Ryby, podobnie jak ludzie bardzo różnią się w obrębie tego samego gatunku. Główne kryterium to wielkość do jakiej dorastają. Najlepiej widać to na przykładzie okoni. Te z dużych, przejrzystych i głębokich zbiorników stojących, są całkiem inne – zazwyczaj dorastają do sporych rozmiarów, niż na ogół malutkie okonki z podgórskich rzeczek, czy stagnujących bajorek, w których za kilka lat żyć będzie tylko karaś.
Mam szczęście, bo mieszkam w miejscu, z którego stosunkowo niedaleka droga do odcinka Wisły, zamieszkiwanego przez szczególną populację rap. Każdy kto zna górną Wisłę i łowi rapy, potwierdzi ten fakt. Ryby różnią się głównie masą. Kiedyś próbowałem ważyć typową 60-kę z tych upasionych i porównywałem z boleniami tej samej długości z odcinka o 50km niżej. Różnicą było dobre 25 deko, a bywało że prawie pół kilo. Poza tym, te „mutanty“ jak zwykli je nazywać zazdrośni chyba kibice – wędkarze, przy których zdarza mi się je łowić [ekipa wybitnie nastawiona kulinarnie do wędkarstwa, która w temacie bolków jak na razie zawsze wychodzi na zero], mają mocno wysadzone oczy, jakby szło to w stronę teleskopów u akwariowych welonek. Mają bardzo szerokie i nisko sklepione czaszki, co z wybałuszonymi oczami robi z nich wodne rottweilery o prawie kwadratowej głowie. Kiedy zdarza się mi złowić dużą, smukłą sztukę o bardzo harmonijnych proporcjach, to od razu wiem, że nie jest „stąd“. Ma to z resztą miejsce praktycznie tylko na początku sezonu [jak osobnik skądś przywędruje], albo po wielkich opadach. Nawet małe okazy tej populacji mają pokaźne brzuchy i charakterystyczny garb tuż za głową. Te wielkie z brzucha, to przypominają Zagłobę i „łapią“ taką linię tuż po tarle. Te ponad 3 kilowe w przekroju podobne są nieco do kleni; nieznacznie owalne, a nie bocznie ścieśnione, jak ich smukli kuzyni w większości rzek. Skąd się to wzięło? W sumie ciężko powiedzieć, ale jest to chyba wynikiem istnienia aż 6 stopni wodnych, mające wpływ na swego rodzaju chów wsobny, który akurat w tym wypadku nie prowadzi do degradacji. Jedyne, racjonalne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy, dotyczy tych wielkich oczu: otóż w porównaniu z pozostałymi, sąsiednimi nawet fragmentami, Wisła na tym odcinku jest znacznie mniej przejrzysta… Tak w każdym razie jest. I tak twierdzą ci, którzy ładnych parę lat wcześniej niż ja, zaczęli penetrować tę wodę.
Trafienie okazu jest celem i marzeniem każdego z nas. Niezależnie ile mamy dużych ryb na koncie, kolejny „misio“ budzi silne emocje i cieszy. Nie mam takich wielkich ryb za wiele, ale powiem jedno: zawsze jest to w dużym stopniu przypadek. Dlatego tylko powtarzalne łowienie ryb w danej wielkości i gatunku świadczyć może o jakichś tam umiejętnościach. Oczywiście, niebagatelne jest dobranie sprzętu, przynęty, jej podanie, pojawienie się we właściwym miejscu i czasie. To nas przybliża, ale o okazach w dużym stopniu decyduje jednak zwykłe szczęście. Szczególnie w przypadku boleni, gdzie ten sam rejon, czy nawet miejscówkę w lecie, mogą zamieszkiwać ryby ogromne, wespół z takimi co dopiero 50 cm mają za sobą. To dlatego jeden „przerzuci“ w sezonie 40 ryb, a drugi 140, a żaden może nie mieć nawet kontaktu z okazem. Sam znam młodego chłopka, który prawie 90cm bolenia złowił przyczłapując nad wodę jak czapla, z zestawem na żyłce 0,30 ze zwykłym, białym sporym twisterem. Rzucił tym z 25 metrów i miał po prostu branie. Wszystko w biały dzień. Żadnych anomalii… Pamiętam, jak przeżywałem pierwszego bolenia pod 80cm. Mierzyłem go chyba z 5 razy. Brakło słownie 1cm do 8 dych. Najlepsze było to, że rok później, mój największy też miał tylko 79cm. No za nic nie było więcej, a że moje ryby mają tyle ile naprawdę mają, zniosłem to po męsku, choć byłem zawiedziony, tym bardziej, że tego pierwszego holowałem pod prąd na żyłce 20-ce chyba pół godziny, może nawet więcej, a na stosunkowo lekkim kiju, rybsko robiło, co chciało. Dużo zależy od szczęścia.
Tym razem szczęście uśmiechnęło się i do mnie. Nie mając powodzenia w „gumkowaniu“ boleni, przyjechałem tydzień temu nad wodę z mocnym postanowieniem, że dam radę w normalny sposób, na powierzchniowe woblery. Upały już się zaczynały, tak, że zdawało się iż ryby wyjdą na brzeg by pooddychać. Oczywiście rapy przemykały chyłkiem nad mielizną i była to ich jedyna w miarę widoczna obecność. Upatrzyłem sobie miejsce, na końcu warkocza, które uznałem za domniemaną ostoję bolenia. Po prostu wydawało mi się, że tam powinien być. Czy był, czy przypłynął – nie wiem, w każdym razie po około pół godzinie rzucania pod różnymi kątami, ściągania wolno, szybko, bardzo wolno, miałem ładne pobicie na błyskawicznie ściąganego „przecinaka“ a’la siudak. Ryba „wykorbiła“ z prądem w typowo letnim stylu. Długo się opierała w nurcie. Na samej płyciźnie osiadła na dnie i tu był mały dramat, bo okazało się, że zapięta jest bardzo lekko, mimo dość głębokiego zeżarcia kotwiczki i na moich oczach wobler wyjechał boleniowi z paszczy. Na szczęście zanim ryba się połapała, dobiegłem do niej i zastawiłem drogę na głębszą wodę. Piękny, wypasiony, ołowiany drapieżca miał 65cm, super gruby i krótki trzon ogonowy [jakby nieznacznie zdeformowany]. Bardzo możliwe, że to jego Paweł mi kiedyś podesłał. Zgadzała się długość – 65cm. Szybka fota jak na konto facebook – nie mam 🙂 – i do wody.
W zasadzie, gdy nastawiając się na bolenie, uda mi się w miarę szybko złowić jakiegoś [nieważne dużego czy małego], to łowię już z takim spokojem i tak rozanielony, że raczej nic tego nie zepsuje. Do tego jestem zdopingowany. Rzucam więc ochoczo dalej, nie licząc małej przerwy dla odpoczynku ręki. Zabawa lekkim kijkiem dała parę fajnych okonków i jakiegoś klenia.
Boleń kojarzy się z potężnymi łomotami za drobnicą, ale może macie w pamięci taki inny rodzaj ataku, takie jadowite cmoknięcie. Przypomina dokładnie upadek silnie rzuconego płaskiego kamienia, który upada na taflę, właśnie małą, cienką powierzchnią. Właśnie miałem taki snajperski strzał. Kolejne kilkadziesiąt minut nie dawało wyniku, a na dodatek w holu pierwszego bolenia dość mocno skręciła się plecionka i zaczęła mi ją łapać rolka na kabłąku. By „rozprostować“ temat, założyłem najmniejszego jakiego mam, około 7cm tarnuska – zupełnie nie dociążonego. Choć go mam dwa lata, to prawie go nie używałem na bolenie i miałem na niego tylko jedno branie z początkiem czerwca, które dosłownie w sekundę rozgięło kotwiczkę. To spowodowało, że założyłem spore kotwice Ownera. Zastanawiałem się nawet czy ma to sens, bo przynętą wyglądała dość karykaturalnie. Opłaciło się jednak. Wykonałem dosłownie kilka rzutów. Było około 19.00 i akurat pojawiło się troszkę chmur, a wokoło zrobiło się nieco ponuro, jakby miało zagrzmieć. Wobler ściągałem bardzo powoli, tuż pod powierzchnią. Gdy był około 25m od brzegu, na zupełnie stojącej wodzie, nastąpiło pod nim takie jadowite zassanie i odruchowo zaciąłem. Natychmiast taflę wody zburzyło leniwe kotłowanie, a odległość między ogonem, a płetwą grzbietową, praktycznie zawsze widocznymi latem, pokazała, że ryba ma grubo ponad 70cm. Do brzegu ściągnąłem go w zasadzie błyskawicznie, ale tutaj spaślak zaparł się jak wariat, mając tendencję to wejścia w prądzik, który mocno by go wsparł, a nie za bardzo uśmiechało mi się drałowanie za rybą w dół rzeki. Na szczęście dał się zaskoczyć i byłem w dole pierwszy, co sprowokowało go do dosłownie, darcia pod prąd jak łosoś na 20 cm płyciźnie. Odchodził mi spod rąk chyba z pięć razy, początkowo całkiem daleko, co wyglądało bardzo widowiskowo. Nawet się bałem czy go nie stracę, bo szorując po żwirku, straszliwie grubym i wielkim brzuszyskiem, miał ze mną całkiem inny, momentami mało elastyczny kontakt, niż w głębszej toni. Ostatecznie w którymś tam odjeździe rybia lokomotywa odskoczyła dosłownie ze dwa metry, zastygła, po czym padła na bok, mocno zipiąc. Uniosłem go, łapiąc powyżej wielgachnego ogona [ach! co za uczucie!], szybkie odpięcie. Już przy pierwszej rybie tego dnia dotarło do mnie, że aparat został w domu, więc nie ma zaskoczenia i sięgam po telefon. W zasadzie nie bardzo było prosić kogoś o fotkę. Dwóch sensownych gości po drugiej stronie, ale nie będę szedł z rybą przez całą Wisłę. Fota z ręką jako cokołem nie wychodzi. Ryba jest zwyczajnie za …gruba i za długa. Nie obejmuję jej w obiektywie całej i nie jestem w stanie utrzymać go w sensownej pozycji. Nie namyślając się wiele, a nie chcąc go zamęczyć, siadam z nim w spodniobutach na płytkiej wodzie. Bardzo szybko czuję, jak rybie uspokaja się serce [bardzo dobrze wyczuwalne bicie u tego gatunku]. Spaślak zaczyna się już niecierpliwić. Jest przepiękny: mocarne płetwy, wielkie ołowiane łuski [zawsze kilka, jak wypadną jakiemuś na początku sezonu, wkładam do portfela – nie wiem czy to to, ale nie narzekam i wole łuski rapy niż wigilijnego karpia], potężna kufa i ten bandzioch. Morda tak obszerna, że spokojnie wszedłby w nią kubek od mojego litrowego termosu.
Szacuję go jako pewną „czwórkę“, znajomi dodają mu nawet kilo, ale to już po oględzinach zdjęcia. To czwarty co do wielkości mój boleń, lecz wagowo byłby chyba drugi. Majtając ogonem po podbiciu buta, głową sięgał do połowy uda.
Nie wiem, może się powtórzę, ale jakbym miał kupę kasy, to chciałbym mieć takie mega akwa [paręnaście tysięcy litrów] i kilka takich sztuk. A ile człowiek by się o nich wtedy nauczył! Byłbym w stanie dać za to naprawdę wiele.
Ryba już wróciła do sił i zaczyna potężnie wierzgać. Odchodzę z nią w wyraźny półmetrowy nurt. Poszedł pod prąd jak odrzutowiec, a ja pewnie z wypiekami na twarzy, ścieram wodę z okularów. Wędkarze po drugiej stronie pokazują wysoko uniesione kciuki na znak aprobaty dla wypuszczenia ryby. Naprawdę fajne uczucie.
Przypominam, że trwa konkurs na najlepszą fotkę z momentu wypuszczania ryby. Nagrodą jest kij spinningowy. Celowo nie piszę jaki, bo zwycięzca będzie miał swego rodzaju koncert życzeń [nie chcę zwolennika lekkiego spiningu obdarować sandaczowym patykiem i odwrotnie – wręczać komuś, kto lubi coś cięższego w ręce, delikatnej witki]. Obrazki można nadsyłać na adres: wedkarskiewakacje@gmail.com Termin nadsyłania zdjęć upływa 31 października tego roku. Każdy może wziąć udział w konkursie, nie tylko zwolennicy C&R. Akurat wczoraj przyszło kolejne zdjęcie, więc konkurencja powoli rośnie.
Jeśli czas pozwoli, to już niebawem pojawią się pierwsze filmiki, bo niektórzy o nie mnie pytali. Mam ich całkiem sporo, z różnych miejsc i z różnymi rybami. Niestety, co dla mnie jest dość typowe – jestem bardzo odporny na nowe technologie i niechętnie się uczę akurat takich rzeczy i zupełnie nie mam do nich cierpliwości, a jest trochę kłopotów z montażem.
3 odpowiedzi
Gratulacje. Widziałem tą akcję z drugiego brzegu. Piękna ryba i wspaniale że dalej pływa. Tego dnia faktycznie dobrze brały jak zszedłem poniżej wyspy to miałem dwie akcje w trzech rzutach.
Też Cię widziałem. Prawie na zakręcie wyjąłeś chyba bolka, a potem miałeś jakąś wielką rybę, tylko się chyba spięła. Co to było? Całe zajście widziałem z dużej odległości ale to był jakiś kolos.
Tak czy inaczej miło poznać. Pewnie się kiedyś znów zobaczymy – może na tym samym brzegu, to pogadamy, jak będzie czas.
Drugi to też był bolek ale nie kolos, spadł mi pod nogami bo rozprostował kotwiczkę. Okazało się że miałem jakieś podróbki Ownera. Złapałem za to niezłą boleniozę wszystko inne poszło w odstawkę.