Będzie o boleniowych fochach. Chyba każdy, kto w miarę regularnie łowi rapy, spotyka się z sytuacją, gdy nie biorą. No jakby je ktoś zaklął. Wiemy, że są, że muszą być, czasem je widzimy i guzik. Rzadko jednak bywa tak, by ryby ogłaszały strajk absolutny. W tym roku tak było. Piszę było, bo od kilku dni „stołówka“ żarłokom podrosła o te parę milimetrów i nabrała doświadczenia. Kończy się im powoli stanie w dobrym miejscu z otwarta japą i wciąganie wszystkiego jak odkurzacz. Jakoś nigdy nie miałem serca, a może umiejętności, by wyczaić co jest wtedy grane. Paweł będący nad wodą w zasadzie codziennie, rozszyfrował miejscowe bolki i jak mówi sprawdził „co jest trąfem“. Dodam jeszcze, że zdjęcia są spontanicznie robione telefonem, więc na niektórych trzeba się dopatrzeć małych przynęt w sporych paszczach. A, i jeszcze jedno, jakby ktoś szacował wielkość ryb: kolega jest w przeciwieństwie do mnie, naprawdę wielkim facetem.
Od około 12 czerwca ryby miały nasze woblery za nic. Okazało się, że oczywiście objadały się w najlepsze małymi rybkami, naprawdę małymi i tylko w jednym miejscu można było liczyć na branie, chyba dlatego, że była tam nieprawdopodobna koncentracja rybek od 2 do 15cm z wielką przewagą tych najmniejszych. Do tego niezliczona horda całkiem sensownych okoni, małych sandaczy.
Dobrze wypuszczać ryby. Jeśli drugi wędkarz o podobnym zapatrywaniu na nasze hobby, wie na 100%, że nie zajedziemy mu łowiska, to pokaże swoje najbardziej tajne miejsca.
Spróbuję opisać miejscówkę Pawła. Wyobraźcie sobie główny nurt rzeki szybko płynący po dość miękkim podłożu, natrafiający nagle na zbite, żwirowe dno, które się już tak łatwo nie poddaje. Efekt taki, że cześć wody odbita od przeszkody, łagodnie zakręca, a część przelewa się nad twardym dnem, tworząc mieliznę w kształcie półksiężyca, wygiętego zewnętrznym łukiem w kierunku, z którego nadpływa rzeka.. Przed tym wszystkim jest dół na około 2m głęboki. Dół o dużej powierzchni. Dno nie unosi się nagle tylko ma jakby dwa-trzy nieregularne stopnie.
Wyglądało na to, że wszystkie nowo wyklute i te parodniowe rybki, które porywała większa woda, próbowały się „zakotwiczyć“ na kancie tej mielizny i głębokiej wody. Stąd całe rzesze drapieżców, w tym bolków. Na półksiężycu wody jest od 30cm do 0,7m przy większych deszczach. Gdy woda jest jeszcze większa, nie da się tam dojść, bo po drodze za głęboko, dorzucić z brzegu trudno, bo daleko. Rapy pokazują się tam w ciekawy sposób, który nie ma nic wspólnego z łomotami jak łopatą po tafli wody. Są bardzo ciche, czasami widać [nie wiem, czy zajmują wtedy pozycję po drugiej stronie garbu, czy właśnie polują], jak jakby szybują niesione nurtem nad płycizną. Czasem błyskawicznie cmokną po powierzchni ale wszystko jest ciche i dyskretne jak na ten gatunek latem. Byłem tam kilka razy w czerwcu, w tym roku i poza jednym braniem, o które mogę podejrzewać coś znacznie większego niż 25cm okonia, nie miałem styczności z rapą, choć próbowałem kopiować, może nie tyle metodę ile sposób Pawła. Piszę „sposób“, bo całość zestawu jest bardzo konwencjonalnym zestawem na okonie. Nie chcę bawić się w „aptekę“ i dorabiać ideologię, ale chyba problem leży w sprzęcie… Jedyną wspólną cechą naszego zestawu, była żyłka 16-ka. Poza tym ja używałem kija 3m, do 10g, a Paweł kija do 7g i o długości tylko 2,15m. I przynętą: stosował coś, co w moich oczach nigdy nie miało uznania: 2,5cm kopytko Mans’a w kolorze truskawkowym. Chyba najbardziej taką miało barwę. Nie różowy, nie wiśniowy tylko truskawka.
Piszę o tym, bo chyba wszystkie rapy poza słownie jedną, wzięły na tej miejscówce, na tę gumkę. A ryb jak na kilka dni kolega zaliczył dużo i stosował też inne gumki.
Jak sprzęt wpływa przy szczególnym rodzaju żerowania ryb, można zobaczyć najprościej późną jesienią, na dobrym łowisku okoni. Mniejsza z tym, czy są to rybki 15, czy 30cm. Wielokrotnie doświadczaliśmy, że łowiąc identycznym sprzętem, ten kto miał paprocha na 1g notował pobicia co rzut, a zaledwie gram więcej, powodowało, że brania były sporadyczne.
Istotna była pora. Ryby najlepiej żerowały od świtu do około 7.00, choć miał też kontakty w późniejszej porze dnia. Łowienie nie było nudne, bo praktycznie każde z tych porannych wyjść, poza 1-3 boleniami, owocowało kilkudziesięcioma zgrabnymi okoniami. Tak, że nie było nudnego oczekiwania na te kilka brań. Dla mnie zaskoczeniem była gramatura główki. W takim miejscu, przy tej żyłce, postawiłbym latem na góra 2g. Tymczasem kolega używał główki czterogramowej.
A jak łowił? Przypominało to typowe dzienne łowienie małą gumką w rzece. Ustawiał się nieznacznie bokiem do nurtu, rzucał w skos pod prąd około 10-15m. Odczekiwał kilka sekund i niewielkimi poderwaniami wprawiał kopytko w ruch. Gumka oczywiście była znoszona do podstawy „progu“, co odczuwał jako chwilowy zawad. Podrywał nieznacznie energiczniej, a gumka wspinała się na mieliznę. Jak twierdził, w trakcie poderwań, wędka przekazywała typowe, jak dla średniaka-okonia pstryknięcie, z tym, że po zacięciu zaczynała się znacznie dłuższa zabawa… Pomimo niewielkich przynęt, bolenie nie należały do najmniejszych i sztuki wyraźnie ponad 60cm, były na porządku dziennym. To, że zestawienie miejscówki, pory dnia i sprzętu były trafne, niech świadczy fakt, że Paweł burzył moją kruchą harmonię dnia, kolejnymi szybkimi fotkami.
Z tego wszystkiego płynie jeszcze kilka wniosków. Spójrzcie na poniższe zdjęcie.
Tego grubego skubańca Paweł już kilka razy wyjmował. W tym roku. Ma na tyle charakterystyczną bliznę, że trudno się pomylić. Sam miewałem takie przypadki. Nie jest to jedyny w tym roku boleń, którego kumpel złowił więcej niż jeden raz. Tego akurat uwiecznił. Jaki z tego morał? Dla mnie kilka:
1. Niech nikt mnie nie przekonuje, że wypuszczanie ryb nie ma sensu! Gdybyśmy z Pawłem zabierali bolenie z „naszego“ rewiru, to około końca lipca moglibyśmy lizać łapy i wspominać.
2. Boleń jest bardzo przywiązany do swojego terenu i wykurzyć go może tylko wielka woda [a i to niekoniecznie na zawsze], oraz mięsiarz [ten to już na wieki].
3. Wydawać się może czasem, iż tych ryb jest wiele w danym rejonie, ale to złudzenie wywołane wielką ruchliwością tego gatunku. Chociaż fakt: w porównaniu z rapami ilość dorosłych sandaczy, czy szczupaków jest tylko cieniem tego, co było jeszcze 5 lat temu…
Cóż jeszcze się dzieje bladym świtem. Im woda wyższa, tym bardziej urozmaicona lista trofeów. Na początek kolejny dowód na to, że warto wypuszczać ryby, jeśli chcemy mieć jakiekolwiek emocje nad wodą.
Prezentowany powyżej i niżej, około 50cm szczupak, potrzebował niecałej godziny, by zaatakować przynętę, po wcześniejszym wyciągnięciu go.
Biedak jest twardzielem, bo uszedł szponom dużej wydry, która nocami grasuje na „półksiężycu“. Może dorobimy się fotek, bo Paweł to zweryfikował, a jak mówił, zwierz podpływa na dosłownie długość kija. I sprawia wrażenie zazdrosnego o rewir!
Poza tym, raz na czas, właśnie o świcie, potrafi kijem nieźle przygiąć kleń. Bardzo wyraźnie przekraczający 40cm. I nie są to jednostkowe przypadki.
Jak widzicie emocji masa, czego sam doświadczyłem, choć bez bolka na gumkę.
Wspomnę jeszcze o jednym sposobie Pawła. Też bym raczej sceptycznie patrzył na sprawę, gdybym go nie znał, a poza tym na ostatnim wyjeździe wyjął przy mnie dwie sztuki w ten właśnie sposób, na oko niczym się nie wyróżniający. Dodam, ze ja zerowałem. Otóż rzecz dotyczy najbardziej spienionej wody, która mocno „pruje się“ na większych kamieniach. Używa tarnusów w konwencjonalnej wielkości [10-11cm], ale nie dociążanych i ciągnie je …pod prąd. W takich miejscach, w ciągu dnia [o ile łatwo dojechać, to boleń widzi setkę przynęt], Paweł jakby serfuje [to świetne słowo] woblerem, dosłownie skacząc z fali na falkę, tuż poniżej spienionych ogonów nurtu, czuwając by ani na moment żyłka się nie luzowała.
To, że ktoś tak spróbuje i nie będzie miał efektów, może zależeć od tego, że dziś nie jest ten dzień…albo, jak mawiają gitarzyści, człowiek nie ma tego „w ręce“. Czasami, ulotne do opisania, jednak jak najbardziej fizyczne czynniki, wpływają na dodatni lub negatywny wynik łowów. Dzisiaj, kiedy to piszę, kolega zaliczył 4 kontakty, z tego jeden „bolo” w okolicach 7 dych się wypiął – brania są straszne [w pozytywnym znaczeniu oczywiście], na realnie „krótkim dyszlu“. Trafia się w ten sposób więcej mniejszych sztuk [do 60cm].
Ostatnie łowienie w duecie wyglądało tak. Zasiadł nad miejscówką [szkoda, że miejsce dla jednego chłopa]. Po 15 minutach słyszę „jest!“ Kij się gnie, Paweł jak na smyczy prowadzi pod obiektyw wspaniałego spaślaka [z tych z różowo-pomarańczowymi płetwami]. Ryba ma 62cm. Kondycja – miodzio. Po zdjęciach wraca na miejsce – Paweł oczywiście, bo bolek, to już wg własnego uznania. Kolejne 20 minut i bum! Kolejny. Paweł chce powtórzyć swój poprzedni spacer, ale tu trochę się zmienia sytuacja i dłuższą chwilę to rapa dyktuje warunki. Tym razem ja zasuwam do niego.
Mierząc upasioną, ołowianą torpedę jesteśmy ciut zdziwieni, bo z walki jak i pokroju ciała dalibyśmy mu w ciemno 70cm, a ma 66… Cóż, letnia siła. Nie ma co grymasić.
Pawłowi bardzo dziękuję za zdjęcia i podzielenie się swoimi spostrzeżeniami. Wszystkie nasze ryby nadal pływają i każdy z Was ma szansę je złowić.
Jak widzicie emocji sporo, dodam, że wprawdzie metodą konwencjonalną, ale i mnie się ostatnio udało mieć solówkę z boleniem, bez przesady jak noga… Szczegóły wkrótce. Zapraszam.