie po drodze odbija mi się od wahadłówki z 10 ryb. Wszystko w granicach 30cm lub nieznacznie nad.

Parafrazując powiedzenie „do póki piłka w grze” –  póki przynęta w wodzie. Jakieś 7m w górę rzeki stoi nad brzegiem wielkie drzewo w otoczeniu mniejszych, gęstych krzaków. Wierzba, albo olcha – już nie pamiętam. Pod nim wolniejszy nurt, jakby głębsza, choć wąska płań. Wahadłówka ciapie o wodę i mam natychmiast miękkie, bardzo silne zarazem, ale nie jakieś atomowe przytrzymanie, po czym w powietrze startuje bliźniak tego, którego straciłem wczoraj. No, może ciut mniejszy. Jak dla mnie pstrąg – kalafior! Kwadratowy i niesamowicie kolorowy. Od razu odkręcam hamulec. Ryba odpływa z głośnym terkotem młynka drugie tyle, co nas dzieliło na początku. Staje. Ściągam go zdecydowanie w moją stronę. Zawraca. Podpływa jakieś trzy metry ode mnie i dopiero teraz widzę – wpływa pod leżący wzdłuż nurtu wielki konar, po czym znów wyciąga kilka metrów. Czuję jak żyłka bije w dno, po czym od tej wielkiej lagi unosi się ku powierzchni. Pstrąg podciąga w górę po pół metra. Wiem i czuję, jak żyłka, jak na piłce jest wystawiona na próbę. Kropas wie, co robi. Wierzcie lub nie, ale bez zastanowienia,  wkładam cały kij  z kołowrotkiem pod wodę, lekko nim kręcąc, by jako tako napiąć linkę i przekładam pod lagą. Kij i żyłka w jednej linii. Nie jestem w stanie powiedzieć, co czułem, gdy podnosiłem wędkę z drugiej strony drewna. Będzie luz, czy… Jest! skubaniec się zorientował, że lekko nie będzie i poszedł w z nurtem tak szybko, że nie było szans nadążyć zwijać żyłkę. Ledwo, co przełożyłem kij w tej ciasnocie na prawo – jakieś gałęzie nad głową.

 Tu mała dygresja. Mój zasłużony, nieoceniony kijek, zaliczył przez ostatnie trzy sezony kilka spektakularnych wywrotek ze mną w roli głównej, kilkadziesiąt odstrzeleń przynęty z trafieniem nią w blank kija, na poprzedniej wyprawie, wysiadając z auta zaczepiłem o niego, bo jakoś tak się położył w poprzek drzwi. Nie dość tego. Jadąc tu teraz, odsuwałem do przodu fotel ile się da i fotel zablokował się na kiju. Pchałem naprawdę nieźle i wytrzymał, zanim się zorientowałem.

No więc, pstrągal poszedł w dół. Znów wyciągnął z 5m metrów, po czy jak torpeda zawrócił pod prąd. Nawet nie wiem kiedy poczułem żyłkę między nogami. Niezdarnie unosząc kończynę w spodniobutach, nie zdążyłem zmienić położenia kija. Kąt miedzy szczytówką, a żyłką wynosił może z 20 stopni. Poczułem mocne targnięcie i zobaczyłem jak górne 30cm wędki zjeżdża mi na twarz [żyłka biegła na mnie, a w zasadzie pode mnie]. Jakoś uwalniam linkę i chyba z płaczem na końcu nosa widzę, jak ten spaślak wyrywa dalej w górę, a ja próbuję go hamować tym, co mi zostało. Kij się prawie nie ugina. Zero amortyzacji! Odkręcam hamulec jeszcze bardziej. Pstrąg na szczęście nie próbuje drugi raz sztuczki z wjazdem pod lagę. Potem było z sześć, może siedem coraz krótszych odjazdów i światło podbieraka wspaniale wypełnił grubaśny kropkowaniec z …cytrynowym ogonem! Jaka radość!

(fot. A.K.)

Jestem pewien, że ma z 48cm. Musi. Jest zwyczajnie…ciężki. Nie miał 48cm, ale wcale mi nie żal, że było tylko 46cm. To już ryba zupełnie z innej półki niż ten sprzed dwóch dni na 45cm. Ten, to jakiś klocek, napakowany i nieprawdopodobnie gruby, jak na tę długość i moje skromne doświadczenia z czymś większym w kropki. Mój kolejny rekord w tym gatunku.

(fot. A.K.)

Przepraszam, że podpieram się tymi słabszymi fotkami – mam takie, gdzie wydaje się bykiem, ale wiecie – chcę je inaczej wykorzystać. Wysłałem koledze, który łowi pstrągi, ba – jest ich fanatykiem. Odpisał potem, że daje 5 dych w ciemno…

Odpinam wahadłówkę – dwa groty w jęzor; wyplątuję, co idzie znacznie oporniej  – siatkę podbieraka zaczepioną o zęby dolnej szczęki pstrąga. Jeszcze jedno spojrzenie w oczy i oby żył, żył jak najdłużej. Kim są wędkarze, co nimi kieruje, że potrafią zabić takie zwierzę? Zawsze będę temu przeciwny i nie sądzę, że kiedykolwiek zaakceptuje takie postępowanie. Gapiłem się na niego  gdy był już swobodny w wodzie chyba z kilka minut. Dopóki nie zniknął z oczu.

(fot. A.K.)

Oznajmiam całe zdarzenie Agnieszce, dziękując Jej, że mnie tu ponownie wyciągnęła. Karol – jeszcze raz głęboki pokłon ode mnie za ujawnienie takiej wody.

Nie mam wątpliwości, że będę w tych przepięknych okolicach corocznym gościem. Już zupełnie bez ciśnienia, będę po prostu sobie łowił. Ta ryba, mimo, że nie 50-ka, spokojnie spełniła moje oczekiwania i ambicje, co więcej – pokazała, że tego olbrzyma z drugiego wyjazdu, co do którego jestem przekonany, że przegryzł żyłkę i tak bym na 0, 16 mm nie wyjął. Nawet jakby nie miał zębów w ogóle.

P.S. Dla części Czytelników dobra wiadomość. Do końca sezonu będę się zajmował „normalnymi” rybami.

 

 

 

2 odpowiedzi

  1. Szczere gratulacje, bo wyniki mimo pewnych „drobnych” przestojów czy niepowodzeń, były za…jefajne 🙂
    Niemniej też współczuję… Salmonellnoza dopadła i nie odpuści. Z tego tekstu czuć to bardzo wyraźnie. Choćby stwierdznie, że pstrąg to ryba „nienormalna”, bo inne to te normalne 🙂 Kolejne objawy, dużo bardziej uprzykszające życie nosiciela tego wirusa pojawią się pod koniec okresu ochronnego (gorączka, bezsenność, wielogodzinne ślęczenie nad pudełkami przynęt, drżenie rąk na widok niewielkie rzeczki). Najgorsze dla zarażonego są jednak wypady na pstrągi, gdzie w rzekach pływaja małe ryby, albo jest ich mało 😉 Objawy? Jak na głodzie narkotycznym 😉
    Z pozdrowieniami
    Piotr

  2. No trochę tak będzie. Z drugiej strony jednak większą sympatią darzę ryby typowo nizinne i łażenie za nimi jakoś bardziej mnie kręci. Wczoraj byłem na jaśkach i w ostatnie dwie godziny przed zmierzchem miałem osiem pewnych brań z czego 6 oceniam na tzw. setki plus 4 wyjścia. Nie wyjąłem żadnego, choć z tym się liczyłem: testowałem nową przynętę, a na oko było widać, że beznadziejnie uzbrojona [jeden toporny haczyk]. Trochę szkoda mi czterech ryb bo to były takie 50+, ale emocje nie mniejsze niż na kropkach, choć inne. Jakoś przebieduję luty – czerwiec na krakowskich wodach, a lipiec to będzie z 10 dni faktycznie jak jakaś psychoza:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *