Zwariowaliśmy! Wśród większości bliższych i dalszych znajomych panuje sandaczowy amok. Teraz, od tygodnia, gdy u nas mrozik po nocy, może trochę odpuściliśmy, ale tylko trochę:)
Różnie jest z wynikami. Nie ma się co czarować – większość nic sensownego nie wyjęła ale nadal próbują. Sam czuję się za cienki na jakieś porady w tej kwestii, choć zwrócę uwagę na oczywiste różnice w sposobie łowienia. Z drugiej strony gdybym złowił jeszcze ze dwa duże, to pokuszę się o tekst „jak zacząć”. Ale to we wrześniu za rok.
Mnie się wiedzie może bez fajerwerków ale na tyle nieobciachowo, że chce mi się jeździć na te wieczory – nocki. Zazwyczaj jestem ze trzy godziny. Lipa jednak na tym polega, iż i tak mam te około 40km w jedną stronę niestety. Zależy jeszcze jaką trasę obiorę. W starciach z dużymi jest 2:2. Najbardziej dałem ciała 11 listopada. Miałem tylko jedno branie. Ale albo znów trafiłem tego grubasa 90+, albo jakiś inny podobnych rozmiarów. Rybę miałem jak na patelni. Docięta ze trzy razy, po potężnym strzale i uwieszeniu się „wiadra” na końcu zestawu. Zachowywał się jak ten poprzedni: takie mocarne ale leniwe, bardzo krótkie odejścia. Niwelowałem pochyleniem kija. Nawet hamulca nie odpuściłem. No i jak znieruchomiał, to powoli podciągnąłem go do pozycji szczytówka w niebo. No i nadal nic. I nagle jak odwinął, to wyprostowało mi kij w ręce i zaskoczony gwałtownie się schyliłem, by odpuścić hamulec [przedni]. No i poślizgnąłem się i zacząłem zjeżdżać, nieporadnie próbując złapać pokrętło. Targnął tak, że linka 10kg strzeliła jak nitka. Na poważnie rozważam, że w przyszłym sezonie poniżej 16-ki chyba nie zejdę, choć dla mnie to taternicza lina 🙂
Szkoda ryby, szkoda woblera – przedostatniego jakiego miałem. Od tamtego wyjazdu nie miałem styczności z dużym. Nie mniej cztery byki na przestrzeni pięciu tygodni [9 wyjazdów] to jak na początek przygody na poważnie z tym gatunkiem, to dla mnie całkiem ok.
Inna refleksja. Można mieć sprzęt nie wiem jaki, ale jak nie ma się odcinka gdzie ryby na bank przypływają, albo nie ma zlokalizowanych jak Rafał [o czym niżej] ich dziennych ostoi, to się można cmoknąć. Jestem przekonany, że te „moje” sandacze wezmą po ciemku na wszystko, gdyby dało się to coś optymalnie zaprezentować, a nie da się niestety, dlatego odpuszczam tu gumy.
To, co fajne na moim fragmencie tych 200m to pewne brania. Żadne tam pyknięcia. Widać, że ryba nie jest skłuta i strzela by zabić. Nie ma spadów, nie ma pustych brań. Choć jest ich niewiele. Najwięcej miałem ostatnio – cztery.
Jeszcze przed urwaniem tego smoka w dzień niepodległości, parę dni wcześniej miałem skromne 60cm. Ryba szła i dość głośno żerowała. Na bliższe cmoknięcie podrzuciłem w tę stronę wobler. Atak był momentalnie.
Dzień po urwaniu smoka, już przy bardzo małej wodzie, podpłynęło stadko takich 60+. Pierwszy wziął chyba w drugim rzucie, dosłownie 10cm od brzegu.
Kolejny z piętnaście minut po nim i z 10m niżej. Miałem nawet wrażenie, że nie tylko słyszę rybę, ale widzę lekko zaburzoną powierzchnię wody. Wobler wylądował z 1,5m za domniemanym miejscem gdzie była ryba; gdy tylko wpłynął w tę strefę – bum!
Trochę oberwały po zębach, bo zacinam jak nie wiem co, a te rybki mają po jakieś 1,8 może 2kg, więc pewnie je trochę niefajnie zaskakuję takimi szarpnięciami.
Potem była przerwa, bo jednak po dużej wodzie coś tu przywlekło i trzy kroki od brzegu wywaliło taką dziurę, że szczytówką kija nie namacałem dna. Ale poza tym to jest tu może metr, tylko, że prawie do samych kamieni na brzegu. Nie mniej urwałem ostatni „magiczny” wobler. Z konieczności łowiłem gumami. Rwałem na potęgę – po kolejnej większej wodzie zaczepów przybyło, a i ryby znacznie mniejsze [50+]. Niestety, tu nawet guma na 2g [problem z mocnymi hakami na takiej gramaturze] jest bardzo ciężka do prezentacji. Wobler zwijałem ekstremalnie wolno z częstymi zatrzymaniami po 3-4 sekundy [wtedy mam najczęściej pobicie]. No i wobler nawet w tej ślimaczej wodzie ledwo ale drgał. Wydaje mi się, że to nawet był klucz do sukcesu: chyba nieźle, wiernie imitował „śpiącą” w ciemnościach tuż pod powierzchnią rybkę.
Wprawdzie zakupiłem chyba z 8 – 10 różnych woblerów przypominających te jedyne, ale przez brak czasu nawet ich nie przetestowałem. Uratował mnie Maciek, prezentując dwa ze swoich zapasów, za co niezmiernie raz jeszcze dziękuję. Byłem z nimi tylko raz, ale od razu wpadła ryba wyraźnie 60+.
No i zły jestem, bo teraz mroźno, a do tego mały młyn w robocie spowodował, że cały tydzień musiałem odpuścić. Nawet wieczór czasu nie było.
Raz tylko pojawiłem się eksperymentalnie [22.00 – 23.00] ale przy temperaturze minus 6 stopni i widoczności góra 15m. Nie miało to sensu. Zimno zimnem, ale bardziej przeszkadzało notoryczne zamarzanie linki i jej już „kwadratowe” nawijanie przez młynek. Rzuty przy linii brzegowej mogłem sobie wybić z głowy, chyba że takie po 5m. Zero precyzji i zero widoczności. Wracałem chyba godzinę w tych mgłach.
Krzysiek, chyba też na wobler podesłał mi także sztukę 60+.
Niby to niewiele, ale równocześnie jest co wziąć w rękę. Mnie te cztery kontakty z dużymi tak poprzewracały w głowie i przestawiły celownik, że te moje 60-ki traktuję jak kiedyś sandaczowe przedszkole. Z drugiej strony najfajniejsze w sandaczu jest chyba to, że jest bardzo okazały. Nawet taki 2kg jak nastroszy płetwy, pokrywy skrzelowe…Normalnie wodny wilkołak.
Piękną rybą pochwalił się Piotr. Dałbym jej z 75cm. Gabaryty sandaczowego kulturysty – naprawdę niesamowite proporcje. A nie miał 70cm. Dlatego raz jeszcze, co wyżej – jak się trafi grubasek, to już ryby miarowe choć niekoniecznie duże, budzą zachwyt. Przynajmniej mój.
Dla mnie, jako to się mówi – rozwalił system Rafał na swojej Odrze. Myślę, że być może tych ryb jest tam więcej, a na pewno Rafał wie jak je łowić. W każdym razie na czterech wyjściach miał siedem, jeśli się nie pomyliłem ryb od 71 do 78cm [niestety fota z tym największym mało ostra, więc jej nie prezentuję].
A u niego wyjście to po 15 rzutów w trzech miejscach…
Łowi zupełnie inaczej niż my. Przede wszystkim wszystko na gumę i w…dzień. Jak sam mówił, po naszej sandaczowej histerii, skusił się pierwszy raz po paru latach celowo na ten gatunek, bo na jego odcinkach niewiele się w tej materii działo. Przez taki okres nad rzeka sporo się zmienia. Wybadał trzy miejscówki z jakimiś zatopionymi drzewami czy innymi paciorami.
W każdym razie trafił pewnie na dzienne ostoje tych ryb. Jak mi opowiadał, teraz wie mniej więcej kiedy przyspieszyć, kiedy podnieść wabik, jak zmienić kąt, by nie urwać. Ale warto było poświęcić trochę przynęt. Relacjonując mi swoje doświadczenia z tych słownie trzech punktowych miejscówek, mówił, iż brania ma najczęściej w pierwszym rzucie. W każdym razie jeśli po kilkunastu podaniach jest cisza, idzie do następnej sandaczowej enklawy. Oczywiście wszystkie jego ryby, podobnie jak nasze wracają do wody.
Rafał na razie nie miał kontaktu z dużym, ale na jego fragmencie złowiono w zeszłym tygodniu sandacza 87cm. Niestety jakiś trep go zakatrupił…
Przy tym moim sandaczowym raczkowaniu naszła mnie refleksja, że tych ryb faktycznie jest więcej. W dzień łowi się miarowe chyba jednak przypadkowo, ewentualnie tylko jak się zna jakieś pewne dzienne siedlisko, to można na coś liczyć. W nocy z kolei o tej porze roku na szczęście proporcje między „mięsnymi” a wypuszczającymi ryby są chyba dość podobne. Latem zaś, gdy po nocach siedzi sporo „dziadów’ to jednak sandacz ma masę żarcia i prawdopodobieństwo, że skusi się na trefny posiłek jest mniejsze. Nie mniej zabijanie ryb tego kalibru w obecnych czasach …to raczej trzeba być jakimś oszołomem.
To, co mnie dziwi [jak na razie] to zupełny brak ryb nazwijmy to średnich na moi fragmencie. Jest umiarkowana liczba takich 30 – 50cm i 50+, jest chyba niemało 60+, trafiają się jak widać duże. Do tej pory nie miałem na kiju 70-ki. Może pech, może za mało razy tu byłem, może dziura w rocznikach tego akurat gatunku…
4 odpowiedzi
Gratulacje dla łowców 🙂 Sam w tym roku poświęciłem trochę czasu na szukanie sandaczy. Dla mnie Wisła to było do tej pory łowienie kleni i boleni. Na wiosnę przyłowiłem jednak takiego smoka, który pobudził wyobraźnię i dał zapał na jak do tej pory kilkanaście wieczorowo-nocnych wypadów. Letnie nocki nie przyniosły miarowej ryby, miałem za to w ich czasie na kiju parę grubych sumów. Nie wyciągnąłem jednak żadnego z nich, zawodził sprzęt lub po prostu spadały (dwukrotnie strzeliła plecionka 9kg, raz ryba wyprostowała kotwice). Jakoś na początku listopada straciłem dużego sandacza. Ryby nie wydziałem, ale walka do niczego innego mi nie pasowała, a wiem że w tym miejscu pływają piękne smoki. Ten był myślę 80+, jak bardzo plus tego nie wiem 🙂 Mimo dwukrotnego docięcia ryba spadła po 5 minutach holu, gdy już udało mi się wyciągnąć ją z nurtu. Niemoc przerwałem tydzień temu, łowiąc rybę 65 cm. Niestety zdjęcie jest słabej jakości, więc nie podsyłałem Adamie. Padła mi lampa błyskowa w telefonie i tylko przyświeciłem czołówką. Teoretycznie jest jeszcze cały grudzień, jak warunki nie będą odstraszać to pewnie jeszcze spróbuję. Najtrudniejsze na początek jest chyba znalezienie tych ryb, jestem pewien że spędziłem wiele nocnych wypadów w miejscach gdzie sandaczy nie było 🙂
Masz 100% racji. mój dobry znajomy ma do Wisły z 700m. Jednak podobnie jak ja zajawiony jest UL, ewentualnie łowi z niezłymi wynikami szczupaki zestawem z multiplikatorem na duże wabiki na wodach stojących. Po entuzjazmie jaki mi się udzielił w temacie sandaczy sam spróbował. Wytypował jakiś odcinek i był na przestrzeni 10 – 12 dni chyba z osiem razy. Obcinka szczupaka, duże leszcze za pysk, brania dużych kleni i zero sandacza. Odcinek/miejscówka gdzie są. A potem to już tylko kosmetyka sprzętowa i trochę wyczucia w prowadzeniu przynęty.
Fajny tekst! Sandacz Piotra rzeczywiście wygląda na znacznie wiekszego! Pewnie dlatego ze jest utuczony i mocno wygrzbiecony. Tak to jest z fotkami, że czasem nie oddają rozmiaru ryby. Sadnacz złowiony przeze mnie którego zdjęcie jest w tekście Adama powyżej miał równe 69cm (mierzyłem przy Tommym może potwierdzić). Na zdjęciu może wyglądać na mniejszego – był dość smuklej budowy, na dodatek trzymam go przy ciele, nie mam w zwyczaju wystawiać ryby na wyprostowanych rękach przed sam obiektyw, zeby robila wrazenie 2 razy wiekszej, jak robi wielu wedkarzy.
Co do woblera o ktorym pisze Adam,wiem o jaki chodzi. Też mam zapas który jednak kiedys sie skończy… I też próbuję zamienników – na oko bardzo podobnych jeśli chodzi o kształt, wielkość i ułożenie steru, ale…to nie to. Diabeł tkwi w szczególach i detale decydują o tym czy wobler ma idealną pracę czy też nie do końca idealną.
Też skrobnąłem ostatnio parę słów o sandaczach na moim blogu. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać, zapraszam: https://wedkarzdoskonaly.blogspot.com/2020/11/sandaczowy-zawrot-gowy-pierwsze-koty-za.html
Pozdrawiam
P.S. Zapomniałem dodać: od lat trwa polemika czy sandaczy jest w naszej Wisle dużo czy mało. Jedni twierdzą że jest go bardzo mało, inni że sporo. Myslę że prawda jest gdzieś pośrodku. Latem sandacz żeruje słabo i jest mocno rozproszony po całej rzece. Wtedy może wydawać się, że jest go mało. Jesienią mocno się uaktywnia, i co ważne – grupuje się w konkretnych miejscach. Jeśli komuś uda się namierzyć takie miejsce to połowi, i wtedy może mieć wrażenie że tych sandaczy jest naprawdę sporo, co jest złudne. Taka jest przynajmniej moja teoria.