Skrajności

Moje ostatnie wyjazdy nad wodę to albo mglista i bardzo zimna jak na połowę października noc, albo wspaniałe słońce i letnia wręcz aura w dzień. Łowiłem też w ostatnich dniach na skrajnych biegunach spinningu.

Najpierw w ruch poszedł zestaw UL i krasnopiórki. To takie wzdręgowe ostatki. Niby łowiłem je nieraz w późnym listopadzie, ale to już było takie żmudne sondowanie dna, a przede wszystkim wątpliwe, co do efektywności, znalezienie ryb. Teraz jeszcze dopisała aura i dało się łowić pod powierzchnią. Było całkiem sympatycznie, choć bez fajerwerków w liczbie ryb, czy w ich wielkości.

(fot. A.K.)

Łowiłem wędką do 5g z plecionką 1,6kg oraz najmniejszymi gumkami Pintail Fishchaser na 0,4g. Byłem trochę zdziwiony, gdyż ryby mimo słońca kompletnie się nie pokazywały i szukałem ich po omacku. Znalazłem chyba niemałe stado u wylotu jednej z zatok. Kontakty miałem tuż po upadku wabika, ale na granicy rzutu takim zestawem. To też mnie trochę dziwiło, gdyż wynikało z tego, iż krasnopiórki nie dość, iż są jakieś 15m od lądu, to pływają na otwartej przestrzeni, gdzie pod nimi są 2m wody bez roślin w pobliżu. Brań było relatywnie bardzo wiele, nie mniej kłopot był z zacięciem. Gdyby nie te które wyjąłem, uznałbym, że to bardzo małe rybki, i dlatego ataki są bez zacięcia. Potrafiły ściągać z haczyka, nowo założoną przynętę. Te które wyjąłem były już całkiem sensowne.

(fot. A.K.)

Na koniec popołudnia podjechałem nad Wisłę. Nic godnego uwagi nie złowiłem [kilka klonków, parę sandaczyków i cztery okonie], ale pierwszy raz od po wakacji rzeką nie płynęły glony.

Mimo w sumie kiepskiej aury [totalna lampa, w nocy 2 stopnie, niska już woda, wysokie ciśnienie przy wschodniej cyrkulacji], przesiadłem się na zestaw sandaczowy. Kij 2,45 do 35g, pletka 10kg i wobler 9cm. Było od euforii do gorzkiej porażki, nie mniej całość odebrałem bardzo pozytywnie: nie ma tych włosowatych glonów i od razu był kontakt z grubą rybą.

Zacząłem od zmroku. Na wodzie panowała absolutna martwica. W którymś momencie jakaś trochę większa ryba [ale nic szczególnego], dyskretnie pod samymi nogami buszowała w na wpół podlanych wiślaną wodą trawach. Nie bardzo było jak jej podać przynętę.

Generalnie wobler ciężko było prowadzić w zasadzie w stojącej wodzie. Wolne prowadzenie skutkowało, że grzbiet wabika non stop bruździł powierzchnię, co widziałem nawet w bardzo mglistej i ciemnej nocy. Księżyc pojawił się  później. Tuż przed 20.00 jakieś 15m niżej mojego stanowiska i nie dalej niż 1,5m od brzegu miałem na taki „stękający” pod powierzchnią wobler, mocarny atak. Coś pięknego! Trudno odruchowo nie zaciąć, na końcu sekunda jakby zdziwienia – ta sekunda na poprawienie zacięcia i odpuszczenie hamulca. Obłędny, szeroki, leniwy jakby kocioł na wodzie. Zapaliłem latarkę i od razu świecące gały potwierdziły, że jest ładny sandacz. Hol – taki sobie, choć na chwilę ryba mnie zdumiała: w połowie dystansu zrobił taki odjazd po powierzchni, że przez chwilę zastanowiłem się czy to aby na pewno sandacz. Ryba była ponadprzeciętnie masywna i dałem jej w cuglach 8 dych, kiedy wpadła w podbierak. Nie mniej dała się fajnie sfotografować nawet z ręki. Zazwyczaj jak coś ma 75+, to odpuszczam takie foty, bo odnoszę wrażenie, że nawet sztywny sandacz przy tej długości odbiera to bardzo dyskomfortowo. Ten był tak napakowany, że pięknie się zaprezentował. No i miałem łatwo, że jak mi spadnie to do wody.

(fot. A.K.)

Morale bardzo mi wzrosło, bo to był chyba szósty albo siódmy wypad i pierwszy bez tych cholernych „włosów” w wodzie.

Około godziny później nastąpiło charakterystyczne wydarzenie. Otóż, gdy jest tam idealny spokój słyszę czasem, jakby w konkretnym miejscu spadały do wody trzy – cztery krople  z dużej wysokości. To nieliczne malutkie rybki okazują tak panikę, gdy jakaś duża ryba nawet nie tyle, że poluje, co „parkuje” pod brzegiem. Nie ma żadnych rozbryzgów, smużenia wody itp., tylko gdzieś pod nawisami traw takie właśnie dźwięki. Nauczyłem się już że warto tego nie lekceważyć. Trzy fajne ryby złowiłem rzucając w taki obszar z tymi „kropelkami”. I tu było podobnie.

Podmytą skarpę ze sterczącym jakby nad lustrem wody nosem, którego woda nie zabrała, bo była zbyt niska, obrzucałem już z 20 minut. Miałem już zmienić miejsce. Charakterystyczny dźwięk zachęcił mnie do jeszcze kilku rzutów. Wystarczył jeden…

Gdy tylko wobler dotarł pod zwisające z ziemnego nosa trawy, miałem branie. A – nic spektakularnego. Żadne tam atomowe uderzenie. Nic z tych rzeczy i to mnie oszukało. Odczułem kontakt, jak pyknięcie w gumkę okonka 20cm na dużej głębokości łowiąc sprzętem UL. Odruchowo zaciąłem jak wariat, kij aż poleciał jakby za mnie i prawie straciłem równowagę, a stałem z 2m nad lustrem wody. Trochę zmieszany, kiedy tylko przywróciłem się do porządku i wiedziałem, że nie zjeżdżam w dół, zacząłem zwijać linkę. Opór leciutko rósł, więc uznałem, że to jakaś 50-ka. Odpuściłem trochę hamulec [okazało się, że za mało] i na siłę chciałem dziada wyciągnąć na powierzchnię, Z każdym centymetrem uniesienia kija, ryba rosła o jakieś kilo… Nie zdążyłem odpuścić hamulca po raz drugi. Rybsko chciało dać grubego susa w nurt i normalnie wyprostowało mi kij. Zaczęła się krótka szarpanka ze sprzętem: za nic nie mogłem namacać zmarzniętymi palcami pokrętła hamulca. Ryba potężnie szarpnęła jeszcze dwa razy pokazując się częściowo. Na tle sandacza sprzed godziny miała na pewno z 90cm, może i metr. Tak się wygięła, że widziałem bardziej stronę brzucha, a ogon i głowa były w wodzie. Na bank nie sum i nie boleń. Wszystko wskazuje na grubego szczupaka. Raczej urwał niż obciął w tym drugim zrywie…

Ale emocje były konkretne. Żal tylko świeżo ochrzczonego woblera. Od razu powiem, że testy z adekwatnymi do potencjalnych rozmiarów zdobyczy przyponami odpornymi na zęby, pokazały, że model woblera jaki stosuję, sporo traci. Zresztą – przez poprzednie dwa sezony w nocy wyjąłem tu jednego szczupaka…

Na koniec po użalam się nad sobą w temacie ligi. Czeka nas moim zdaniem wędkarskie umartwianie się. O wynikach, choćby ilościowych z września można wg mnie zapomnieć. Ze względu na bardzo dobre czwarte miejsce jakie na razie mam, postanowiłem nie odpuszczać, tym bardziej, że najniższego W3 nie znam. Dwa tygodnie temu złaziłem z Marcinem ciężkie kilometry na trzech odcinkach dzikiego brzegu zakończone klenikiem kolegi. Ja bez brania. Trzy dni temu znów z sześć godzin realnego spinningowania. Poprzednio deszcz i duża woda, teraz taka normalna i ciepło, sucho… Najpierw główki – Marcin okoń, a ja dwa sandaczyki i klenik, oraz dwa nie zacięte kontakty. Jak na półtorej godziny to słabizna. Potem przepiękne kilkaset metrów rzeczywiście kleniowej wody. Nie do wiary ale obaj bez kontaktu. Marcin łowił woblerami i wirówką, ja tylko gumami. Dopiero na trzecim fragmencie, tym razem nijakiego, dzikiego brzegu, słownie w jednym miejscu na chyba 2km trafiłem stadko klonków. Cztery wyjąłem. Trzy malce i jeden prawie 50cm.

(fot. A.K.)

.Ale jeden na tak długim odcinku… Ciężko będzie.

Ze spraw innych.

Czekam na decyzję co do ewentualnego wyniku rewizji wyroku sądu koleżeńskiego, który mnie ze związku wyrzucił. To ostatni etap formalności. Nie spodziewam się nawet nie tyle pozytywnej reakcji przy zarządzie głównym, co nie spodziewam się przesadnie szybkiej reakcji. Mają bez wątpienia poważniejsze zmartwienia. Nazbyt długo czekać nie mam zamiaru i powoli przygotowuję się na wezwanie delikwentów do niezawisłego sądu.

Z innej bajki – być może zobaczycie mnie na kanale „Z Wędkarskiego Pudełka”. Autor programu zaprosił mnie do wywiadu na temat spinningowego UL.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *