Robi się obiecująco…

Zastanawiam się teraz tylko nad jednym: czy ryby będą tu także do końca sezonu? Tak, tak – znalazłem – jestem już o tym praktycznie całkowicie przekonany, znalazłem „złoty odcinek”, jak nazywamy świetne fragmenty rzek. Tak, jak oceniłem za pierwszym razem, nie ma tu festiwalu brań. Raczej 2-3 w słabszym dniu; w dobrym 4-5. Ale ryby, niezależnie od gatunku – co najmniej warte zainteresowania. Bo też i różnorodność jest na tyle duża, iż mam już kłopot z jakim sprzętem iść i na co się nastawić. Finalnie chodzę z takim zestawem, który jest kompromisem, pozwalającym łowić lekko małymi ale i sporymi wabikami [też lekko], a zarazem dającym szansę na zacięcie czegoś większego, no i wyjęcie ewentualnej zdobyczy. Miałem tu już perturbacje z boleniami, sandaczami. Ostatnio było jeszcze co innego.

Taktyka jest dość prosta: najpierw kilka rzutów woblerem 5cm na stalce. Potem to samo, ale guma 7,5cm/2g. Jeśli nic się nie dzieje, to ten sam wobler co na początku, ale bez „drutu”, jeśli nadal cisza, to idzie w ruch Minimaster Fishchaser [ten większy 5cm na 2g]. I tak kolejne 20m. A, w nocy zaczynam od woblera 11cm na zmianę z gumami  7 – 9cm na max 3g. Nie zakładam wtedy przyponu.

Przedostatni wieczorowo – nocny wypad mógł się skończyć fotą pięknego klenia – wyraźnie nad 50cm, być może nawet życiówka. Przegrałem, zbyt polegając na mocnej i grubej plecionce, a i nie bez znaczenia był kręgosłup , który głupio sforsowałem kilka godzin wcześniej, a który znów dał mi się we znaki. Zacząłem około 17.45. Bardzo szybko, może po dwudziestu minutach zaliczyłem wspaniały strzał. Z daleka już widziałem, że na idealnie gładkiej [bezwietrznie], choć podniesionej z pół metra wodzie, jakby zaburzyły jej lustro maleńkie rybki. Tak niemrawo, jakby coś tam się im pokazało, ale jeszcze jest bezpiecznie. Rzut możliwie daleko w środek rzeki, odczekałem aż nurt wybrał jeszcze z 10m plecionki. Czekałem chwilę, gdy przynętę zniosło bliżej brzegu. Ledwo ruszyłem i miało miejsce potężne branie. Błyskawiczną myśl, że w końcu boleń skutecznie i nieostrożnie skusił się na przynętę, rozwaliła świeca prawie niczym pstrąga. Wielki jaź. Tak oceniłem z daleka – ryba była niesamowicie szeroka. Po chwili wszystko było jasne, że to taki bardzo gruby kleń. Pomijając pierwsze sekundy, ryba na lince o wytrzymałości 10kg nawet nie kwikła. Ufny w siłę zestawu dość szybko przyholowałem go może z 5m ode mnie. Jak to klenie, cały czas po drodze próbował wbić się w brzeg, albo o coś zaczepić [w dnie jest trochę pojedynczych dużych kijów, ale są dość rzadko rozmieszczone]. Kapitulująca ryba wpłynęła w taką mulistą mini zatoczkę pod trawy i wyłożyła się. Mogłem tam zejść ostrożnie i byłby mój, ale wymagało to trochę pozginania się, a jak mówiłem, plecy bolały mnie wręcz irytująco. No i uznałem że jakoś go dociągnę pod nogi. Oczywiście zawinął sznurkiem za jakiś badyl zwisający z brzegu, szarpnął parę razy i zanim się schyliłem poszedł w p…u. Niestety.  Zaraz po nim złowiłem takiego 40cm.

(fot. A.K.)

I tyle za światła dziennego. W nocy, czyli do 21.00, bo dłużej nie ustałem, zaliczyłem tylko jedno branie. Sandaczyk.

Na drugi dzień mocne postanowienie, że w końcu zrobię cały fragment w pełni dnia. Gdybyście mnie zobaczyli po tym wypadzie… Zgodnie z planem, pierwszy raz przeszedłem [choć to niewłaściwe chyba określenie – raczej przepełzłem], cały odcinek– te około 300m. Zajęło mi to 3,5h z czego jakieś 50 minut to przemieszczanie się. Staram się być cicho, więc robię to wolno, ale… Ja chyba nigdy nie byłem tak uwalany, jak ostatnio 🙂 Ale się opłacało. Znów odezwały się zębacze.

Aura kompletnie inna. Dzień wcześniej, gdy spiąłem klenia, wieczór był senny po dość pogodnym ciepłym dniu. Tego przedpołudnia [nad brzegiem byłem pół godziny przed 12.00], non stop kropiło przelotnie, pojawiał się lekki wiaterek z zachodu. Było też o połowę chłodniej, ale w sumie całkiem przyjemnie.

Po zmontowaniu zestawu i zabraniu tylko szczypiec do odhaczania, pudełka z przynętami i podbieraka, przebiłem się przez wikliny i pokrzywy, po czym, jak zwykle tutaj, zjechałem na mokrych trawach na dół. Woda ciut trącona i podniesiona z 70cm do typowych stanów.

By „rozruszać” posklejaną po wczorajszym wieczorze plecionkę, wykonałem zaraz na początku rzut woblerem bez stalki. Ponieważ nic się nie stało, rzuciłem raz jeszcze ale teraz znacznie bliżej brzegu. Szybkie, dzikie, bardzo agresywne pobicie. Rewelacyjne. W porównaniu z sandaczem, którego wciąż przeżywam – tu był hol! Trzeba było trochę siły i trochę „szachów” w patykach. Żaden tam okaz, nawet nie duży, ale fajny już. Nie sugerujcie się podbierakiem o średnicy 40cm [to wciąż ta mała siatka].

(fot. A.K.)

Ja w tym roku mam tak nieciekawe wyniki, głównie przez jeżdżenie niekoniecznie gdzie bym chciał i kiedy bym chciał, że taka ryba na początku wypadu już czyni go udanym. Choćby nic już nie wzięło.

Powoli lazłem niżej. Przy okazji ustanowiłem swój prywatny rekord forsowania krzaków bez pomocy maczety czy czegoś w tym stylu. Przeszedłem takie 20m, że aż nie mogłem uwierzyć, ze mi się udało.  Cały w odpasionych pająkach, które zdezorientowane łaziły po mnie dosłownie wszędzie.

(fot. A.K.)

Po około 100m od startu obiecująca miejscówka z wielką osuniętą bryłą darni do wody. Wpadła niedawno, bo trawy jeszcze bez śladów żółknięcia. Po kilka rzutów woblerem i Perłowym Keitechem 3 cale na 2g z zabezpieczeniem przed zębami. Nic. Aż ciężko mi uwierzyć. Wobler i maleńka dla odmiany jaskółka tez nic nie wnosi. Zakładam gumkę Fishchaser. Jest ewidentnie głębiej niż zazwyczaj i uciąg też minimalnie większy. Kilka przepuszczeń bez efektu. Zmuszam się do minimalnej pracy kołowrotkiem. Gdy gumka mija bryłę ziemi, jakby spod niej coś gwałtownie szarpie zestawem. Kolejny szczupak jest mniejszy i bardzo chudy, ale stawia się bardzo uparcie i skutecznie zarazem. Minimalnie brakuje mu do wymiaru.

(fot. A.K.)

Gumka trochę pokiereszowana ale sprawna.

(fot. A.K.)

Wchodzę w strefę, w której nigdy jeszcze nie byłem. Schemat rzutów powtarzam co 20-30m. Nic się nie dzieje poza aksamitnym posmakowaniem gumy. Nic do zacięcia, ale ryba sprawiała wrażenie godnej. „Liznęła” ledwo przesuwający się pod prąd wabik, dosłownie pod nawisem traw [około metra wody]. Może sandacz, może jednak coś innego. Ale malizna to nie była.

Prawie na samym końcu odcinka, na położoną na chwilę, na dnie gumę, wyjąłem 30cm okonia.

(fot. A.K.)

Tego samego dnia cześć z nas robiła rozpoznanie przed kolejna tura naszej ligi. Zdajemy sobie sprawę, ze zaczyna być ciasno, a po drugie nawet te sprawdzone i fajne odcinki są coraz słabsze. Po prostu coraz więcej osób tam łowi, nie tylko z naszego grona. Niestety nie wszyscy te ryby wypuszczają… Szukamy więc nowych jeszcze nie zajechanych enklaw, gdzie cokolwiek pływa w liczbie na tyle większej, że można liczyć na większa ilość brań.

Michał z Krzyśkiem zabłądzili już bardzo nisko. Wyniki jak i spostrzeżenia mieli bardzo powściągliwe. Okoń pod 30cm i boleń 50+.

(fot. M.M.)
(fot. K.N.)

Już naprawdę w „hektary” poniosło Tommy`ego.  Także bez szczególnych efektów: nieliczne klonki, na ogół poniżej naszych wymagań punktowych.

(fot. T.M.)

Choć muszę przyznać, że dzień chyba był bardzo, bardzo słaby. Wojtek, który rekreacyjnie nastawił się nawet nie na ryby drobne, a nawet na bardzo drobne, byle fajnie się pobawić, nie miał wiele do opowiadania. Mikro klonki w liczbie dopuszczającej oraz słownie jeden okoń. A to w miejscówce, która raczej nie zawodzi, jeśli idzie o dużą ilość brań.

Ja sam po dłuższej przerwie – naprawdę byłem zmęczony trzymaniem się na tym nie do chodzenia brzegu, pojechałem na początek odcinka, gdzie łowiłem podczas tury wieczorowo – nocnej. Przy podniesionej wodzie, byłem pewien przynajmniej jeszcze jednej większej ryby. Niestety. Skończyło się na niezaciętym ostrym kleniowym chyba pobiciu w wobler, ale raczej z tych, kiedy ryba ogląda przynętę i któraś kotwica podczepi ją na zewnątrz „twarzy”, jednym domniemanym braniu lub najechaniu ryby oraz widowiskowej szarży sporego bolenia, który w ostatniej chwili walnął w wobler chyba bokiem ciała – na jednej z kotwic był niemały kawałek trzciny, czy jakiejś szerokiej trawy.

Tommy miał znacznie więcej szczęścia, ale też zaprocentowała wytrwałość. Dwa dni wcześniej koło 22.00 dzwonił do mnie trochę znudzony, bo siedział od około 18.00 o jednym braniu [mały sandaczyk]. Nawet mówił, że będzie już wracać. Ale jeszcze nie odpuścił. Dosłownie z kwadrans po tym, jak skończyliśmy rozmawiać, przyszedł sms.

(fot. T.M.)

Sandacz wziął na bardzo lekko obciążoną gumę. Warto poświęcić kilka wieczorów dla choćby jednej takiej ryby.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *