Ta tura uświadomiła mi pewną oczywistość, rozumianą w sensie dosłownego samozinterpretowania się: różnica poziomu wędkarzy polega głównie na znajomości danej wody, względnie doświadczeniu w szybkim jej „czytaniu”. Dopiero potem idzie kwestia doboru sprzętu, przynęty, sposobów jej podania i poprowadzenia, obrania taktyki i tych wszystkich pozostałych szczegółów.
Jak było? Od strony, że tak powiem – turystycznej , było pięknie i zarazem trochę tajemniczo, a także strasznie, jak to nocą. Szczególnie gdy na horyzoncie mamy wyładowania jak na afrykańskiej sawannie, a nad głową gorący wicher [22 stopnie o północy]. Wędkarsko zaś, było generalnie jak przewidywałem, więc jakiejś wędkarskiej wielkiej smuty nie ma, choć rozczarowanie na pewno. Nie mniej przypadki jakie zdarzyły się trzem osobom, są na tyle zachęcające, że może jakiś potencjał jednak w tym górnym W2 dla spinningisty jest. Ale zacznijmy od początku.
Sierpniowa tura wieczorowo – nocna na W2 [konkretnie od ujścia Skawy do promu w Jeziorzanach] to była moja propozycja, którą akurat wylosowano. Celowo dałem taki, a nie inny odcinek, gdyż jest to najbliższa dla mnie większa woda płynąca. Przeprosiłem się z nią w zeszłym sezonie i odczucia miałem i mam nadal bardzo mieszane. Po pierwsze nadal uważam, że jest to łowisko w całokształcie znacznie mniej atrakcyjne i trudniejsze dla spinningistów, niż W3. Głównie ze względu na ubogość typowych nurtowych miejscówek: żwirowisk, mielizn, płytkich fragmentów nurtowych, dużych przykos we względnie stałych obszarach [same przykosy są raczej bardzo niestałe]. Dwa –co wynika z powyższego, łowienie boleni, czy kleni a nawet jazi, jest przy typowym podejściu trudne. Ryby mają sporo czasu na oglądanie wabika, często niezbyt atrakcyjnie prezentowanego ze względu na leniwy nurt, albo odwrotnie: w dużym uciągu przy z kolei sporej głębokości ryb nie ma, albo niekoniecznie zauważają wabik. Albo mała sztuczna rybka wygląda w takim miejscu jeszcze bardziej sztucznie… Presja jest na bank większa niż na W3, szczególnie presja metod stacjonarnych. Nie mniej nie pozjadałem wszystkich rozumów i mogę się mylić. No i takie wspólne łowienie kilkunastu osób mogło być niezłym testem dla wody, abstrahując już, że ktoś łowi lepiej, a ktoś umie mniej. Różne podejścia, różne sposoby, techniki, metody. Jeśliby tę rundę potraktować właśnie jako test, to wyszło, jak się nastawiłem, a nastawiłem się sceptycznie.
Uprzedzałem kolegów, dla których w większości był to debiut na tym odcinku Wisły [choć cześć trenowała zawzięcie], że powinni się nastawić na coś w stylu ostatniej tury na Rabie: zapunktuje 5-6 osób pojedynczymi rybami, może jedna – dwie osoby „szarpnie” wynik, mogą być jakieś przypadki nocne, ale będzie trudno. I było.
Mój krytycyzm okolicznych wód nie jest tendencyjny, ale niekoniecznie rozumiany. Po prostu w rzece takiej jak Wisła powinno być tak, [a kiedyś tak było], że powiedzmy kleń 30 – 40cm jest osiągalny wszędzie. Wiele ryb, w tym i drapieżników, wypycha ryby mniejsze i słabsze na mniej atrakcyjne fragmenty wody. Tymczasem, gdy ryb jest tyle ile jest [wg mnie bardzo mało], to można je znaleźć tylko w nielicznych enklawach. Nawet teoretycznie świetne fragmenty są puste, bo wydaje mi się, iż więcej już jest miejscówek dogodnych do bytowania, niż ryb zdolnych je zasiedlić. Nie zgadzam się z osobami, które dzięki wytrwałości i znajomości rzemiosła wędkarskiego „wytropiły”, odkryły takie 2-3 rewiry i łowią, i dużo, i duże ryby, twierdząc, że jest dobrze. Nie jest. Z drugiej strony, co też obiektywnie przyznam: gdyby było idealnie, to wszelka rywalizacja sprowadzałaby się:
– albo do masowego, ilościowego poławiania trzydziestaków [jeśli mówimy o kleniach]
– albo łowieniu ryb dużych, czyli rzecz sprowadziłaby się do zaostrzenia kryteriów, a nasza liga ma je i tak wyżyłowane
Napisałem, iż niektórzy trenowali zawzięcie. Sam byłem trzy razy w tygodniu poprzedzającym turę, ale równocześnie przez miesiąc wcześniej w ogóle nad Wisłą nie łowiłem. Sam, po pierwszym wypadzie, napisałem wszystkim, że jest na tyle nieźle, iż jednak chyba każdy powinien zapunktować, natomiast zrobienie dużego wyniku będzie trudne. Takie wnioski miałem po łowieniu przez dwie godziny smużakiem [8 brań, dwie ryby małe, dwa – trzy pudła wyraźnie większych, dwa klonki na punkty w ręce – 31 i 39cm, oraz kolejna znacznie większa ryba urwała zestaw – mogła to być nawet obcinka]. Tyle, że nie patrzyłem w kalendarz, a pełnia zbliżała się wielkimi krokami. Dodatkowo, czego nie wiedziałem cztery dni przed turą – burze.
No i już w czwartek, mimo poświęcenia, zaliczenia karkołomnego odcinka wyjąłem tylko klenika i spadła świnka pod 40cm. W piątek przyjechał Rafał z Wrocławia i niejako więcej chodząc i oglądając, z marszu złowił klenia 39cm. Optymistyczne. Choć łowiący na co dzień nad Odrą kolega zauważył ubogość czytelnych miejscówek. Gadaliśmy bardzo długo przez telefon i Rafał pytaniem o jakąś mieliznę natchnął mnie do dość oryginalnego przedsięwzięcia, tym bardziej, że jeszcze w piątek wieczór nie miałem kompletnie pomysłu gdzie będę łowić w dzień [na nocną porę miałem łowisko]. Otóż przypomniałem sobie o mieliźnie na rozlewisku powyżej progu. Kawał wody: z 300m na 70m. Czasem wyskakiwałem z pontonu i brodziłem w stadach karpi, karasi, jazi, amurów… Ale ostatnim razem tego doświadczyłem trzy lata temu. No i zawsze miało to miejsce w czerwcu, co sprawdziłem w zapiskach. Nie mniej mieliśmy się zdzwonić w sobotę, gdyby nam nie szło i spróbować. Najprościej byłoby się zdesantować pontonem, ale ponieważ wydawało mi się to trochę nadużyciem wobec kolegów, mimo, iż potem łowiłbym brodząc, więc cała rzecz szła o dotarcie tam…na własnych nogach. Pomysł nieco szalony.
Ja w sobotę do około 13.00 doświadczyłem tylko oglądania setek kleników do 25cm i braku brań na jakiejś opasce. Jedynym plusem była obserwacja odcinka po drugiej stronie, na którym nawet raz nie byłem w tym sezonie, ale w zeszłym roku miałem tam miłe przygody pod warunkiem, że woda była ciut wyższa. A taka właśnie teraz była. No i faktycznie widziałem powściągliwe ale wyraźne ataki średnich kleni, mocne strzały kilku boleni w tym jednego byka.. Pozostało jednak sprawdzić tę mieliznę. Zadzwoniłem do Rafała. Na progu wzięliśmy majdan w ręce i poszliśmy jakieś 1500m w górę. Dopiero tam się przebraliśmy. Inny znajomy, który tam mieszka, a którego przez telefon pytałem, czy jego zdaniem taki desant pieszo jest możliwy, odpowiedział, że obawia się o mój stan psychiczny 🙂
Początkowo było nieźle, ale potem zaczęło się bagno! By się ratować brnęliśmy w trzcinową wyspę, gdzie gęstość roślin była na tyle wielka, iż dawała szanse oparcia. Momentami szliśmy na czworaka po trzcinach!
Jakieś 250m w gąszczu roślin i mazi po pas, szliśmy około 40 minut. Gdy wyszliśmy na otwarty teren, na mieliznę zalaną teraz 20cm wody, to myślałem, że się tam położę. Na fotce tego chyba nie widać, ale ja przynajmniej miałem dość.
Tyle, że szybko postawił nas na nogi taki oto obrazek: uciekający, wielki półksiężyc drobnicy zażarcie ścigany przez jakieś drapieżniki. Musiały być małe, gdyż w płytkiej wodzie żadnych szczególnych fal nie było. I tak co chwilę. Atak to tu, to tam. Rzucamy, rzucamy i nic. Zakładam w końcu małego poppera. Ściągam go niemrawo. Lekkie uderzenie, ale bardziej reaguję na głośnie cmoknięcie i grubiutki okoń. Wydaje się być takim 25+ ale ma tuż pod 25cm. Nie mniej zdaje się nam że je mamy. Złowić takich z 10 i niech połowa da punkty. Zawsze coś. Niestety przez kolejne trzy godziny nic nie złowiliśmy. Od czasu do czasu bił boleń, natomiast mielizna była pusta. Nie stwierdziłem, nie spłoszyłem tam niczego prócz narybku… Zmęczony jak koń, uznałem w duchu, że zmarnowałem ostatni dzień na jakieś rozpoznanie. Rafał tymczasem wieczorem pojechał na wczorajszą miejscówkę i znów ot, tak złowił klonka 35cm.
Naszym miernym wynikom [ w czwartek na pięciu z nas nikt nie miał punktującej ryby] zaprzeczały sygnały od Piotrka. Facet normalnie, mnie przynajmniej „rozwalał” kolejnymi, wręcz seryjnie łowionymi szczupakami, dużymi kleniami, czy …sandaczami.
No, nie wie się co wtedy powiedzieć, gdy autor takich połowów mówi: „czego wy chcecie od tej wody?”…
Jakąś miejscówkę, skądinąd znaną mi, nawiedził Wojtek i trafił akurat na moment opadającej większej wody, cztery dni przed turą. Miejscówka wg mnie i jak się okazuje także wg Piotrka, którego będę tu przytaczać jako swego rodzaju sędziego – jest z tych ułudnych: dla oka piękna i …bezrybna. Ale Wojtek trafił na specyficzne warunki i coś się działo.
Poza tym Wojtek widział naocznie kumulację kleni 30-40cm i najpewniej małych boleni. Ale woda zeszła, a pełnia się zbliżała.
Psychiczny, że tak powiem nokaut zaliczyłem wieczorem przed turą, po przeczytaniu maila od Roberta. Wynikało z niego kilka kwestii:
– kolega był pierwszy raz na W2
– wytypował sobie trzy fragmenty ale na pierwszym było tak dobrze, że już dalej nie jechał
– widział wiele ryb na punkty w tym takie 40+, a nawet pięćdziesiątki [klenie]
– miał masę brań, do tego stopnia, że w kolejnych miejscówkach po wyjęciu ryby, dawał reszcie spokój
I podesłał jedną z fotek…
Nie bardzo mogłem się po tych informacjach pozbierać. Wiem wprawdzie, że Piotrek czy właśnie Robert to są faktycznie specjaliści od Wisły, ale te wszystkie czynniki przez kolegę ukazane w mailu, zdegradowały mnie w moich oczach o kilka klas niżej. Naprawdę było mi źle z tym, że nie umiem ot, tak znaleźć miejscówki, a przez cały zeszły sezon pięćdziesiątki to widywałem okazjonalnie. Co tam – nawet czterdziestki, mimo, że łowię je często, to widuję raczej rzadko. Piąty rok naszej zabawy, a tak nędznego stanu wędkarskiego ducha nie miałem. Prawie się poddałem…
Spotkaliśmy się na progu w Łączanach.
Oprócz obecnych na zdjęciu plus Tommy, który robił fotę, w drodze już na miejscówki, byli: Robert, który wracał właśnie z innych zawodów, oraz Bartek i Michał, którym to sms-em wysłałem kod tej tury. Bo też wprowadziliśmy pewną zmianę. Otóż telefony i to co z nimi wyczyniamy, czy to co się dzieje z wysłanymi, ściągniętymi fotkami, przekracza czasem naszą wiedzę, a nie każdy chce się doktoryzować z takich tematów, toteż od tej tury każdy ma identyfikator, do którego kod dostaje na zbiórce, lub ma wysyłany sms-em na godzinę przed turą. Robiąc fotkę musi obok położyć identyfikator. To uwalnia nas od dochodzeń kiedy zdjęcie było zrobione i tym podobnych bzdur, psujących klimat rywalizacji. Ale jakieś wyznaczniki muszą być. Teraz co najwyżej ja sam mogę być w kręgu podejrzanych 🙂 Na pierwszej turze kod nie mógł być inny niż C&R.
Łowiliśmy od 16.00 do 23.00. Wskakujemy w auta i każdy zasuwa na wcześniej upatrzony fragment Wisły.
Pogoda ostatecznie znów okazała się łaskawa. Poza upałem 30 stopni! W słońcu było pod pięć dych. Człowiek się topił w samych majtkach. Zapowiadane burze też w sumie nas oszczędziły, choć dwa razy: koło 21.00 i tuż przed końcem tury wyglądało to groźnie.
Jak napisałem wyniki były bardzo skromne, choć w przypadku trzech osób dość inspirujące i dodające sił, by nadal szukać swoich miejsc. Takich z rybami.
Zacznę od cytatu Zygmunta – do tej tury zajmującego miejsce trzecie w klasyfikacji generalnej, bo bardzo mi się spodobała ironia i sarkazm, jaki zawarł w pierwszym zdaniu.
Zygmunt: Widzę, że każdy wrzuca kilka zdań więcej, niż tylko wynik, więc i ja rozdrapię swoje rany. Przyjechałem na miejsce dość odludne i przez całą rundę byłem praktycznie sam. Jakieś 300 m poniżej widziałem światło latarki i ognisko grunciarza, ale gdy nadszedł deszcz, musiał się spakować do domu. Początek wydawał się bardzo obiecujący. Na wypłyceniach widać było uganiające się większe (punktujące) ryby za drobnicą. Wszędzie dookoła widziałem dużo rybiego drobiazgu. Zacząłem od połowu na powierzchniowe gurglery oraz imitacje żuka (piankowce). Większe przynęty były „wąchane”, kilka razy miałem ataki na bardzo płytkiej wodzie – kocioł, ale na lince nie byłem w stanie wyczuć ryby. Nie udawało mi się niczego konkretnego zaciąć. Przejście na mniejsze rozmiary skutkowało natychmiast siadaniem rybiego drobiazgu, który skutecznie uniemożliwiał atak przez większego brata. Po powrocie do większych rozmiarów sytuacja się powtarzała – ryby podpływały, analizowały przynętę i co najwyżej delikatnie skubały. Zmiana na płytko chodzące streamery nie zmieniła niestety niczego. Wyraźnie widziałem garby na wodzie świadczące o większych okazach, które szły za moimi wabiami i albo odpuszczały, albo co najwyżej skubały sam ogonek, co odczuwałem na lince. Niestety brakowało ataku. Potem przyszedł deszcz, na szczęście krótkotrwały i niezbyt intensywny. Po nim brania niemal całkowicie ustały, jak również i aktywność ryb spadła. Miałem jeszcze tylko dwa uderzenia do księżyca w powierzchniowe streamery, ale żadne nie skończyło się choćby krótkotrwałym kontaktem z rybą. W rezultacie niestety nie zapunktowałem.
O tym, że było bardzo trudno, niech świadczy fakt, iż zerował jeden z dotychczasowych wiceliderów.
Jacek: Ja jak już pisałem Adamowi – na zero. Rozpoczęło się dobrze: kleń w pierwszym rzucie, niestety mały. Potem jedynie okoń któremu 0,5 cm brakło do naszej miary i ukleja na muchę. Łowiłem trochę na mokrą ale bez większych efektów. Po zmianie miejscówki na nocną, znów nabrałem nadziei bo przy zachodzie słońca zapiał się sandacz, niestety krótki – tylko 40 cm. Po zachodzie słońca już nic; jakiś sum bił gdzieś na opasce, a po krótkiej ulewie woda zrobiła się martwa.
Kto łowił w sobotę, mógł mieć złudne wyobrażenia niedzieli. Sporo o tym napisał nasz kolega z Wrocławia.
Rafał: Przed turą w zasadzie nikt nic dobrego o W2 nie powiedział, a ja zamierzałem tu łowić pierwszy raz, więc jadąc do Krakowa nie liczyłem na zbyt wiele. Uznałem że jakiekolwiek punkty będą sukcesem. Po treningach na których sprawdzając swój plan szybko złowiłem przyzwoite klenie (39 i 35 cm) raczej liczyłem że nie będzie źle. Uznałem jednak, że złowię ryby dopiero o zmierzchu i w nocy. Jadąc na zbiórkę zatrzymuję się w upatrzonym miejscu sprawdzić czy wolne. Niestety obstawione gruntówkami. Na szczęście każdy deklaruje że przed wieczorem kończy. Przy okazji spostrzeżenie. Ja na swoich łowiskach niezmiernie rzadko widzę gruntówki z dzwoneczkami a tu każdy „grunciarz” tak łowi. Klimat nocy tworzą dzwonki i „wybuchy” po zarzutach mocarnych zestawów. Źle znoszę upały i początek tury to dla mnie „walka o przetrwanie”. W końcu robi się chłodniej i przykładam się ale czas mija a ja nie mogę doczekać się porządnego brania. Przeskakuję na inne miejsce. Są to płycizny z drobnicą, dzień wcześniej ściąganą wieczorem przez większe ryby. Obserwuję chwilę wodę ale nic się nie dzieje. Łowię tu do około 21.30 odnotowując tylko kilka wirów za przynętą lub puknięć. Wieczór jest inny od poprzednich. Nie widzę tych ataków na drobnicę a same brania jak już mam to jakieś niezdecydowane. Skończyły mi się pomysły i tu dostaję propozycje od Tomka na nową miejscówkę. Uznaję, że jak mam zerować to chociaż coś nowego zobaczę, podpatrzę no i pogadam o rybach. Jadę. Miejsce fajne urokliwe i nawet są brania ale okazują się niepunktowanymi kleniami. Ostatecznie zeruję mając na koncie tylko małe okonie i klenie. Myślę, że łowiłem za grubo szczególnie w dzień. Ryby moim zdaniem nie były tak aktywne jak w poprzednich dniach i powinienem się do tego szybciej dostosować.
I jeszcze krótki komentarz innego uczestnika tury.
Bartek: Niestety ja kolejny raz na zero… Złowiłem łącznie 7 kleni (największy 29,5 cm 🙂 i okonia – 24 cm… Peszek 🙂 Łowiłem po raz pierwszy na tym odcinku W2, widać że było mnóstwo małej ryby (głównie klenie). Woda zdecydowanie ciekawsza od Raby, ale trzeba potrenować. Ja niestety nie miałem takich możliwości przed turą, stąd pewnie taki wynik.
Los kolegów powyżej podzielili także Wojtek, Tomek oraz Kuba.
Nie wiem, czy zaważyła termika, duchota, skoki ciśnienia, ale większy kleń generalnie tego dnia „nie istniał”. Może zaważył gwałtowny zrzut wody, jaki miał miejsce koło 13.00? Trwał krótko ale poderwał masę zielonych plech glonów, którymi woda została jakby wysycona, a ryby nimi się dosłownie obżerały, co było zauważalne po złowieniu jakiegoś klenia.
Jako ostatni z punktujących, uratował się podobnie jak pozostali z punktami – jedną rybą Michał.
Michał: Co tu dużo pisać. Czuję niedosyt. Zapewne przez brak rozeznania w łowisku, (od wiosny jeździłem z braku czasu i częściej na doczepkę, jak już to tylko w jedno miejsce) jak i treningów dlatego poszło słabo. Cieszę się że, szybko załapałem jak skusić ryby do brań. Łowiłem na głębokiej opasce idąc pod prąd małym i dużym smużaczkiem spławiając go pół metra od brzegu i lekko animując chcącego uciec robaczka lub płynącego tuż pod powierzchnią. Znikąd pojawiały się klenie (nieraz po 5 szt.) i próbowały go dziabnąć. Niestety niektórych 30+ nie udało się zaciąć -brały delikatnie. Większe sztuki takie około 40cm częściej płynęły za „młodzieżą”, niektóre tylko wąchały przynętę. I tylko jednego dziada na 32 cm udało się wyholować. Właściwie łowisko miało tylko 100 m. Jak bym miał rozeznanie, to bym się teleportował na inną taką miejscówkę. Myślę że trzeba się Panowie przyzwyczaić iż pierwsze 4 osoby z tej tury będą się do grudnia wymieniać miejscami. Jeszcze raz gratulacje!
O centymetr lepszy był Krzysztof.
Krzysiek: Nie znam kompletnie tej części Wisły. Najwyższa partia Wisły w jakiej łowiłem to ujście Skawinki. Wyszedłem z założenia że najrozsądniej będzie nastawić się na klenie i pod tę rybkę przygotowałem zestaw i przynęty. Łowiłem z Tommym w Czernichowie – okazało się, że Wisła tam do złudzenia przypomina Wisłokę, którą znam z rodzinnych stron. Przez pierwsze 2 godziny w upale, na wodzie niewiele się działo, poza tym że parę razy niemrawo uderzył gdzieś boleń. Później coś ruszyło. Udało mi się zapunktować kleniem 33cm, złowiłem też kilka kleni niepunktujących około 25cm. Fajnie było poznać ten kawałek Wisły, choć raczej tu nie wrócę. Chyba że na którejś z tur w przyszłości, jeśli będzie wylosowany 🙂
W sytuacji, gdzie jedna ryba już coś znaczyła, niezły wynik uzyskał Tommy. Zaliczył też jedną punktowana rybkę – także klonka tyle, że 34cm.
Nie wiem czy poniższe selfi kolegi to była radość, że złowił, czy reakcja na lipę w wodzie..
Wyraźnie lepszy, ale jednak, jak sam napisał – poniżej oczekiwań wynik, zaliczył Robert. Złowił cztery ryby na punkty, ale niewielkie.
Oddaję mu głos, tym bardziej, że fajnie i szeroko opisuje swoje doświadczenia.
Robert: W tej turze liczyłem na przyzwoity wynik. Na treningu dzień wcześniej znalazłem bardzo fajny odcinek. Widziałem dużo kleni 40+ a nawet 50+. Te 4 nieduże klonki to wynik poniżej oczekiwań. Nadal jestem zdania, że ten kawałek wody ma potencjał i może dać piękne klenie. Duże ryby nie chciały współpracować, wpływ na to mogła mieć upalna aura lub zielona zupa płynąca rzeką (gęsto od drobnych szczątków glonów, poprzedniego dnia tego nie było). Po niezbyt miło spędzonych chwilach w korku na A4 dotarłem nad łowisko jakieś pół godziny po 15. Miejsce odludne, ten brzeg jest niedostępny i chyba nikt tu nie łowi. Przejechałem wzdłuż pola kilkaset metrów, kolejne kilkaset trzeba już pokonać pieszo. W głowie mam, że w razie większej ulewy muszę się szybciej ewakuować, bo stąd nie wyjadę. Z problemami, ale jestem nad wodą 5 minut przed 16.00 (zapomniałem przykręcić korbkę do kołowrotka i musiałem wracać się po nią w połowie drogi). Stojąc na wysokim brzegu zbroję wędkę i widzę w dole klenia trzydziestaka. Założyłem sobie, że do 20.00 nastawiam się na klenie, ewentualnie rzucam za boleniem jeśli się pokaże. Łowiłem wędką o parabolicznej akcji i żyłką 0,14mm. Pierwszą rybę mam już po paru rzutach, niestety trochę jej brakuje. Chwilę potem już miarowy kleń uderza pod nogami w smużaka, ale się nie zapina. Jest tutaj mnóstwo drobnicy, woda pod brzegiem spokojniejsza, prąd wyczuwalny ale główny nurt jest pod drugim brzegiem. Bardzo dobre miejsce na coś grubszego, gdy już się ściemni mam zamiar tu wrócić z mocniejszym sprzętem. Zmieniam przynętę na woblerka, który schodzi do 40 cm i łowię pierwsze punkty. Klenik skromny, ledwo 30 cm, ale pozwala już łowić na większym luzie. Na tę samą przynętę kawałek niżej mam kolejnego stykowca 31 cm. Jestem już na żwirowej rafie, wewnętrzny łuk zakrętu, widać sporo małych i średnich ryb. Mam potem dość niezwykłą i pechową sytuację. Holuję klenia na punkty, gdy mam go już kilka metrów od siebie pojawia się piękny klocek 50+ i płynie płycizną przy tym trzydziestaku, oddzielając go od brzegu. Nie wiem czy próbował wyrwać mu przynętę, ale po chwili mam głupią minę i luz na żyłce…Obławiam dość szybko mało ciekawy według mnie kawałek wody, tak aby jak najszybciej znaleźć się za zakrętem i trafiam między kamieniami trzeciego klenia na punkty, ponownie 30 cm. Zakręt powoli przechodzi w prostą, na dnie mniej żwiru, a więcej piasku. Widzę jak na płyciźnie tworzy się spory garb na wodzie, zmieniam przynętę na niedużego woblera boleniowego. Ryba uderza w drobnicę zanim oddaję pierwszy rzut, ma przynajmniej 60 cm. Niestety powtórzyła atak jeszcze raz trochę wyżej i znikła, rzucanie w ciemno nie przynosi rezultatu. Na płytkiej, niemal stojącej wodzie za piaszczystą łachą widziałem kilka ładnych kleni, w tym rybę przynajmniej 50 cm. Jedyne co udało mi się tam osiągnąć, to sprowokowanie grubego klenia do podpłynięcia pod dużego, prawie 4 cm smużaka. Ryby tu stoją, ale nie mają ochoty żerować. Gdy już powoli zaczyna się ściemniać łapię pod brzegiem czwartego klenia, 34 cm. Stał w miejscu gdzie poprzedniego dnia złowiłem rybę około 50 cm. Chwilę tam jeszcze porzucałem i wybiła 20.00,. Pora wracać do auta i zmienić taktykę. Nawet nie chcę myśleć ile w drodze powrotnej zgarnąłem na siebie spasionych krzyżaków łąkowych. W świetle czołówki była jedna pajęczyna przy drugiej, a ja musiałem się przebić przez 100m mieszaniny pokrzyw i nawłoci. Docieram do auta, biorę drugi mocniejszy kij i idę kilkaset metrów powyżej miejsca gdzie zaczynałem. Kilka rzutów i wracam do auta, zaczyna padać i mocno wiać. Po deszczu połowiłem jeszcze godzinę, nie odnotowałem w tym rejonie aktywności większych drapieżników więc próbowałem dołowić jeszcze klenie. Prawie się udało, mam rybę 30-35 cm ale zamiast zejść po nią te dwa metry w dół to próbuję ją podnieść i spada. Ryba odpływa a ja myślę sobie, który to już raz tracę punkty na zawodach przez głupie błędy. Rzucam jeszcze chwilę bez efektów (ryby są, ale krótkie) i kończę. Niby mam 4 ryby, ale drobne i jeden ładny kleń je „robi” w punktacji. Ciekawy jestem jak poszło reszcie. Teraz przed nami już tylko W3. Muszę się przyłożyć do treningów, ostatnio mało tam łowiłem nie licząc nocnych poszukiwań sandaczy.
Ja dodam, że pierwszy kleń Roberta był chyba najwcześniejszą złowioną rybą na punkty podczas tej tury [16.15]. Większość punktowała późno, lub bardzo późno.
Czołowe miejsca rozstrzygnęły się między Maćkiem, Piotrkiem i mną. Każdy z nas miał w porównaniu z kolegami wyraźnie więcej styczności z rybami na grubsze punkty. Brakowało albo sprzętu [jak w moim przypadku], albo zwykłego szczęścia jak w przypadku całej naszej trójki.
Maciek: W sumie złowiłem 5 kleni, 5 sandaczy i okonia.
Zacząłem na starej, porozrywanej opasce z delikatnym nurtem. Tam przez pierwszą połowę tury łowiłem głównie obrotówką, z nastawieniem na klenia. Udało się złowić 5 kleni i okonia, z tego jeden kleń na białego smużaka Salmo zapunktował. Dwie większe ryby pojawiły się – duży kleń zupełnie nie był zainteresowany żadnymi przynętami, pewnie się najadł tych płynących glonów. Leszcz chyba nie zauważył przynęt, bo przez większość czasu stał na głowie grzebiąc w dnie.
Przed wieczorem musiałem zdecydować: jechać od razu na inny odcinek, polować po ciemku smużakami na klenie, czy poświęcić chwilę na sprawdzenie miejsca , gdzie na treningu zaobserwowałem suma i dopiero potem na klenie. Jako, że było już zapunktowane, to wizja zgłoszenia 2-metrowego suma do punktacji przeważyła. Podjechałem do sumowej zatoki z dwoma wędkami: zestaw sumowy i lżejsza wędka z plecionką 0,30mm. Pierwsze oględziny ujawniły, że jest tam mnóstwo drobnicy gonionej co jakiś czas przez jakieś drapieżniki. Ponieważ pojawiły się błyskawice na horyzoncie oraz chmury deszczowe, i łowienie mogło zostać przerwane w każdej chwili, a smużak w deszczu nie jest już tak skuteczny jak na spokojnej wodzie, to w końcu zostałem do końca w sumowej zatoce. Sum pojawił się tylko raz, uderzył dwa razy i zniknął zanim zdążyłem go skusić. Było tam jednak stado sandaczy, pojawiąjące się co 20-25 minut. Dominowały niewielkie sztuki, choć niektóre ataki na powierzchni wskazywały, że były między nimi i większe. W sumie złowiłem pięć sandaczy na podpowierzchniowy wobler, choć w tej masie drobnicy ciężko było się przebić z przynętą do drapieżników otoczonych setkami uklei. Jakby mi ktoś przed turą powiedział, że sporą część czasu poświęcę na sandacze, to bym się popukał w czoło. Ciekawie było poznać kompletnie nieznane rewiry. Do tej pory wszelkie doniesienia z W2 były dla mnie jak wiadomości z Marsa, teraz już perspektywa będzie inna.
Kolega złowił klenia 30cm i sandacza 61cm.
Maciek może mówić o pechu, bo pozostałe cztery zębacze to nie były już takie typowe „karguleny” po 30cm tylko ryby 50+. Jeden z nich miał 59cm. Gdyby miał 1 cm więcej – Maciek by wygrał tę turę.
Dwie duże ryby stracił także Piotrek.
Piotr: Ja zacząłem od prób złowienia kleni, które znalazłem przy poprzednich wizytach. Niestety, woda zakwitła i płynęły miliony drobin glonów, a jak wiadomo, ryby jedzą to, czego mają pod dostatkiem. Złowiłem kilka sztuk poniżej 30cm, którym z każdego otworu ciała wylewała się zielona maź. W tym momencie postanowiłem zmienić miejsce. Stanąłem na opasce, poniżej mnie metrowy patyk leżący na wodzie. Rzuciłem szczurka na środek rzeki, sprowadziłem pod patyk, gdy nagle spod niego wyjechała dziesięciocentymetrowej wysokości fala. Bez brania. Zmiana na malutkiego chrabąszcza, takie samo poprowadzenie przynęty, taka sama reakcja ryby. Zmiana na 6cm bezstera, pojawia się fala, odczekuje sekundę, po czym BUM. Ryba nie szaleje, samym swoim ciężarem stawia duży opór w szybkiej wodzie. Po kilku minutach holu i pierwszej próbie podebrania wobler wyskakuje z pyska bolenia, który miał ok 70cm. Moje KU..AAAAA dało się słyszeć w siedemnastu okolicznych wioskach. Niestety parabelka nie docięła tak dużej ryby w szybkim nurcie.. Chwila oddechu, sprawdzenie kotwic – nowiuteńkie Ownery i kolejny rzut, tym razem dalej, bo wydawało mi się że widziałem koteczka… Kolejna fala za woblerkiem i kolejne BUM- zacięcie, ryba jest nieco mniejsza, ale siedzi. Szybkie docięcie- spadł… W tym momencie miałem ochotę wrócić do domu, bo wiedziałem że dziś już nic z tego nie będzie. Ale trzeba trzymać się planu. Po kolejnych metrach opaski stwierdziłem, że tu już nic się nie wydarzy, więc jadę na nocną miejscówkę. Dojeżdżam, zmiana wędki na sandaczową, kwadrans z buta, i na jednej z dwóch miejscówek siedzi grunciarz.. Trudno, jest druga. Całkiem się ściemnia, a typ świeci czołówką żeby widzieć czy koszyk równo wpada… Dobrze że był nieco za zakrętem, więc mojego odcinka wody nie oświetlał. Mimo tego byłem pewny że z taką hałabałą nic nie podejdzie. Więc siedzę, kilka rzutów, i czekam, i tak w kółko. W końcu widzę jakiś niemrawy niepokój uklejek poniżej mnie. Szybki rzut 10cm sandaczówką- BUM. Tej ryby już nie stracę. Ciężko podebrać grubasa za kark, ale udaje się- 65cm wiślanego sandacza. Szybkie foto i do wody. Do końca tury już tylko spokój na wodzie. Dopiero 5 minut przed końcem wpadają dwa sandacze, i jedzą w najlepsze. Niestety nie udało się ich złowić przez następny kwadrans, więc dałem im spokój. Wiem, że moja osiemdziesiątka tu na mnie czeka…
No i moja relacja.
Ponieważ mocno obawiam się kleszczy, nie ma takiej siły, która wygoni mnie w chaszcze bez spodniobutów. Wolę nosić ze sobą dwa podkoszulki, trzy pary skarpetek, ale bez spodniobutów nie idę. Ze względu na podniesioną o około 30cm wodę nad typowo letnią niżówkę, wybrałem odcinek, który tylko obserwowałem przez godzinę dzień wcześniej z drugiego brzegu. Nie byłem tam od października zeszłego sezonu. Nigdy nic szczególnego tam nie złowiłem poza klonkami po trzydzieści parę cm i nigdy ich dużo nie było, ale miałem na kiju bolenie, widywałem dość regularnie jazie. Nigdy zaś nie złowiłem nawet maleńkiego sandacza. Przy typowej niżówce nie ma czego tam szukać. Odcinek ma jedną wadę: autem dojeżdża się jakieś 500m od miejsca, gdzie można w miarę zejść, ale połowa dystansu jest nie do opisania. Przy 30 stopniach i ciężkich, grubych [takie ostatnio zakupiłem] gumowych spodniobutach…naprawdę wyzwanie. Dlatego nie byłem tam nawet na treningu. Po prostu założyłem: będzie ciut wyższa woda – jadę tam.
Te plechy glonów to poderwał jakiś nagły zrzut wody, który gwałtownie podniósł poziom Wisły o jakieś 40cm. Było to trzy godziny przed turą i długo nie trwało, ale swoje zrobiło. Dzwonił kolega bym wiedział. Pierwsze ponad dwie godziny łowiłem konsekwentnie, tak jak założyłem: duże smużaki i wirówka. Miałem chyba z 7 klonków do około 28cm. Generalnie nic się nie działo. Może trzy strzały bolenia za dnia. Uznałem, że klenie albo stoją w głównym nurcie pośrodku rzeki i już po mnie, albo pochowały się w przybrzeżnych zastoiskach ze stojącą wodą po pas nad ziemisto – gliniastym dnem. Po drugiej stronie jest opaska, ale tak nędzna, że nigdy nie złowiłem na niej klenia choćby ciut nad 30cm.
Uznałem też, że coś musi być nie tak z tymi smużakami, że klenie kompletnie na to nie są zorientowane. Gdy dotarłem w rejon pierwszych zastoisk przy pionowych skarpach, założyłem jaskółkę 4cm na 1g. Idąc z metr od brzegu, rzuciłem pod same trawy kilka metrów niżej. Ale znużony wcześniejszymi nudnymi minutami byłem trochę zdekoncentrowany. Natychmiast ryba capnęła gumkę, ale nawet nie zareagowałem. Nabił ogon na haczyk. Kleń nie był duży ale z pewnością 30+. To mnie trochę obudziło. Zaliczyłem niżej kolejne dwa dość silne brania [raczej punktujące ryby], by nareszcie doczekać się sensownego szarpnięcia. Kleń miał 41cm.
Była już 18.25. Dwie i pół godziny ale coś w końcu jest. Uczciwie powiem, że już wtedy liczyłem na fajne miejsce, bo widziałem, że choć trochę większy kleń jako gatunek tego popołudnia nie istnieje [złowiłem ich w sumie 21 szt]. Rozważałem tylko czy ktoś złowi sandacza, bolenia…
Dochodząc do małej żwirowej wysepki w środku leniwego nurtu Wisły – za nią na płyciźnie spokojnie pasły się jazie. Cztery duże sztuki [40+, dwa to może nawet 50-ki]. Ponieważ zawsze, na cokolwiek bym się nastawiał, zawsze mam ze sobą choć jedną jaskółkę i jedną larwę ważki. Niestety na takie wabiki mój zestaw – szybki kij do 15g i żyłka 0,20mm są zbyt toporne. Nie jestem w stanie dorzucić. Ryby zawzięcie skubią coś nad dnem. Rzucam z daleka wirówką. Rwą na wyścigi, ale trącają ja tylko lekko. To samo wobler. Podchodzę więc bliżej i bliżej. W końcu coś usłyszały i spłynęły z 15m niżej. I tak kilka razy. A tam wystarczyło rzucić z daleka cokolwiek gumowego i małego na minimalnym obciążeniu. I nic nie robić. Zaraz by któryś zassał. Widać, że były w ciągu jak rzadko. W końcu po którymś spłoszeniu uciekły.
Ze sto metrów niżej napotkałem kolejne, chyba dwa jazie. Też spore. Podchody znów trwały z kwadrans ale bez rezultatu. W końcu w gumkę strzelił jakiś klenik i jaziowy duet zwiał.
Powoli robiło się szaro i sennie. Doszedłem do początku piaszczystej przykosy [w ogóle w porównaniu z zeszłym rokiem, to piachu tu było znacznie więcej na całym fragmencie]. Coś tam podganiało drobnice, ale bardzo niemrawo. Ponieważ nic się nie działało, założyłem jaziowy woblerek Darka Lipki, ten średni około 15mm. Po bardzo mocnym braniu wyjąłem drugiego klenia na 44cm.
Miałem komfort, choć to tylko dwie ryby. Niepewność pozostawała, ale jakoś ciężko mi było uwierzyć, że u chłopaków są cuda, kiedy u mnie na wodzie panowała kompletna cisza, nie licząc pochlapywań maleństw.
Zwinąłem się i jakieś 25 minut szedłem w wodzie po pas te 700m w górę, gdzie zostawiłem picie, worek z kurtką na noc oraz sztormiakiem. O pójściu brzegiem nie ma mowy. Tam na miejscu spędziłem kolejne 20 – 30 minut. Miałem lekko dość, a równocześnie byłem zadowolony. Kurtka była zbędna, bo było ciepło, ale założyłem ją, by chronić się przed rojami komarów. Oczy to mnie już piekły od spryskiwania się płynem na insekty. Zmieniłem też makabrycznie przepoconą resztę ciuchów.
Zszedłem niżej, od razu na początek przykosy. Było tuż po 21.00. Zaczął się mały horror. Siła wiatru naprawdę nietypowa dla naszych rejonów, na horyzoncie takie wyładowania, że głowa mała. Tyle, że chyba daleko i na dużych wysokościach, bo nie słychać grzmotów. Zrobiło się ciemno nie do opisania. Łowię. Mam ten sam sprzęt, co w dzień. Zakładam tylko 5cm wobler. W tym drobnym ale przez wiatr urastającym do ulewy deszczyku, mam szybko takie pyknięcie w wobler. Szczytówka ledwo się ugina, dwa obroty korbką i znów ledwo, ledwo pulsuje końcówka kija. Jak przy sandaczyku 25cm. Pod kijem czuję jak ryba otwiera mordę i puszcza wobler, a na wodzie tworzy się wałek, gdy rybsko odbija w nurt. Myślę że miałem punktowanego sandacza. Nie twierdzę, że olbrzyma, choć to była dość doświadczona ryba. Zrobiła mnie tym pyknięciem i płynięciem w tempo zwijania żyłki na cacy. Tyle, że wokół świat się kończył, a przynajmniej na to wyglądało. Nie miałem za bardzo wyjścia, jak jednak pozostać. Powrót w tych warunkach to lekko 30 minut, wydrapanie się w miejscu gdzie byłem – odpychające – w tych warunkach wręcz chyba niemożliwe z wędką. Na głowę lecą drobne gałęzie…
Na szczęście huragan przegnał wszystko i po może kwadransie prawie pełny księżyc świecił baśniowo, nad spokojna taflą rzeki. Odetchnąłem z ulgą. Zszedłem z 20m niżej na krawędź przykosy. Woda spada z około 70cm, na jakieś 1,2m. Rzucam tak trochę zdezorientowany, co tu dalej robić, bo cisza…aż tu jak nie przywali. Tak po prawdzie, to nie aż tak mocno – woda prawie stojąca, ale w tych okolicznościach…Boleń – taki 60 – 65cm szaleje mi jak jakiś olbrzym. Ja generalnie nie forsuję holu, a na dodatek niczego dużego w tym roku nie wyjąłem. Atak był na około 7m od szczytówki, to i docinać się bałem. Musiałem odpuścić hamulec, ryba odeszła z 10m. Zawróciłem go. Spadł po około 30 sekundach. No, tu to mi było już bardzo smutno. Sprawdziłem czas – 21.54.
Do końca, gdy wracałem miałem jeszcze dwa wspaniałe kontakty. Jakby rękawicą bokserską coś uderzało w wobler. Żadne tam wyrywanie kija z ręki, tylko jakby bardzo silne podbijanie woblera pod prąd. Taki kontakt „grubym basem podszyty”, że tak muzycznie powiem, ale nie do zacięcia, choć bardzo wyraźny. I Tyle.
W połowie drogi powrotnej wiatr przygnał kolejną fale chmur. Tym razem wiało tak, że ze strachem patrzyłem na wielkie drzewa na kraju burty. Mam słabiutką latarkę i odnosiłem wrażenie, iż wiatr zmiata to światło na mnie 🙂 Zależało mi nie tyle na sztormiaku, co by nie zostawiać śmieci, a przede wszystkim na polaroidach, do których nad wodę nie zabrałem opakowania i leżały na worku, jak je zamieniłem na czołówkę. W tych sakramenckich ciemnościach dobrnąłem gdzieś i zorientowałem się, że mam wody po żebra. Nigdzie tak głęboko nie było, Albo przeszedłem za wysoko, albo puścili wodę… Na szczęście to pierwsze. Musiałem się wracać. Tyle, że przy aucie byłem tuż po północy. Zmęczony, mokry, ale szczęśliwy. W międzyczasie miałem na telefonie chyba z dziesięć sms-ów od kumpli, którzy dawno już siedzieli w autach…Mój pobyt na tym chyba nieodwiedzanym odcinku [zero śladów człowieka, śmieci itp.] potwierdził tylko zeszłoroczny wniosek: tu trzeba by przyjść z kijkiem UL w dzień i pałą na grube ryby w nocy. Tylko zapuszczenie się tu z dwoma kijami, to uszkodzenie przynajmniej jednego kija. Raczej się nie odważę.
Wyniki tury:
Nieobecni: Brandy, Dominik i Jurek oraz zerujący Tomek, Rafał, Kuba, Bartek, Zygmunt, Wojtek i Jacek dostają po 12,5 pkt, przy czym Jurek znów łapie dodatkowy jeden punkt.
VII miejsce – Michał – kleń 32cm – 7 pkt [53 małe pkt]
VI miejsce – Krzysiek – kleń 33cm – 6 pkt [64 małe pkt]
V miejsce – Tommy – kleń 34cm – 5 pkt [75 małych pkt]
IV miejsce – Robert – klenie 2x 30, 31, 34cm – 4 pkt [175 małych pkt]
III miejsce – Maciek – kleń 30, sandacz 61cm – 3 pkt [223 małe pkt]
II miejsce – Piotr – sandacz 65cm – 2 pkt [236 małych pkt]
I miejsce- ja – klenie 41 i 44cm – 1 pkt [ 337 małych pkt]
Założę się że wszyscy zapomnieli, podobnie jak i ja, zaaferowani zaangażowaniem szczególnie w dwie ostatnie tury. Tymczasem nasz patron i sponsor nagrody końcowej – producent przynęt Fishchaser, z własnej inicjatywy ufundował dodatkowe bonusy dla zwycięzców poszczególnych etapów. I tak za wiosnę [marzec, kwiecień i maj] nagrodę w postaci bardzo zgrabnego zestawu przynęt otrzymał Jacek. Za lato [czerwiec, lipiec i sierpień], przypadła ona mnie, co mnie szalenie ucieszyło, bo od dawna już przynęty Pawła Nowaka i jego żony Darii są moimi ulubionymi [szczególnie wabiki gumowe do łowienia UL uważam za najlepsze na rynku].
Klasyfikacja generalna
O ile poprzednia tura mocno skompresowała cały peleton, to ta mocno rozproszyła zawodników. Teraz raczej każdy samotnie zajmuje swoją pozycję. Na W2 jeszcze chyba bardziej niż nad Rabą zaznaczyło się złowienie choć jednej, nawet małej rybki na punkty.
Nadal jestem pierwszy, nawet ciut zwiększyłem przewagę nad drugim konkurentem. Mam 23,5 pkt przy 1307 małych punktach.
Drugi jest Maciek, niewiele w sumie do mnie tracąc: 31 pkt [1792 małe punkty]
III miejsce – Jacek – 40,5 [1024 małe punkty]
IV miejsce – Zygmunt – 41,5 pkt [773 małe punkty]
V miejsce – Robert – 46 pkt [373 małe punkty]
VI miejsce – Piotr – 49 pkt [841 małych punktów]
VII miejsce – Michał – 50,5 pkt [921 małych punktów]
VIII miejsce – Wojtek – 52 pkt [353 małe punkty]
IX miejsce – Rafał – 54,5 pkt [308 małych punktów]
X miejsce – Tommy – 58,5 pkt [160 małych punktów]
XI miejsce – Tomek – 59,5 pkt [408 małych punktów]
XII miejsce – Bartek – 60 pkt [176 małych punktów]
XIII miejsce – Krzysiek – 61 pkt [194 małe punkty]
XIV miejsce – Brandy – 64,5 pkt [174 małe punkty]
XV miejsce – Dominik i Kuba – po 73,5 pkt [nie zapunktowali]
XVI miejsce – Jurek – 75,5 pkt [nie zaliczył żadnej tury]