Szukaj
Close this search box.

Jak może być….

Nie napiszę jak powinno być, bo nie zjadłem wszystkich rozumów. Poniżej znajdziecie coś w rodzaju podsumowania, wniosków z porównania poszczególnych systemów wędkowania w Europie. Jak zapewne zauważyliście, nie odniosłem się do wędkarstwa na Ukrainie czy Białorusi. Nie była to decyzja tendencyjna, żeby nie pokazywać, że są miejsca gdzie sytuacja wędkarzy jest gorsza niż w Polsce, tylko uważam, że nie ma co porównywać się ze słabszymi, tylko trzeba to robić z lepszymi. Wtedy jest szansa na jakiś progres. Zapewne będziecie mieć inne pomysły wynikające z poznania zasad wędkowania w innych krajach. Być może z niektórymi moimi spostrzeżeniami się nie zgodzicie. Od razu powiem, że momentami będzie „politykiersko”, bo niestety wędkarstwo u nas jest upolitycznione, choć w sposób rewelacyjnie zakamuflowany. Jaka zresztą dziedzina u nas nie jest polityczna? Może wyrób bombek świątecznych w jakiejś małej, prywatnej firmie nie jest. Osobiście dostrzegam jedną okropną cechę naszych czasów, która fatalnie odbija się na wszystkim, szczególnie „społecznym”, czy państwowym. Pokażę to na przykładzie oświaty. Otóż za tzw. komuny z zewnątrz wszystko musiało wyglądać cacy: czerwone flagi na 1 Maja, akademia z okazji rewolucji październikowej, nauczanie o bratniej pomocy itp. duperele, tyle, że wewnątrz szkół było jak chciał dyrektor. Zachowując pozory, można było uczyć jak się chciało i tak naprawdę, co się chciało [myślę o latach 80-ych]. Inna sprawa, że takich szefów szkół było mało, nie mniej tak naprawdę nikt się nie „wcinał”, jak szkoła funkcjonuje i w sumie wszystkim to zwisało. Przyjechał jakiś urzędas raz na 5 lat, zrobił jakąś kontrolę i odjeżdżał. Paradoksalnie ówczesne szkolnictwo było zdecydowanie bardziej wydajne, tzn. prezentowało dość przyzwoity poziom. Minusem może była „encyklopedyczność” wiedzy na niekorzyść umiejętności, ale dziś nic pod tym względem się nie zmieniło. Za to obecnie, w dniu teraźniejszym wszelki urzędnik grzebie we wszystkim  jak może, ponieważ albo chce się wykazać, albo robi to z przekonania po linii ideologicznej, bo za tym idą wpływy, a często i kasa. To dlatego szkoły, które mają być teoretycznie apolityczne nie są takie i w zależności od większości sejmowej, raz mają przypominać klasztor, to znów najlepiej jakby ubierały się w tęczowe ubranka… I dokładnie podobnie jest z PZW, tyle, że od czasów przemiany ustrojowej, nadal trzyma to jedna bardzo określona „frakcja” i nie dziwię się iż będzie trwać na straży [swojego] porządku, gdyż idzie za tym kasa o jakiej kiedyś zarządzający związkiem nie mogli marzyć, a już na pewno nią nie dysponować wg uznania. I proszę nie pisać, że takie gadanie jest niesmaczne i nieatrakcyjne, że lepiej coś o rybach, bo rozmawiam z młodymi ludźmi na różnych forach, a coraz częściej z wieloma się spotykam, [bo widzę w tym krótko mówiąc sens] i oni, mimo, że mają po dwadzieścia parę lat, taki „polityczny” punkt widzenia dyskutują. Z drugiej strony, co mają robić, kiedy pójście na ryby jest coraz częściej swego rodzaju stratą czasu. Na spacer to można iść i bez wędki…

Zacznę od rzeczy oczywistej. Tak naprawdę nie ważne, jakie dany kraj ma przepisy. Ważne, czy są egzekwowane! Mnie cieszą wszelkie inicjatywny mające chronić ryby, szczególnie duże ryby, tylko mam świadomość, iż w większości nie wyjdą poza papier, na którym je spisano. W polskiej rzeczywistości sens mają tylko takie przepisy, których złamanie przynosi z dużym prawdopodobieństwem karę. Wędkarstwo w naszym wydaniu stało się dziedziną, gdzie wolno zrobić praktycznie co się chce, póki nikt nie widzi, lub nie zwraca uwagi. A że osoby, które powinny widzieć, widzą niewiele, bo ich nie ma nad wodą, to mamy, co mamy. Cokolwiek, więc nie wymyślimy, jeśli nie będzie w powszechnym zastosowaniu [także kontrole i ewentualne kary], to nie będzie mieć racji bytu. I na tym w sumie można by skończyć, bo nie licząc rybaków śródlądowych, wywalania kasy na irracjonalne zarybienia, zmiany zasad łowienia szczupaka, sandacza w rzekach oraz pstrąga i lipieni w ogóle, to cała reszta od biedy mogłaby uciągnąć. Celowo pominąłem fakt totalnej niejawności dla szeregowych członków, tego, co „centrala” robi z kasą, bo to problem z innej w ogóle ligi.

Generalnie widzę dwie drogi dla wędkarstwa w Polsce:

– pierwsza, to wędkarstwo powszechne i tanie [ by było tanie, to musi być powszechne i by było powszechne – musi być tanie]

– drugi wariant, to wędkowanie dla wybranych, czyli drogie

O ile w wersji drugiej rybność łowiska jest raczej gwarantowana, to niestety wiąże się z dużymi nakładami na ochronę [i ewentualne zarybienia, jeśli będzie można targać z wody więcej niż się odrodzi]. Wersja pierwsza mogłaby być atrakcyjna, ale wiązałaby się z minimalizacją zarybień [obniżenie kosztów] i dużym naciskiem na prawdziwą ochronę, która nie może być zrzucona na SSR i garstkę zawodowców. Tu dochodzimy do takiego punktu, w którym, mam wrażenie 90% wędkujących Polaków nie jest w stanie nic wybrać, bo trzeba się zdecydować na to, że łowię za grosze, ale nie zabieram ryb lub mogę wziąć sporo, tyle, że zabulę za to. Efekt taki, że przytłaczająca większość jest bierna, zmian się boi i polega na PZW, bo iluzorycznie jak pokazuje rzeczywistość, związek ma nam zapewnić rybne łowiska, a jak nie zapewni, to jest na kogo bluzgać. Takie strachliwe myślenie doprowadziło do tego, że wędkujący w Polsce, mają jedne z najdroższych łowisk w Europie…ze śladowymi ilościami ryb! Dodatkowo jest to młyn na wodę związku, którego działacze, co i raz straszą, że jak ich zabraknie, to wtedy wszyscy zobaczą ja było fajnie za ich czasów. Tu może niektórych zaskoczę, ale sam miałbym takie obawy. Otóż w naszym kraju na ogół przejmowanie czegokolwiek, przez kogokolwiek ma zazwyczaj kształt rozszarpywania trupa przez stado wilków. Tu znów sprawy mogłyby iść w dwóch kierunkach:

– nowy właściciel pozwoli robić, co się żywnie podoba licząc, że w krótkim czasie sprzeda mnóstwo względnie tanich zezwoleń i dużo zarobi – efektem w krótkim czasie masakra łowisk

– wariant drugi – znów bardzo drogie zezwolenia

I niestety takim przykładem jest dla mnie Małopolski Związek Wędkarski, a raczej „Wielicki”, jak celnie zauważył kiedyś we wpisie Pan Patryk. Otóż inicjatywa, której sam początkowo mocno kibicowałem, okazała się pójściem w tę droższą stronę. I tu pozwolę sobie zauważyć, że drogo jest dlatego, że bazuje się na tym, iż z wody należy zejść z pełną siatą. Efekt? Liberalizacja zasad, a w efekcie cena  za dwa-trzy zbiorniki, jak za cały okręg. Przecież trzeba za coś non stop wrzucać kolejne ryby do zabrania. Wędkarstwo powszechne w takiej formie, gdzie zabieranie ryb jest niejako wpisane w zajęcie, będzie drogie jak dziś przy pustawych wodach, lub baaardzo drogie przy względnie rybnym jednym, dwóch stawach, na których wolno nam będzie łowić. Tak może być. Dla mnie lipa w obu wypadkach.

Ponieważ mam bzika na punkcie ryb, mógłbym zapłacić za wędkowanie i kilka razy więcej niż obecnie, ale oczekiwałbym wtedy poza rybną wodą, także strażników non stop, którzy będą natychmiast sprowadzać do parteru wszelkich pseudowędkarzy i zwykłych kłusoli, oraz czystego otoczenia i zawsze wolnego, atrakcyjnego miejsca. Ale jeszcze bardziej bym chciał, by zapłacić powiedzmy 2-3 stówki i móc łowić w całym kraju i gdzie takie zezwolenie mógłby sobie kupić każdy, komu się zachce, a nie tylko ktoś, kto należy do takiego, czy innego związku. I jak kogoś złapią na łowieniu bez zezwolenia, to by zapłacił wzorem niektórych krajów z 10-15 razy tyle ile warta jest taka licencja, a zwykłego kłusownika zamkną w pace, lub jeszcze lepiej obedrą ze skóry bardzo wysoką grzywną, którą państwo wyegzekwuje. I szybko okaże się wtedy, że strażnik nie musi być codziennie „za każdym drzewem”, którego to, dla mnie mało finezyjnego zwrotu nadużywają jako argumentu różni działacze. Wystarczyłyby wyrywkowe kontrole, byle pojawiały się na różnych odcinkach rzek czy nad różnymi zbiornikami i fatygowały się o choćby kilometr dalej niż parking przy jakimś moście. W innym wypadku kontrole są guzik warte.

Kolejna sprawa, to kto ma władzę nad tym wszystkim. W Polsce, podobnie złą tradycją jak zabieranie wózka ryb z nad wody jest to, że wędkarstwo nie wiedzieć czemu, wrzuca się w worek z nazwą „wieś” i siłą rzeczy podpada ono pod Ministerstwo Rolnictwa, które jest ku nieszczęściu polskich wód pod „opieką” PSL-u. Póki tak będzie, to po wiochach ludziska będą mogli na wiosnę i na zimę zapychać spiżarnie dzięki sieciom i ordynarnemu szarpakowi w swej najbardziej prymitywnej wersji i siłą rzeczy, tym bardziej nikt nic nie zrobi, [albo niewiele] pozostałym, łowiącym już za pomocą wędek po trzy limity/dzień. Uważam, że istnieje najzwyczajniej przyzwolenie odgórne na taki proceder, wychodzące z założenia, że obywatel może raz na czas uszczknąć coś z wody czy lasu. I dlatego ewentualne decyzje sądów w takich sytuacjach są często tak bardzo dla nas, czy myśliwych frustrujące. I przez te wszystkie lata szczyt władz PZW, który ma realną siłę przebicia, chyba nigdy mocno, jeśli w ogóle nie próbował zmienić tego w rzeczywistości. Napisanie raz na czas w Wiadomościach Wędkarskich o walce z kłusownictwem i parę słodkich frazesów ze statutu o trosce i zarządzaniu wodami nic nie wnosi.

Przy tej okazji zwrócę uwagę na problem sądów koleżeńskich. Znam, co najmniej trzech takich wędkarzy, którzy od lat wędrują od koła do koła, bo są łapani na procederze gromadzenia nadkompletów, najczęściej na łowiskach danego koła, zazwyczaj przy jedynym w swoim rodzaju ceremoniale, jakim jest wpuszczanie tęczaka na jesień i gdy wszyscy zaczynają się trząść, kiedy w końcu będzie wolno te ryby łowić. No, chyba że wolno od „strzała”, zaraz  po wpuszczeniu. Tym samym, dla mnie coś takiego jak sąd koleżeński nie jest warte funta kłaków, chyba, że złodzieja wyrzucimy ze swych szeregów na amen z mailowym, czy pisemnym powiadomieniem innych kół okręgu, kto i za co wyleciał. Wtedy już go raczej nie przyjmą, a moim zdaniem nie powinni. A do drugiego okręgu może być za daleko takiemu cwaniakowi…A zazwyczaj kończy się na jakichś upomnieniach. Taki pic na wodę [mętną].

Kolejna sprawa wynikająca z analizy tego jak jest poza krajem. Nie powinno być żadnego monopolisty. Nie upieram się, by było sto różnych organizacji. Jednak bez funkcjonowania konkurencji, będzie dochodzić do sytuacji jak obecnie: instytucja mająca za zadanie bronić praw wędkarzy [PZW], broni tylko swoich interesów. Nie obawiam się użyć określenia, że przeciętny polski wędkarz nie trawi PZW, a już na pewno nie wierzy, że jego głos ma jakiekolwiek znaczenie. Dlatego na zebraniach kół albo nie ma ludzi, albo przychodzi „żelazny” elektorat upadłego systemu. [Nie wątpię – pewnie są wyjątki]. Trudno się dziwić takim postawom, skoro w rzeczywistości całym tym bardzo dochodowym biznesem [gdyby było inaczej, nikt nie toczyłby takich bojów], zawiaduje były „gienierał” milicji i robi to od ponad 20 lat, a gdzie rzecznik związku, z którym dyskusja przypomina rozmowę ze ścianą [miałem okazję wymienić kilka co najmniej maili], był szefem działu propagandy i agitacji przy jednym z komitetów PZPR… I teraz, jak sobie człowiek uświadomi, że związek ma 160 mln złotych [trochę mniej wg rzecznika] jak w zeszłorocznym budżecie, przy takim dziadostwie w realu, to krew ludzi zalewa. Napiszę jeszcze raz: to prawie identyczny budżet, jaki Agencja Środowiska Anglii przeznacza na wędkarstwo rocznie, przy pięciokrotnie większej liczbie angielskich wędkarzy. Anglicy nie powinni mieć w wodzie nawet rozwielitek, a mają jednak dużo ryb. Los ludziom toczył się różnie i nie zamierzam wieszać psów na kimś kto był w partii lub nie. Lecz jeśli od kilkudziesięciu lat rządzą ci sami ludzie, jednoznacznie z tego samego środowiska i mnie szeregowemu wędkarzowi jest coraz trudniej cieszyć się wędką w ręce, bo czasem się zastanawiam po co ją mam, i od lat płacę za to jednak rok w rok nieco więcej, to jak to inaczej nazwać, niż jakimś systemem o „kartelowym” charakterze? Czytając, że na wypłaty poszło 40 baniek, to już zaczynam wyć, bo to oznacza, że gdyby w PZW panował prawdziwy komunizm, [a na pewno nie panuje], to nie przymierzając, każdy etatowy pracownik dostawał miesięcznie po jakieś 5,5 tys. złotych. Gdyby to się przełożyło na jakość, to bym milczał i każdy inny chyba też. Dobra robota – dobra zapłata. Ale jest źle! Czyli nieco ponad pół tysiąca ludzi pracuje nieprawdopodobnie nieskutecznie za relatywnie bardzo duże pieniądze. Zadam pytanie: kto chce przychodzić do pracy, zarabiać prawie trzy realne średnie krajowe i bez względu na wynik pracy, ma gwarancję, że nie będzie rozliczany? Pewnie zgłosi się jakieś 80% rodaków…

Kolejny kłopot: w PZW wszystko jest raczej mgliste. Przeciętny wędkarz ma, co najwyżej pojęcie, jak wygląda budżet koła, bo co się dzieje z kasą odprowadzaną do okręgu i stamtąd do centrali, to raczej nie i chyba się nie dowie. Czy jest możliwe sprzedanie jednej rzeczy dwóm różnym osobom? Każdy powie, że nie. A w PZW jest. Dla mnie sprzedawanie zezwoleń na jeziora wędkarzom i równocześnie rybakom jest czymś takim, ponieważ interes jednych i drugich jest sprzeczny. I to są kpiny z logiki i z ludzi, z których część niestety została skażona poprzednią rzeczywistością, która z logiką nie miała wiele wspólnego i pewnie dlatego pyskują tylko młodsi i zazwyczaj nad wodą lub na forum w internecie.

Osobną sprawą jest „sportowa działalność” związku. Mam na to swój punkt widzenia i o ile rywalizacja o kolorycie sportowym w wędkowaniu jest, to nazywanie tego zajęcia sportem, jest już lekkim nadużyciem. Ale pal licho, co ja sobie myślę. Ponoć na sport wydaje się 10% z budżetu PZW [za Gazetą Prawną z 4 lutego 2012r]. Biorąc pod uwagę, że bawi się w wędkarski „sport” zaledwie niecały 1% zrzeszonych [!!!], to wydanie 16 baniek bez zgody pozostałych 99% jest przegięciem. Gdyby znów przeliczyć średnio, to z jakiej paki PZW daje na jednego wędkarza ponad 3 tys. zł, a na mnie nic? Dobra, wiem, że to uproszczenie, bo przecież jak są zawody, to trzeba gdzieś te reprezentacje [szczególnie narodowe] przenocować, nakarmić itd. Tylko się pytam, co ma z tego przeciętny Kowalski z wędką, bo na pewno nie ma więcej ryb. Dla mnie i zapewne bardzo dużej grupy wędkarzy, śmiem twierdzić, że przytłaczająco dużej, wszelkiego rodzaju zawody większego kalibru z kateringiem i noclegami, zarybieniami z tym związanymi itd. itd., są tylko polem do wszelkich „krzywizn” finansowych.

Dużo tekstów temu napisałem, że dożyliśmy czasów, gdy urzędnik pójdzie na wojnę, by wytargać cokolwiek dla budżetu gminy, powiatu czy rządu. Potem to zdanie jeszcze powtórzyłem. I teraz mamy taką sytuację właśnie. Ktoś komuś szepnął, że w spokojnie trzymającym się na uboczu związku, jest potencjalnie sporo grosza. I okazało się, że NIGDY w tym związku nie było żadnej kontroli. A PZW jako związek sportowy dostawał jeszcze dotacje od ministerstwa… I teraz związkom sportowym narzucano zmiany prawne, które moim zdaniem, nam wędkarzom wyszłyby na lepsze, jeśli nie na bardzo dobre. Mianowicie problemem dla „wierchuszki” PZW są trzy, co najmniej kwestie:

– jedna ze zmian wymaga, że prezes związku mógłby urzędować nie dłużej niż dwie kadencje z rzędu [przypomnę, że Graboski jest szefem PZW już ponad 20 lat !!!]

– poszczególne okręgi miałyby być samodzielne, czyli kasa wpływająca w danym okręgu nie wędrowałaby do Warszawki

– zarząd PZW nie miałby wpływu na majątek okręgu, czyli np. ludzie z ul. Twardej w Warszawie nie mogliby wydzierżawić kawałka rzeki rybakom, na który to kawałek rzeki sprzedał wcześniej pozwolenia wędkarzom jakiś okręg PZW [dochodzi tu też kwestia dzierżawienia wszelkich nieruchomości danego okręgu itp.]

Jasne?

Najlepiej o stanie umysłów włodarzy świadczy odpowiedź Kustusza [rzecznika związku], kończąca odpowiedź na pismo ministerstwa: „My mamy czas, a MSiT ma swoją kadencję i najwyższa pora, by w tej sprawie coś racjonalnego zrobić”. Innymi słowy, zarząd PZW zakłada kadencję dożywotnią! Chrzanię arogancję wobec minister, ale  ta odpowiedź obraża wszystkich wędkarzy.

Jakie więc są możliwości? Ja widzę trzy:

– w PZW nic się nie zmieni [i sądząc po tym jak ruszyli w sukurs posłowie z SLD i PSL, bo nagle okazało się, że przy Sejmie jest mnóstwo zespołów ds. brydża, wędkarstwa itp. rzeczy, którymi nie wiedzieć czemu, zajmują się politycy, nie tylko tych zresztą ugrupowań], lub będą to zmiany kosmetyczne – finałem będzie odchodzenie ludzi od związku na rzecz między innymi regularnego łowienia bez zezwolenia – o ile na małych rzekach to rzadsze, to nad większymi powszechne; wystarczy dość daleko odejść – sam znam ludzi, którym się przyzwoicie powodzi, ale którzy, cytując jednego – „nie zawracają sobie głowy takimi duperelami jak karta wędkarska”; co więcej zniesienie dotacji dla związku od ministerstwa, mimo, że była relatywnie mała, może być wykorzystane jako powód podniesienia składek, obok „rosnących kosztów zrybień”; i tak po rzęzi to jeszcze parę lat, po czym cudów nie ma  – padnie, bo ludzie w końcu uznają, że ta zabawa nie ma sensu

– PZW może ewoluować – pytanie czy będą chcieli przetrwać, bo o ile obecni włodarze mają szanse dożyć w spokoju swoich dni, o tyle za powiedzmy 10 lat  wędkarstwo, przynajmniej spinningowe i muchowe nie będzie mieć racji bytu, poza kilkoma drogimi odcinkami komercyjnymi; jak widzę tę ewolucje napisze poniżej

– PZW – jakimś, dla wielu cudownym zrządzeniem losu diabli wezmą – ktoś wyczuje kasę, wprowadzi komisarza, a PZW to nie PZPN i żadna FIFA za nim nie stoi

Znów pewnie zaskoczę niektórych, ale niekoniecznie należę do zwolenników likwidacji związku. Wg mnie powinny być jednak dwie zmiany:

– bezwzględna samodzielność okręgów, gwarantująca znacznie większą przejrzystość finansową, zmuszająca do faktycznego zabiegania i troski o wody okręgu – szybko by się okazało, że nikt nie chce wynająć rybakom ani kubika wody, albo przestałby być prezesem; poziom częstotliwości kontroli wzrósłby co najmniej o kilkasetprocent, a i szybko „urosłaby” ilość realnie egzekwowanych wyroków, zwłaszcza jeśli wymierną korzyść finansową miałby z mandatów okręg i np. gmina na której dokonano kradzieży ryb

– druga zmiana – wody płynące winny zostać wyjęte spod kurateli PZW, bo szczególnie nad nimi widać totalną indolencję związku; powinna powstać osobna organizacja zajmująca się tymi wodami [może nawet więcej niż jedna]; bardzo szybko byłoby widać, jak kto sobie radzi za ile to robi. Tymczasem jest jak jest i dla przykładu z własnego podwórka, by nie czepiać się ciągle braku kontroli i braku nacisków związku na sądy by egzekwowały prawo: Okręg Krakowski jest jedynym w Polsce, który ma na swoim terenie duży zbiornik zaporowy [na Rabie], na którym wędkarzom nie wolno łowić. Za to mają tam miejsce odłowy „kontrolne” w postaci skrzynek sandaczy. Kiedyś zamiast na ryby wybiorę się tam z aparatem, a że mam tam pół rodziny, to nie będzie kłopotu. Zastanawia mnie, dlaczego żaden z prezesów kół nie wywiera nacisku w tym kierunku – przecież to chyba w interesie nas wszystkich. Chyba trzy lata temu zgłosiłem taki wniosek. Przepadł gdzieś w niebycie, jak głos każdego pojedynczego wędkarza. Albo 60 przegródek na wpisanie pobytu nad wodą w tegorocznym zezwoleniu. Niby drobiazg. Jak mi się skończą to mam zasuwać do okręgu, a skończą mi się na pewno około końca sierpnia… Rozumiem, że w kole nie dostanę nowej, jak zezwolenia na początku roku? Nie wiem, może PZW to ma być faktycznie organizacja emerytów – ja w każdym razie zasuwam jak większość Polaków od rana do 17-18.00 i nie mam czasu i chęci tracić pół dnia na jazdę do Nowej Huty… I jeszcze jedno info, które jeśli jest prawdziwe, to powinno być gwoździem do trumny zarządu w Krakowie: otóż podobno zakupiono, bez uchwały zarządu bardzo ryzykowne obligacje za … milion polskich złotych. Naszych pieniędzy!!! Jak na razie odpowiedzi na to pytanie, czy fakt miał miejsce są wymijające lub wręcz ignorujące. Co np. w tej sytuacji stało się z prowizją? Osobiście, zrodziła mi się myśl, czy podobnych operacji nie ma w innych okręgach i czy czasem nie jest to sposób na wyprowadzenie kasy w obliczy wejścia komisarza lub innej katastrofy dla „wierchuszki”. Mam jeszcze kilka takich „klocków”, choć mniejszego kalibru, ale zostawię sobie na osobny tekst.

Oczywiście łatwo się mędrkuje. Mam osobiście bardzo szczegółowy plan, którego nie zamieszczam, gdyż wiąże się z projektem, nad którym powoli, ale dość konsekwentnie pracuję. Nie mam interesu ujawniać, na czym rzecz będzie polegać, ale jak proroczo rzekłem: urzędnik kupi każdy pomysł, jaki przyniesie dziś kasę do budżetu organu. I zaznaczam, że priorytetem projektu jest łowisko TANIE. Jeśli się powiedzie, to niektórym miny mogą się wydłużyć, a jak nie to też napiszę, zwracając uwagę dlaczego tak się stało…

Jakie jeszcze inne wnioski płyną z porównań systemów wędkarskich? Ja dostrzegam dwie kwestie, które przewijają się wszędzie, niezależnie czy to Anglia, czy Węgry.

Problem kormoranów. Jest to obecnie powszechny problem całego kontynentu. Należy obalić kilka mitów, które funkcjonują w niektórych środowiskach wędkarskich, które w sojuszu z różnego rodzajami organizacjami ekologicznymi lansują tezę, że szkody wyrządzane przez te ptaki nie są tak drastyczne i dotyczą ryb drobnych. Otóż nie jest to prawdą, co potwierdzają zarówno zdjęcia z natury, jak i sekcje egzemplarzy tego gatunku, które zrobiono w kilku krajach. Otóż po pierwsze – kormorany rozpleniają się nie tylko tam, gdzie dominują drobne ryby. Ptaków tych jest chmara także w krajach gdzie jest w ogóle dużo ryb w tym dużych i średnich [np. Anglia, Francja, Belgia]. Prawda druga: kormoran bez problemu atakuje ryby wielkości nawet do 60cm długości, a bez kłopotu zabija sztuki 40cm. Ryby czasami łowione z potężnymi, łukowatymi bliznami, które oceniamy jako atak sumów, są dość często pamiątką po ataku kormorana. Jedynie w przypadku wód pstrągowych, w polskich warunkach ptaki te rzeczywiście zżerają drobnicę [w tym ciągle wpuszczane, małe pstrągi], gdyż nic innego w tych wodach na ogół nie pływa…A powód stanu rzeczy jest banalny, przynajmniej w Polsce: jeszcze z końcem lat 70-ych było w Polsce, jeśli dobrze pamiętam około 300 par – oczko w głowie krajowej ornitologii. Całkowity zakaz szkodzenia ptakom, zero monitoringu, spowodowało, że jest ich coraz więcej i pewnie będzie tak do momentu, gdy ilość ptaków przekroczy możliwości wyżywienia się ich, względnie licznym jeszcze białorybem, nie ważne – drobnicą czy grubymi sztukami. Wtedy nastąpi pewnie jakichś ptasi krach. Z tym, że nie wiemy, kiedy to nastąpi, gdyż nie umiemy określić tej granicy. Do tego okazuje się, iż do poszczególnych krajów z jakichś powodów dolatuje z innych rejonów coraz więcej okazów tego gatunku. Przyczyny tych migracji również nie są na razie określone.

Druga, również smutna kwestia, to los lipienia. Z jakichś powodów jest to gatunek zanikający, szczególnie na kontynencie. Wszędzie, nawet tam, gdzie ryb jest dużo, wymiar ochronny dla lipieni jest relatywnie wysoki w porównaniu z np. pstrągami, lub działa zakaz zabierania tego gatunku. Wynika to zapewne z tego, że niestety sztuczna produkcja narybku tego gatunku w porównaniu z pstrągami nie przynosi oczekiwanych wyników, a zarybianie takim narybkiem jest zazwyczaj marnotrawstwem pieniędzy, gdyż te ryby szybko giną. Czemu tak się dzieje – również nie wiadomo. Przykładowo w okręgu krakowskim lipień już praktycznie nie ma tarlisk, dlatego śmieszą i złoszczą mnie ludzie z muchówką w grudniu, łażący niby za lipieniem w pstrągowych ciurkach. I wszystko pod marnym pretekstem wpuszczenia sezon wcześniej kilkuset lipków…Niestety poziom iłów i wszelkiego szlamu dawno zamulił piaszczyste i drobno żwirowe odcinki. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, jeśli chodzi o nasze realia, to obniżenie lustra wody i nieprzemyślane melioracje. W efekcie zdarzają się dość regularnie duże powodzie, lecz latem, natomiast bywają dwa – trzy lata bez większej wody na wiosnę. Mułów i wszelkich „syfów” większa, wiosenna woda nie zmywa i nie odsłania tarlisk dogodnych dla lipienia. Wystarczą tylko dwa takie sezony, by dla żyjącego bardzo krótko lipienia nastąpiła katastrofa i „dziura „pokoleniowa…Tylko w Skandynawii jest to jeszcze liczny gatunek.

Kolejne dwa wnioski to już nasza, wewnętrzna, polską bolączka: rybacy na śródlądziu są faktycznie reliktem, jakąś upiorną pozostałością po „komunie” i funkcjonują tylko w tych krajach, gdzie kiedyś panował jedyny słuszny system. W działalności tego zawodu musi być mega „wałek”, skoro ekipy rybackie wykazują takie połowy, że powinni splajtować po najdalej roku, a trzymają się zajęcia rękami i nogami. Pewnie, dlatego nie wchodzi w grę, by zamiast szabrować nasze wody, zaczęli je chronić jako etatowi strażnicy. Może byłoby w sumie taniej…

I ostatni fakt. Zarybienia. Rzeczywiście są sporadycznym wspomaganiem potencjału wód na zachód od Łaby. Paradoksem jest to, że kraje, często bogate państwa, które mają wody w doskonałej kondycji i które mogłyby sobie pozwolić na zarybienia na szeroką skalę, nigdy nie prowadziły żadnych i mimo, że wędkarzy mają znacznie więcej niż my, zupełnie nie posiłkują się taką działalnością, nadal utrzymując stan wód na stałym, dobrym poziomie. Jeśli jednak będzie tak, że okręg PZW kupuje ryby od firmy, w której zatrudnieni są ludzie … z PZW, to cudów nie ma. Zarybienia będą.

Na koniec małe wytłumaczenie: wymądrzam się być może wg niektórych ludzi w teorii, a sam nigdy nie łowiłem w wymienionych krajach. Otóż, oczywiście nie znam namacalnie realiów we wszystkich krajach, ale w kilku [m.in. we Francji, Szwajcarii, Czechach, Włoszech] naocznie przekonywałem się o charakterze, jak i możliwościach tamtejszych łowisk. Oglądałem także tamtejszych wędkarzy w akcji. Dlaczego nie łowiłem? Kiedyś obiecałem sobie, że w krajach w których żyją gatunki ryb jak u nas i w krajach tych jest dużo  ryb, nie będę łowił. Po prostu boję się, że nie zniosę potem tej mizerii, która  – nie ma co ściemniać – u nas panuje. Nie chcę podzielić losów kilku znajomych ludzi, którzy obecnie w Polsce w ogóle nie łowią, a całe wakacje spędzają w Szwecji, bo psychicznie nie dają sobie rady z tym, że nic nie mogą u nas złowić. A kiedyś skusili się na łowienie w Skandynawii. Dlatego moja noga w wędkarskim celu nie stanie na norweskiej czy szwedzkiej ziemi, choć blisko i w sumie tanio. Chyba, że sprawy przybiorą taki obrót, że stracę poczucie sensu w wyprawie nad polską rzekę. Niestety, mam wrażenie, że powoli zmierzamy jednak do tego momentu…


Czy tylko tak drobne ryby pozostanie nam łowić ? Wszystko zależy od minister sportu i zdecydowania szeregowych wędkarzy PZW.

 

 

Jedna odpowiedź

  1. Powinna być jakaś petycja do CBA rozpowszechnione na wszystkie fora wędkarskie, by tej wydrze ukręcić łeb .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *