Moczarowy labirynt

Życie zaskakuje. Już, już myślałem, byłem nawet pewien, że jako rzecznik dyscyplinarny w moim kole dotrwam do końca sezonu bezczynnie [i fajnie by było], a tu  – bęc! Właśnie wpłynęły cztery zawiadomienia od Komendanta SSR w Krakowie o złamaniu przepisów przez ludzi z mojego koła…

Zacząłem to czytać i jakoś tak przykro.

Przypadek nr 1, to zarazem trzy, a nawet cztery „strzały”: człowiek łowił na trzy kije, jako przynętę użył karasia pospolitego, który w wodach naszego okręgu jest nietykalny [całkowity zakaz zatrzymywania ryb tego gatunku]; ów nieszczęsny karaś był nabity na kotwicę, a jak wół stoi, że nie wolno żywca uzbrajać inaczej niż haczykiem z jednym ostrzem no i na dokładkę w małym, plastikowym wiaderku miał kilka nieżywych już płotek. Nie wiem na dzień dzisiejszy, co było powodem takiej postawy [chciwość, ignorancja, czy nieznajomość przepisów], ale te wszystkie wiadereczka i męczenie w nich ryb to też jest słabe. Bardzo słabe. Facet dostał mandat.

Kolejny „miszcz” łowił na trzy wędki [dwie gruntówki i spinning]. Powiem, że to w naszych stronach wręcz norma. Ponieważ nie miał przy sobie ryb, został tylko pouczony.

„Gwiazda” nr 3 to prawie pewne łowienie na trzy kije [rzecz miała miejsce o świcie – zdążył zwinąć jedną wędkę, aczkolwiek strażnik słyszał dzwonienie dzwonka i trzecia wędka, leżąca obok dwóch zarzuconych była mokra – wędkarz jednak nie przyznał się do używania trzeciego kija]. Nie mniej okazało się iż  posiada trzy złowione i nie wpisane w rejestr ryby  – dwa leszcze i klenia. Nomen omen – dla mnie żałosne jest zabieranie kleni w ogóle, a już w szczególności tych największych, jak i maluchów. Po co komuś kleń 29cm? Wędkarz dostał mandat.

Ostatni przypadek jest o tyle „słaby”, że dotyczy człowieka, jednego z bardziej zaangażowanych w działalność naszego koła. Podczas kontroli okazało się iż ma cztery duże leszcze [50+], ale żaden nie jest odnotowany w rejestrze, podobnie jak nie odnotowano pobytu nad wodą. Sprawę przekazano do PSR – skończyło się na upomnieniu.

Tu pozwolę sobie na dygresję. Dla mnie jest pięć, ewidentnych przewinień, jakie powinny być bezwzględnie karane:

– łowienie bez uprawnień [brak karty, zezwolenia na dany rok, wodę]

– posiadanie ryb niemiarowych, będących w okresie ochronnym, lub ponad limit

– łowienie niedozwoloną metodą [na więcej niż dwie wędki, w pstrągowej wodzie na robala itp.]

– posiadanie ryb bez wpisu w rejestr

– posiadanie jakichkolwiek ryb na odcinku no kill [chyba, że ktoś ma np. karpia na wodzie pstrągowej – ja przynajmniej nie robiłbym „kwadratowych jaj” z tego powodu]

Wszystkie inne sytuacje, to jednak kosmetyka nie rzutująca na drenowanie naszych wód z resztek ryb, choć może przeoczyłem jakiś jeszcze istotny przypadek.

A teraz siedzę sobie i mam zagwozdkę, gdyż w stosunku do tych ludzi muszę podjąć jakieś decyzje i poinformować  o nich Komendanta SSR przy Okręgu Kraków.

Wprawdzie za daną rzecz nikt nie może być ukarany dwa razy, to jednak kilka pomysłów już mam. Nie mniej pierwszym warunkiem jakiegoś sensownego zamknięcia tych spraw, będzie „pogawędka”  ze mną osób, które złamały regulamin, przy czym brak chęci na takie spotkanie, ja przynajmniej odbiorę, jako istotny powód do rozstania się z naszym kołem – każdy z tych ludzi dostanie wkrótce pocztą stosowne zaproszenie. Poinformuję Was również, na czym stanęło w konkretnych przypadkach.

A teraz sakramentalne – jak było na rybach? Ano, wybrałem się w ostatnią niedzielę. Było to trochę jak lizanie cukierka przez papierek, bo byłem nad wodą dwie godziny, ale stałem się już tak mało wybredny, iż nawet do głowy mi nie przyszło grymasić. Nadal nie znam szczegółów pogodowych, gdyż wciąż mój ekwipunek jest gdzieś, tam w czeluściach całego dobytku.

Start miałem przygnębiający, gdyż okazało się iż moja Montana ma złamaną końcówkę [jakieś 7cm]. Problemów by nie było, gdyby nie fakt iż ta wędka nie jest wklejanką, a końcowe kilka centymetrów ma może niecały milimetr średnicy, który usztywniają/ wzmacniają?  – dwa, chyba tytanowe włosy. I wątpię czy da się ją naprawić. A był to jeden z dwóch moich ulubionych kijów, a jeden z czterech najczęściej używanych. Prawdopodobnie docisnąłem przez nieuwagę wór z klejem do płytek, a wędeczka leżała sobie w bagażniku…Kupno identycznej wędki jest raczej nierealne, a dzisiaj odpowiednik takiego kija kosztuje niemało. Żałość moja była wielka i okoliczne, podsychające już trzciny nasłuchały się co nie co.

Ponieważ nie miałem, żadnego, konkretnego planu poza tym, by połowić cokolwiek [czytaj: okoniową drobnicę], to jednak brak lekkiego kijka nie ułatwił sprawy. Z braku laku skorzystałem z wędki nr dwa [znacznie cięższej], licząc już tylko teoretycznie, że może zlituje się jakiś szczupak.

Przechodząc wzdłuż brzegu, zauważyłem ciąg fajnych mini zatoczek, które sprawiały wrażenie bardzo płytkich.

(fot.A.K.)

Podszedłem do najbliższej i…byłem już pewien. Dyskretne zafalowanie sporej powierzchni oznaczało prawie na pewno, że lekko przestraszyłem większą grupkę ryb. I to nie malutkich. Najpewniej wzdręg. Niby jest połowa października, a więc naprawdę końcówka spinningowej zabawy z tymi rybami, ale coś mi mówiło, że to one [ryb nie widziałem, bo woda była mętnawa].

Wróciłem się więc po spodniobuty i uzbroiłem w zestaw  – dziwoląg: dość sztywny kij do, do tego żyłka 0,10mm. Pośpieszne przeszukanie plecaka uświadomiło mi,  iż znikło malutkie pudełko z mikro jigami, które jeszcze miesiąc temu, wydawało mi się, że mam w tobołku [pewnie to sprawka córki, która uwielbia jak na razie buszować w moich wędkarskich klamotach; ostatnio jechałem do pracy busem, bo zwinęła kluczyki do auta, a nie odnalazłem zapasowych 🙂 ]. Czyli pozostały mi malutkie, ale jednak bardziej jaziowo – okoniowe wabiki.

Wprawdzie moje udane wzdręgowe ostatki nigdy nie miały miejsca nad wodami stojącymi, tylko w Wiśle, pełen nadziei – prawie pewien – ruszyłem w wąski korytarz trzcin, wydeptany chyba przez zwierzęta.

(fot.A.K.)

Woda okazała się już bardzo zimna. Było dość muliście, choć bezpiecznie. Przeciętna głębokość to jakieś 80cm. Ryby brały wykwintnie. Tzn. przez pierwsze 90 minut [od 15.00 do mniej więcej 16.30]. Potem, pewnie dlatego, że silne tego dnia słońce wyraźnie słabiej świeciło – brania ucięło, choć ryby nadal były w łowisku – zaliczyłem kilka potrąceń i jedną podcinkę.

Co było piękne? Przede wszystkim wielkość krasnopiór. Żadne olbrzymy, ale poza słownie jedną 20-ką, to wszystkie pozostałe były blisko 30cm rybkami. Dla mnie jak na staw – bardzo przyzwoicie. Samo łowienie było tyleż emocjonujące, co irytujące.  Problemy były w zasadzie dwa:

– termika wody powodowała, że ryby atakowały przynęty ze cztery razy wolniej niż latem; ba  – nawet w kwietniu są na ogół szybsze

– najmniejsze wabiki ryby łapały za sam koniec, albo ledwo otwartym pyskiem „lizały” kotwiczkę wirówki – skuteczne zacięcie było cudem

Pierwsze kilkanaście rzutów Streameppsem, to zdecydowane choć flegmatyczne podskubywanie przynęty do samych nóg – stąd wiem, jak się zachowywały. Rozmiary rybek na tyle mnie podkręciły, że dałem sobie spokój z wątpliwym szczupakiem, a także okoniem [kilkanaście kontrolnych rzutów, nie przyniosło nawet brania].

Co ciekawe, w przypadku wirówki, krasnopiórki żywo [jak na taką porę roku oczywiście] reagowały, gdy wyraźnie smużyła powierzchnię, lekko zaglonionych oczek wolnej wody. Dopiero wymienienie kotwiczki, na malutką muszkę, na bezzadziorowym haku doprowadziło do pierwszych, skutecznych zacięć.

(fot.A.K.)

Hole były dość nerwowe. Cienka żyłka i mało finezyjna do takiego łowienia wędka, wokół same trzciny. Ryby, o ile brały dość spokojnie, to walczyły całkiem, całkiem. Oczywiście nie miałem jakiejś niewielkiej siatki, więc po złowieniu  2- 3 sztuk stado dawało dyla, a ja tropiłem je dalej, lub znajdowałem nowe w labiryncie roślin.

(fot.A.K.)

Próbowałem najmniejszych, jaziowych wobków. Skusiłem tylko jedną wzdręgę. Problem polegał na tym, że prowadzone w stojącej wodzie tak, by się ruszały, były jednak za szybkie tego dnia dla krasnopiór . Prezentowane wolniej, gdy pracowały znikomo, nie budziły zainteresowania. Z tych kilku momentów, gdy udało mi się cokolwiek dojrzeć – najbardziej ryby interesował opad takiego wobka, z tym, że jak napisałem zaciąłem tylko jedną.

Największe wzięcie miał okoniowi ripperek. Zaliczyłem na niego naprawdę dużo brań. Niestety, znów tylko jedno skuteczne.

(fot.A.K.)

Główkując, jak tu sobie pomóc, zrobiłem trzy rzeczy. Urwałem ogonek gumce, co skróciło ripperek do około 25mm, założyłem tak „okrojoną” przynętę na maleńki haczyk [główka 0,3g] i ile się dało – odkręciłem hamulec kołowrotka.

Mogłem  teraz dość szybko kręcić kołowrotkiem, co utrzymywało żyłkę  w ciągłym napięciu, a przy takim luzie na hamulcu, nawet tak mały wabik stawiał opór i hamulec co chwilę popuszczał, dzięki czemu, przynęta przesuwała się względnie wolno i naprawdę wolno opadała do dna. Ryba, gdy złapała wabik, zatrzymywała zestaw [hamulec terkotał płynnie], ja musiałem docisnąć palcem żyłkę do kija, a ten czas już wystarczał, że wzdręga głębiej zasysała wabik. Cudów nie było, ale nic więcej nie wymyśliłem.

Jaki był finał? Mimo takiego kombinowania i zaliczenia co najmniej około 40 brań i przynajmniej 20 wyjść [tyle mniej więcej ryb widziałem] w te około półtorej godziny, złowiłem zaledwie …8szt. Nie mniej przez to, że ryby ciągle były w ruchu nie powiem, abym się nudził. Dopiero, gdy zaczął się zmierzch, ryby zaprzestały zupełnie żerowania.

(fot.A.K.)

Ponownie dałem szansę czemuś zębatemu, ale bez efektów. Zresztą zaczęło się robić okropnie zimno i po kilkunastu minutach odpuściłem, tym bardziej, że od 6.00 byłem na nogach, a  w poniedziałek też przecież praca.

Nie wiem jakie będą warunki pogodowe za tydzień, ale o ile słońce dopisze, to znów dam im szansę, tylko muszę „wymyślić” jakiś kijek i dojść, gdzie są te mikro jigi?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *