Uff…Niedługo zapomnę po co są wędki. Mam taki ostatnio kołowrót, że na jedyne słuszne hobby praktycznie nie mam czasu. To jedyny powód braku kolejnego tekstu. Ale jeszcze z dziesięć dni i zacznę mega maraton. Napalać to się nie napalam, bo warunki trudne, choć drobna ryba w Wiśle ruszyła się zdecydowanie, ogłaszając lato w pełni. Kolega w ostatni piątek zaliczył okoniowe eldorado. Poświecił się wprawdzie i pośrodku Wisły stał już o 4.00, ale do 11.00 zaliczył grubo ponad setkę brań różnych ryb. Dominowały pasiaki w całkiem sensownym rozmiarze [większość powyżej 20cm, liczne 25-28cm]. Wszystko to okraszone pojedynczymi sandaczami, szczupaczą obcinką, jakimś kleniem i jeszcze jedną rybą, która nie dała się wyciągnąć lekkim zestawem. Poświęcając czas boleniom, kumpel zaliczył spotkanie z wąsaczem w okolicach 20kg [jakieś 150cm], ale niestety zaraz po drugim przywitaniu się z rybą, ta odpaliła z takim impetem, że plecionka strzeliła kilka metrów powyżej przynęty. Chyba podczas walki ten fragment musiał przetrzeć się o dno, tym bardziej, że w pierwszym odjeździe kołowrotek chciał się ponoć zapalić, a ryba zwiała w głęboki dół i plecionka mogła trzeć o jego krawędź. Zazdroszczę koledze tych około 40 minut. Ja nawet nie byłem nad Wisłą. Udało mi się z wielkim trudem „wyrzeźbić” dwa razy po trzy godziny plus dojazd. Zaliczyłem rzeczkę pstrągową. Było, że tak powiem ciężko, zaskakująco i finalnie odczuwam wielki niedosyt.
Najpierw 18 czerwca. Dzień ułożył się tak, że już o 13.00 byłem wolny. Co z tego, jak temperatura 32 stopnie w cieniu. Biorąc poprawkę na dojazd, postanawiam być nad wodą już na 16.00, choć poważnie zastanawiam się, jak zniosę chodzenie w woderach przy takim gorącu. Potem żałowałem, że byłem tak późno, ale po kolei. Oczywiście wybrałem tegoroczną moją „Mekkę” pstrągową. Na miejscu widać, że trawy już ciut, ciut podźwignęły się po powodziowej wodzie. Przy takim słońcu, już wiem czemu tu mało kto zagląda. Ten brak drzew, czy nawet krzaczków, powoduje, że chodzi się w tych trawach jak po patelni. Faktycznie – jeszcze powyżej mostka, gdzie drzewa są dość liczne, dało się zauważyć wydeptaną ścieżkę, natomiast poniżej – dziewiczo. Pewnie dlatego cokolwiek na tym ubogim widokowo fragmencie żyje. Zaskoczenie numer jeden to poziom wody: mimo, że nie pada od ładnych kilku dni, to poziom rzeczki nadal wyższy od normalnego stanu o jakieś 25%. Ciągle diabelsko szybko rwie. Ale to nic. Wciąż jest brudna! Może nie kawa, ale matowo-szara. Widoczność beznadziejna. Ale jak już tu jestem… Postanawiam rozpoznawać miejscówkę perłowym twisterem na 2g, ewentualnie poprawiać wahadełkiem [mam takie wersje bardzo odblaskowe] i na koniec wobler – szatan.
Pierwsze miejsce. Jako takie spowolnienie. Pozwalam wachlarzem spłynąć gumce. Normalnie 2g już by coś złapały na dnie, a teraz z trudem mam tu kontakt z podłożem. Zwijam już równolegle do brzegu. Bardzo wolno. W ostatniej chwili, jakieś 3-4m poniżej mnie widzę w ostrym słońcu sterczące tuż pod powierzchnią gałęzie. By je ominąć przyspieszam i wyciągam ręce z wędką przed siebie. Gdy gumka płytko pod wodą mija zaczep, wychynął z pośród drewna ładny potok. Taki z pewnością już ciut nad 35cm. Spora głowa delikatnie kłapnęła za sam koniec twisterka. Wytrzymałem nerwowo i nic nie robiłem. Żadne zacięcie nic by nie dało, a tylko mogło go spłoszyć. Ryba znikła. Uznałem, że jak zazwyczaj – spłynęła z nurtem kilka metrów niżej. Męczyłem miejscówkę chyba z kwadrans. Niestety nic się nie zadziało. Na koniec posłałem wściekle pomarańczowy wobler. Kij, którego używam nie jest zbyt dobry do tak agresywnie chodzących przynęt, ale ponieważ rzadko stosuje woblery, toteż wolę łagodniejszą pracę wędki. W dwóch, czy trzech rzutach przeczesałem płynącą szarą wodę. Pstrąg wyskoczył dość powściągliwie spod szczytówki w ostatnim rzucie. Nie wiem, czy stał mi pod nogami cały czas, czy przyciągła go tak blisko któraś z przynęt. Pobicie było dość leniwe. Niestety spiął się z tego wszystkiego po kilku sekundach. Był jak na tę rzeczkę duży.
Schodzę z 5m niżej. Znów pierwszy rzut i lekkie szarpnięcie za gumę. Znów parę minut schodzi jak pstryknął. Tym razem brak reakcji na cokolwiek. Mam jakieś dziwne przeczucie [zawsze takie mam jak długo nie jestem nad wodą] i ponownie wracam do perłowego twisterka. I mniej więcej w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, coś dość tępo stopuje na sekundę przynętę. Zacinam. Pusto. Zastanawiam się, czy to aby nie jakiś większy patyk nie spływał z nurtem. W wodzie faktycznie widać tylko przybrzeżne duże kamienie i tylko te, które są białe.
Rzucam jeszcze raz. Niemrawy narastający opór. Nic nie zwiastuje ryby. Unoszę kij i…spada taki ciut nad 30cm. Nawet nie jestem zły, bo biorąc pod uwagę porę dnia, temperaturę i kolor wody, uznaję te dwa kontakty za zwiastun owocnego spaceru. I tu się zawiodłem. Zaraz potem, znikąd przyszedł front. Od zachodu całe niebo zrobiło się granatowe. Lekki wschodni wiatr ustał zupełnie, za to zaczęło kropić. Grzmiało cały czas, ale na szczęście na tyle daleko, że bez obaw kontynuowałem. Niestety, gdy chmurzyska zasłoniły słońce, to ryby [chyba] zupełnie przestały widzieć, lub w połączeniu z gwałtowną zmianą pogody, kompletnie przestały reagować. To znaczy, całkiem ignorowały wahadłówkę, coś tam podskubywało gumkę, jedynie wobler był zauważany, czy raczej odganiany, co spowodowało, że wyjąłem na niego trzy niewielkie pstrążki. Pod koniec łowienia nad samym dnem, z bardzo wolno w porównaniu z innymi miejscami płynącą wodą, twister zaatakował gruby i wyraźnie większy kropek, jednak nie mający tak naprawdę nawet miary.
W tej mętnej wodzie bił do dna jak brzana, a że odszedł w nurt, to pod naporem wody zapowiadał rybę wyraźnie większą niż 30cm. Około 20 minut później udało mi się nabrać kolejnego, praktycznie tej samej wielkości.
Brania tych dwóch osobników były pewne, szybkie, bardzo silne. Jakże inne od około piętnastu kolejnych, które wtedy miałem. Wszystkie wyjęte pstrągi, nawet najmniejszy były nieprzyzwoicie grube. Widać, że powódź w żaden sposób źle na nie wpłynęła. Można nawet wyrokować, że obżarły się niesamowicie, na wszystkim mięsnym, co do wody wpadło. Żal tylko wahadełka, które posłałem dosłownie o kilka centymetrów za daleko. Niby mam takich sporo, ale ta była zasłużona. Dokładnie zapamiętuje miejscówkę i kończę tego popołudnia.
21 czerwca mając mało czasu, to naprawdę trochę „cisnąłem”, wiedząc, że mam znów zaledwie 3-4 godziny. A obiecywałem sobie dużo. Już widziałem, tę niską i kryształową wodę. Wszak nie pada już z 10 dni. Nie liczę niemrawej mżawki ostatnio. Trwała zresztą może godzinę. Pogoda bliźniacza do ostatniej: upał, skwar, totalna lampa, bezwietrznie. Dwa dni przed pełnią. Już widzę spływający mikrojig, do którego wychodzą pstrągi. Jeden za drugim. Takie 30+. Może trafi się jakiś czterdziestak, jak Patrykowi dwa, czy trzy tygodnie temu? Łudź się naiwniaku! Znów niespodzianka po dotarciu na miejsce. Woda nadal szara, jak była. Nie wiem czemu tak ma. Ponoć przerwało groblę jakiegoś pobliskiego stawy. Może to stąd taki kolor? Jedynym plusem jest poziom rzeczki – w porównaniu z tym z końca kwietnia, to podniesiona wyraźnie, lecz nie dramatycznie. Po godzinie bez brania, z zadumy wyrywa mnie pierwszy grzmot. Odległy ale wyraźny. No tak. Znów idzie rozległy front. Czy ja w tym sezonie połowię w czystej wodzie o normalnym poziomie i bez błyskawic na niebie? Zrobiło się ponuro jak diabli. Tymczasem w wodzie nastąpiło wyraźne ożywienie. Mam branie za braniem. Wszystkie dość łapczywe, wyraźne, jednak takie bardziej miękkie. Żadnego nie mogę zaciąć. Wahadłówka ignorowana. Tylko twister. Ale bez pozytywnych efektów po zacięciu. W najlepszym przypadku jest jak poniżej…
Co jest? Zakładam wobler. Idzie pod prąd jak odyniec w szarży. Z konieczności prowadzę go w skos nurtu. Kij nie wygina się wtedy tak mocno. Mam kilka kontaktów, wyjmuję trzy potoczki. Takie po 20-22cm. Śliczne grubaski z cytrynowymi, tłustymi brzuchami. Ponieważ przeczuwam, że ten wobler będzie dziś w wodzie częściej, to robię mu zdjęcie. Tak na wszelki wypadek, jakby miał nie wrócić.
Kilkanaście metrów niżej to samo. Mam pojedyncze, lekkie, choć pewne skubnięcia twistera. Nie do zacięcia. Ciężko nawet powiedzieć, czy to kontakty z bardzo małymi pstrągami, czy takimi trochę większymi. Posłany w rzeczkę wobler, przynosi kolejnego pstrążka. Nic już się woblerem nie interesuje. Dla ciekawości rzucam tu znów twisterem. I znów mam kontakty. Zmieniam więc 6cm perłową gumkę na taką 2,5cm, tyle, że fioletową. Małych, białych nie mam. Odpowiedź jest natychmiastowa: może 15cm okonek spada tuż pod powierzchnią. Wszystko jasne. Z tym stawem to chyba prawda. Niestety, małe pasiaczki chyba słabo widziały, bo atakowały tylko jasną i względnie dużą gumę. Wszystkie bez wyjątku spadały, w najlepszym przypadku nad powierzchnią. Próbowałem łowić je maleńką wirówką, lecz na ten wabik nie reagowały. Z liczby pewnych kontaktów [około 60] można przyjąć, że większe pstrągi mają istny raj. Około 19.00 oprócz ryb ożywiły się komary. Powiem szczerze, że takiej ich ilości nigdy nie spotkałem nad moją rzeczką. Bez muggi na insekty nie wytrzymałbym nawet pięciu minut. Wchodząc na małe wzniesienie terenu, które chyba nie było zalane, bo trawska tu miały jakiś metr, otoczyła mnie taka chmura latający insektów, że co najmniej dwa zagniotłem, mrużąc oczy. Masakra. Ponieważ z powoli narastającym zmrokiem coraz wyraźniej widać było wielkie błyskawice na odległym horyzoncie postanowiłem, powoli kończyć. Udało się skusić prawie trzydziestkę. I tyle. W pięknym, w miarę spokojnym wlewie musiało nanieść sporo gałęzi, bo wobler wszedł w jakąś kłodę i biorąc pod uwagę poziom wody, nawet nie próbowałem go uratować brodząc. Może go odzyskam, jak w końcu woda opadnie. Chyba, że się komuś rzuci w oczy, ale nie sadzę, że ktoś tu zawita. Może któryś z kolegów… Za to odzyskałem wahadłówkę. Woda opadła od ostatniego razu na tyle, że w prawdzie na palcach, jak baletnica, lecz dotarłem na drugi brzeg i bez większych kłopotów odszukałem ten listek miedzi. Przy tej okazji zaobserwowałem, że tuż nad wodą, niezdarnie człapie masa maleńkich [1,5-2cm] szarych żabek. Są ich dziesiątki. Przynęta odwdzięczyła się choć nie wykorzystałem okazji. Na koniec stanąłem na ewidentnie płytszym i zarazem spokojniejszym, szerzej rozlanym fragmencie. Najpierw coś zaatakowało twister, lecz tak, że nie miałem wątpliwości, iż to nie okoń. Ponieważ, żaden z dwóch kolejnych woblerów nie miał adoratora, założyłem świeżo odzyskaną blaszkę. Wiem, że jeśli nie przyniosło jakiegoś kija, to na dnie tutaj jest sam piasek z nielicznymi większymi kamykami. Pozwalałem dosłownie dryfować wahadełku tuż nad dnem. I miałem wspaniałe, sprytne branie. Nie wiem, na tym zresztą polega cały urok tego hobby – nie wiem, czy ryba zrobiła to celowo, czy jej się udało. Poczułem jak jakaś spora trawa uwiesiła się na błystce i spływa z nurtem. Faktycznie, tego dnia miałem dużo takich zielonych śmieci na kotwiczkach. Zniecierpliwiony uniosłem łagodnie wędkę, po czym dostałem w odpowiedzi piękny strzał, ryba natychmiast zjechała kilka metrów niżej, przygięła jeszcze dwa-trzy razy i zanim cokolwiek do mnie dotarło, było po sprawie. Nie jestem taki pewien, czy to był pstrąg [diabli wiedzą co z tego stawu zwiało], ale ryba była piękna.
Aktualnie w moich stronach, od trzech dni codziennie mam jedną wielką, godzinną ulewę, czasem dwie. Nad ranem leje regularnie jak w porze deszczowej na równiku. Okoliczne małe wody znów są kakaowe. Na szczęście nie mam zbyt wiele czasu. Może się wypada do lipca…