Żyję trochę innymi tematami i nawet nie mam na myśli cyrku z PZW, tylko inne trudności, jakie życie po prostu przynosi, nawet jeśli nas samych one bezpośrednio nie dotyczą. Rzadziej w ostatnich tygodniach, ale na ryby od czasu do czasu chodzę.
Uczciwie powiem, że ostatnie trzy sandaczowe wypady były bez brania. Wcześniejsze jednak dały emocje, momentami niemałe.
Potwierdzam, że jak ktoś znajdzie sensowną i w sumie nieznaną/zapomnianą miejscówkę, to zaczyna się małe piekiełko: duża grupa wędkarzy zaczyna stawać na głowie, by odkryć, gdzie to jest. Zachowania są tu różne: od takich otwartych i honorowych, po skrajną chamówę. Dla mnie świadczy to tylko o jednym – o poziomie desperacji wynikającej z braku kontaktu z rybą, która wystaje z ręki.
Też trochę mnie to dotknęło, choć udało mi się bez wątpienia uchować mój fragment. Głównie ze względu na ostrożność. Łowię tam wyłącznie w tygodniu i przyjeżdżam zupełnie po ciemku; z konieczności, ale i z rozsądku parkując duuużo dalej niż łowię.
Nie mniej wytypowałem sobie całkiem inny, choć o podobnym charakterze odcinek, tyle, że ciut płytszy. Oczywiście z dojściem dla wariatów. Po jednorazowym tu pobycie uznałem, że jak mam tam dojść w nocy, to muszę jakoś ucywilizować trasę. No i pierwszy raz w życiu podjąłem trud zmagania się z „dżunglą”. Już z początkiem października kupiłem sobie maczetę. I z takim o to narzędziem poświęciłem kiedyś pół dnia, na stworzenie sobie jako takiej trasy, do nowego odcinka. Opisuję całość bez lęku, ponieważ nie bardzo wierzę, że ktoś będzie w stanie na to trafić. Dlaczego? Jest kilka „zabezpieczeń”:
– fragment jest generalnie koszmarny do chodzenia po nocy
– dojście do niego od góry, bądź od dołu brzegiem możliwe, ale bardzo czasochłonne [trzeba by zacząć z kilometr wyżej, albo z 200m niżej tyle, że tu mamy na trasie stromą ścianę i dziurę w dnie na ponad 2m] i po ciemku raczej niezbyt bezpieczne
– nie ma szans zobaczyć efektów mojej pracy chyba nawet z drona: najpierw z traktu po którym od biedy pojedzie terenówka, trzeba odbić we właściwą ścieżynę, a jest ich kilka; potem na wysokości pewnego charakterystycznego, a zarazem powszechnie spotykanego punktu terenowego skręcić za nim w lewo odliczając 200 kroków; następnie trzeba iść prostopadle ku rzece przez dziką łąkę, nawet teraz z trawami po udo i…dochodzi się do ściany jeżyn [ostrężyn po krakowsku]; bardzo ostrożnie trzeba się przez nie przedostać i tu dopiero w pokrzywach i pnączach jest niepozorna przestrzeń, przypominająca ścieżkę po bobrach, tylko ciut większa…
Po wyjściu z tej pierwszej krótkiej przecinki, wchodzi się na jakby kolejną małą łączkę, by po chwili stanąć przed ścianą zielska, obecnie trochę zeschłego. Tu już mam wyciętą większą „bramkę”, którą wchodzi się w „dżunglę”.
Wykarczowanie sensownego tunelu, by w nocy przejść nim z wędką, zajęło ponad 2h. Korytarz ma z 30m.
Dochodzi do samej skarpy, ale wychodzi się nad wodę przez krzaki.
Z przeciwległego brzegu, ani nawet z tego na którym jestem, nic nie widać.
Sam się nad tym uśmiecham, bo to też świadczy o jakimś skrajnym podejściu. Żona z dziećmi robili lekką szyderę, że już zupełnie zwariowałem. Ale chyba było warto, choć to fragment na którym przy skrajnej niżówce, nic się jednak nie dzieje, jak pokazały ostatnie wypady. Wcześniej, przy wodzie na wodowskazach o 20cm wyższej, choć nadal niskiej, coś się działo i potwierdziło, że wypracowałem kolejny sensowny odcinek [też ze 150 – 200m, jak ten zeszłoroczny].
Wyjazd po wyjeździe złowiłem trzy sandacze. Jedne maluch pod 50cm i dwa sensowne [70cm i wyraźnie 70+]
Testy z woblerami, a w tym sezonie wytrwale daję szansę poza moim faworytem woblerom Storm i Glog, na razie pokazują, iż Taps jest bezkonkurencyjny, choć na Storma też mam ryby. Tu miałem mały dylemat poznawczy, gdyż testowo kupując pierwszy wobler tego typu, zapłaciłem za niego coś koło 50zł. Ponieważ się sprawdził, dokupiłem kilka i tu moje zdziwienie – teraz za jednego płaciłem tylko niespełna 30zł. Najpierw byłem pewien, że „wtopiłem” w jakąś podróbkę. Faktycznie ten pierwszy miał napis na pudełku „premium”, a te nie mają, ale konstrukcyjnie, wagowo i pracą w wodzie – są identyczne, poza samym malowaniem. Nie wiem czy te też są pokryte farbą odblaskową, bo nic na ten temat nie pisało.
Co do sandaczy. Oba złowiłem dokładnie z tego samego miejsca. Na odcinku „starym” też są tylko trzy punkty na 200m z których złowiłem ryby. Tu chyba będzie podobnie. Nawet zastanawiałem się, czy nie łowię sandaczy z danego punktu, bo łatwiej, wygodniej w danym miejscu stać i dłużej po prostu w nim jestem, ale to chyba coś innego.
Początkowo też wydawało mi się, iż ryby zaatakowały prawie w identycznej porze, ale jednak jest godzinna różnica.
Brania były różne. Pierwszy wziął jak na moje doświadczenia mocno ale dość spokojnie. Drugi, ten większy, to huknął, jak wszystkie wcześniejsze. Cieszyłem się z nich bardzo, choć żadne z nich okazy, to jednak już w na granicy, gdzie rybie da się zrobić zdjęcie z ręki.
Na koniec pochwalę się jeszcze tym, czego nie wyjąłem. Na odcinku „starym” miałem dwa kontakty. Ale jakie! Pierwszy przedziwny: zatrzymałem wobler, co czynię często i pozwoliłem mu stać tak kilkanaście sekund. Gdy chciałem ruszyć – nie dało się. Kompletnie nie czułem żadnego pyknięcia, pociągnięcia. Nic, zero. Ja na tych nocnych wyprawach zacinam jak szaleniec wszelki kontakt „w ruchu”. Tu nic takiego nie miało miejsca i tylko chciałem wyszarpnąć wobler z traw [łowiłem przy samym brzegu]. Przynęta tymczasem ruszyła majestatycznie pod prąd w nurt jak ten mój największy z końca września – nomen omen branie w tym samym miejscu. Dosłownie. Zaciąłem raz i wyglądało, że jestem na dobrej drodze do wyjęcia go. Miałem jednak wątpliwości i dociąłem po raz drugi, i …luz. Nie wiem czy nie wyszarpnąłem rybie woblera w momencie gdy zluzowała uścisk, a pierwsze zacięcie nie było efektywne. Ryba spadła. Miałem tylko to branie na tym wypadzie.
Szkoda to było mi drugiej ryby. Śmiem twierdzić, iż to moja największa strata obok około 60cm pstrąga z maleńkiej dzikiej rzeki z 2014r. Uważam tak dlatego, że ryba, która urwała mi plecionkę dwa tygodnie temu, na pewno nie była sandaczem i prawie na pewno sumem czy szczupakiem. Pozostaje boleń i tak też ryba się zachowywała, ale byle boleń nie urwie linki 10kg. Kłopot w tym, iż niezależnie od nocy, była wtedy taka mgła, że nad wodą widoczność spadła do może 5m. Wykonywałem bardzo krótkie rzuty. Ten był na granicę lądu i wody. Wobler upadł za darniową wysepkę wystającą nad wodę i gdy na wpół wyprostowanej ręce, zamykałem kabłąk, coś wessało przynętę w chwili zetknięcia z lustrem wody i tak odpaliło, że ponownie miałem prostą rękę, a targnięcia były takie, że ledwo utrzymywałem równowagę na i tak pochyłym brzegu. Poczułem tylko jak ryba odwróciła się o 180 stopni i wtedy sznurek pękł. Niedoszła zdobycz była ekstremalnie szybka, a jej reakcja od zetknięcia z przynętą tak gwałtowna…Nic z sandaczowego czy sumowego „zastanowienia”. Rozważałem nawet czy ja jakiegoś bobra nie zaczepiłem, ale nie dane mi było zobaczyć. To było jedno z dwóch brań tego wieczoru. To drugie, także dziwne – wyraźne i silne, ale zarazem „miękkie”, zwiastujące dużą rybę, lecz całkiem inne, niż wszystkie te moje sandaczowe kontakty.