Jak „to” robią ryby

To będzie bardzo krótki tekst. Ponieważ nie chcę popadać w przesadny pesymizm, wolałem tak zatytułować ten tekst. Praktycznie nie będzie zdjęć ryb. Wolę to napisać, by ktoś nie tracił czasu, jeśli fotki są głównym czynnikiem, dla których tu zagląda. Po prostu  albo ryby nie brały, albo nie było sprzyjających warunków.

W piątek 7-go czerwca kumpel dzwoni, że oszaleje, wszędzie płynie syf, nie ma gdzie łowić. Pocieszam go i mówię, że zaraz sprawdzę stan mojej rzeczki. Jak będzie ok to będzie duża nadzieja, że rzeczka z „magicznym” odcinkiem, z pstrągami, też powinna taka być. Okazuje się, że woda u mnie jest podniesiona o jakieś 25%, ale spokojnie da się spinningować. Rzeczka trącona minimalnie. Umawiamy się, że przed drugą podjadę jeszcze poniżej połączenia, by potem, jak ruszymy w sumie w dalszą drogę, mieć w miarę pewną sytuację, [jeśli u mnie po połączeniu dwóch rzeczek będzie ok, to tam też powinno]. Znajomy jednak nie wytrzymał i był u mnie zanim cokolwiek sprawdziłem. Niestety, po połączeniu nurtów obu potoków, nie było już tak różowo. Woda spora i mało spinningowa, jeśli chodzi o widoczność w niej. Normalnie byśmy odpuścili, ale, że kolega już jest, to przynajmniej pokażę mu, o którą rzeczkę chodzi i gdzie jest ten fragment. Jedziemy. Upał jak sto zbójów. Na miejscu, to już zupełna klęska. Tutaj woda ma przejrzystość może z 10cm, a podniesiona jest o jakieś 300%. Miazga.


(fot:A.K.)

Skoro jesteśmy to próbujmy. Wybieramy możliwie najwolniejsze fragmenty, choć szczerze mówiąc takich prawie nie ma. Poza tym płynie masa trawek i innych szczątków roślin, czasem jakieś gałęzie. Nawet uczciwe 5g przy okoniowym paprochu, to dziś za mało. Po godzinie dajemy sobie spokój.

Trochę markotny powrót. Ponieważ dzień długi, jak dojeżdżamy do mnie, to zapraszam kumpla na bajoro kleniowe – nie był tu nigdy. Oczywiście zgadza się. Na miejscu znów zaskoczenie.


(fot:A.K.)

Przejrzystość wody tylko w zatoce z czarną, leśną wodą [to ta ciemna woda na zdjęciu]. Pozostała część jest totalnie zbrudzona przez leśny strumień, który toczy istną błotnistą breję. Ale czemu przybrała taki dziwny, matowo rudy kolor? Oczywiście śladów rybiego życia brak, nie licząc malutkich płotek w zatoce z czarną wodą. Uprzedzając kolegę, jakie jest dno w zatoce, sam postanawiam łowić totalnie asekurancko. Miałem tylko jedno branie jakiegoś mikrusa. Znajomy urwał w pół godziny 6 gumek, miał jednego okonka pod 15cm, który mu spadł nad wodą. Ostygliśmy. Ostygliśmy jeszcze bardziej, bo po kwadransie nadeszła spora burza.

Obiecuję sobie, że odkuję się na żwirowni. Postanawiamy z Pawłem iść na ilościówkę. Ale będzie super.

Sobota. Godzina 16.00. Jesteśmy na wodzie. Nie licząc naszego pływadła, to ostatni taki wynalazek pływał tu chyba kilka lat temu. Pogoda niezła, tylko bardzo zmienny wiatr. Ale będzie jazda. Trzciny już wyrosły, cieszą oczy zielenią, a równocześnie na długości 95% linii brzegowej absolutnie blokują dostęp do wody.


(fot:A.K.)

Pływamy z echem, ale woda jest…pusta. Nic to będzie dobrze. Rzucamy. Mam nawet pełną reklamówkę suchych bułek. Namoczone wcześniej, wyciśnięte rzucamy pod trzciny. Zero w jednym miejscu, zero w drugim nie licząc kilku prawie przeźroczystych okonków  kolegi. W następnym miejscu trafiamy. Bez przesady setki płoteczek, wielkich uklei, 12cm okonków, dziesiątki krasnopiór. Wszystko w tarle [poza okoniami, które na sępa, podjadają ikrę]. Praktycznie każdy rzut, to na kijku Pawła okonek. Co czwarty – piąty jest wyjęty. Są tak małe, że większość spada z dość dużej sztucznej ochotki. Moich jigów nie chcą. Za to na małą wirówkę reagują dobrze. Co z tego, kiedy reszta ryb myśli o czym innym. Tego dnia nie zwróciliśmy na to uwagi, ale na drugi dzień Paweł popłyną rano i generalnie więcej oglądał niż łowił. Można było wpłynąć w trzciny i stać spokojnie. Ryby wracały po kilku minutach. Tabuny. Łodygi wszelkich wodnych roślin dosłownie zaklajstrowane ikrą.

We dwóch podziwialiśmy tylko rozpychane i przechylane na wszystkie strony trzciny. W jednym miejscu wzdręgi były ciut bardziej rozmowne, a może tylko postanowiły zrobić przerwę przed zmrokiem.


(fot:A.K.)

Nie były duże, ale dość przyzwoite jak na tę wodę. W pewnym momencie wyszło stadko karasi [srebrzystych]. Zdębiałem, bo najmniejszy miał z 35cm, a dwa największe lekko po 45cm. Oczywiście w ogóle nie reagowały na nasze starania. Było ich z dziesięć sztuk. Pojawiło się, lecz już od strony otwartej wody również spore stadko, chyba większych płoci. Takich po 30cm. Ryby były zbyt głęboko, by mieć pewność, co do gatunku. Niestety także miały wszystko w …

Ostatecznie kończymy o 20.00 z dwoma moimi i 5 krasnopiórami Pawła.


(fot:A.K.)

 Okoniowego żłobka nie liczę, bo wielkość, a raczej małość tych rybek to już było przegięcie.

Postanawiam w niedzielę poczekać do popołudnia i tak wycyrklować, by przed zmierzchem być na odcinku pstrągowym rzeczki. Bardzo gorąco, bo 27 stopni w cieniu. Woda już kolorystycznie znacznie lepsza, lecz nadal wysoka. Nie mniej są fragmenty, gdzie płynie na tyle wolno, że można się łudzić…


(fot:A.K.)

Wokół widoki jak po walcowaniu trawy na boisku piłkarskim.


(fot:A.K.)

Wielka woda zrobiła swoje. Nie da się ukryć. Cały czas muszę uważać, by albo nie stanąć na brzegu, który ledwo trzyma się kupy, albo nie wywinąć orła na naniesionym wszędzie mule. Komary dostają świra, na mój widok/zapach. Po pierwszym miejscu mugga idzie w ruch i krwiopijcy dają sobie spokój. W drugim miejscu, po bez przesady 20-30 rzutach białym twisterem i woblerkiem, na wahadłówkę porywa się około 25cm potoczek. Kondycja super, kolory także. Im taka powódź nie straszna, dlatego śmiać mi się chce, jak różni „uczeni” w sztuce tłumaczą nagły brak kropkowańców tym, że zniosła je duża woda [jak akurat była, bo w innym przypadku trzeba znaleźć inny „wiarygodny” powód]. Zdjęć mu nie robiłem. Nastawiłem się na takie bardzo cierpliwe łowienie: bardzo krótki odcinek, kilka miejscówek – każdej poświęcę z 15 minut. Wahadłówka, twister 6cm i wściekle pomarańczowy 5cm wobler, dość głęboko schodzący o okropnie agresywnej pracy. Na co dzień w ogóle nim nie łowię. Doczekałem się na czwartej miejscówce jeszcze delikatnego capnięcia gumki. Uznałem, że to jakiś większy cwaniak. Sterczałem tam chyba z pół godziny. Oczywiście posłałem do wody jeszcze paru innych zwiadowców, niż ci wcześniej wytypowani. Na koniec wróciłem do pomarańczowego wariata i doczekałem się silnego brania [odgonienia?], którego nie udało się zaciąć.

Potem zaczęło grzmieć. Ale nie tak sobie. Przyszedł kataklizm. To przez kolejny błysk przegapiłem ładne zatrzymanie spływającego twistera. Zaciąłem zbyt późno. Nie miałem już zamiaru ryzykować i sprintem dotarłem do auta, już z pierwszymi wielkimi kroplami. Modliłem się tylko by nie było gradu. Na szczęście nie było. Łowiłem może z 90 minut. Cóż.

Granie, apogeum obowiązków w jednej pracy, plus druga robota równa się brak czasu. Tylko w sobotę, 15-go zaliczyłem Wisłę. Swego rodzaju celebracja: wodowanie, założenie silnika. Odpalił od razu. Fajna zabawa. Można się poruszać. Woda podniesiona w rozlewisku o jakieś 30cm. Już niezbyt brudna, natomiast niosła masę wszelkich drobin. Ekran echa pełen kreseczek i kropek. Uciąg nawet w rozlewisku potężny. Na płyciznach całe drzewa. Wiele tuż pod powierzchnią. Na jedno nawet wpłynąłem zagapiwszy się, na szczęście na wiosłach. Opływam wszystkie znane fragmenty. Boleniowe mielizny i wypłacenia. Nic. Wzdręgowe zatoczki.


(fot:A.K.)

Zero, nie licząc sporych stad karpi. Jeden, około 60cm podczepił mi się nawet, jakbym go przyciął na hamszczaka to by wisiał, ale tak to tylko powoził z 15 sekund i na szczęście się odpiął. Krótkich podcinek z dziesięć.

Wylot z zatoki [ czasem buszowały tu drapieżniki].


(fot:A.K.)

Co z tego. Żadnych śladów życia. Widzę tylko [choć na sto procent nie jestem pewien] – tarło dwóch linów. Mają lekko 50cm. Niestety w przeciwieństwie do drobiu są dość czujne. Fotki z około 10m nie wychodzą, a podpłynięcie bliżej płoszy ryby natychmiast [30cm wody].

W głębi zalanych trzcin jakieś inne duże ryby buszują na całego. Staję na skraju szuwarów i zaglądam. Woda się rozbryzguje, ale nie jestem w stanie ocenić, co to. Na pewno nie ptaki, i raczej nie jakieś futrzaki.

Na skraju mielizny ciągnącej się bez mała ze 100m [uskok z 0,5 – 1m na 2-3m] mam tylko podcinki wielkich leszczy. Co ciekawe, ryby są tak apatyczne, że delikatnie holowane, reaguję dopiero jak ogon wyciągam im nad wodę. Wtedy zrywają się na całego.


(fot:A.K.)

Pływałem i łowiłem 8 godzin. Co z tego, że cały czas wiał wschodni dość silny wiatr, że woda była jaka była. Nie widziałem przez cały dzień ani jednego uczciwego ataku drapieżnika. Co najwyżej nieliczne, melancholijne spławy leszczy. Nieliczne. Spośród dość licznej grupy grunciarzy na brzegach, jakich miałem w polu widzenia, tylko jeden złowił albo małego karpia, albo sporego karasia. Totalna porażka. Co więcej, za cały dzień pływania i zrobieniu około 10km, na otwartej lub jakiejkolwiek głębszej niż metr wodzie, nie widziałem ani przez sekundę echa, które mógłbym uznać za choćby ciut większą rybę. Z niecierpliwością czekam na początek lipca [następny weekend to stety – niestety trzy grania]. Ryby skończą spóźnione tarło i powinny zacząć nadrabiać zaległości po nim. Jeśli nie będzie znów lać, to z pewnością będzie lepiej. Planuję poświęcić jeden dzień na długi spacer Skawą. Zazwyczaj nie było kontaktów z czymkolwiek większym, ale liczne brania wielu gatunków [okonie, klonki, jelce, ukleje, pstrągi, czasem szczupaczek, a rzadziej brzana czy świnka] rekompensowały to z nadwyżką. Zobaczymy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *