Dostatecznie

Zazdroszczę wędkarzom zdolnym łowić po pracy. Fajrant, pyk i godzinka – półtorej nad wodą. Tak w drodze powrotnej do domu. Ma to ten plus, iż statystycznie częściej trafia się na „ten” dzień, albo „ten” moment. Znam kilka takich osób. W skali roku mają fajne wyniki. Też tak próbowałem. No, nie dałem rady. Najczęściej było tak, że z tych powiedzmy dwóch godzinek robiły się cztery, albo i więcej. Wracałem z różnym nastawieniem, ale zawsze zmęczony. I nie ma tu recepty, bo jak nie brały przez planowana godzinę, to jeszcze kwadrans, jeszcze jeden zakręt, a jak brały, to kto by przerywał świetną passę?..

Mam tak, że nawet po festiwalu brań, czasem, nawet sporych ryb [zdarza się 🙂 ], jestem tak „rozmontowany” psychicznie, mimo iż w świetnym nastroju, że do pracy szedłbym odpocząć… Wiadomo jak to się kończy. Te moje przypadłości skutkują tym, że w ciepłej porze roku uprawiam raczej całodniowe maratony, tyle, że z konieczności wtedy, gdy mogę.  W tej opcji jest tak, że sporo zależy od aury, bo jak jest kulawa, to nierzadko rzutuje na wynik całego nawet dnia.

W ostatnią sobotę wymyśliłem sobie taką „grę” dla samego siebie: złowić sztandarową wiosenną spinningową karpiowatą trójkę, czyli bolenia, klenia i jazia. Żeby nie było łatwo, to postawiłem sobie też pewien minimalny pułap wielkości. Boleń  – tu uważałem, że będzie najtrudniej, więc skromne 55cm, kleń, którego prawie byłem pewien, więc minimum 40cm, no i jazie – dla odmiany poprzeczka wyżej, bo 45+. Całość planowałem zrealizować na dwóch łowiskach [kleń i boleń na jednym, a jaź na drugim], nieco od siebie odległych, ale na tyle, że miało to sens, bo w po drodze z jednego miałem wpaść do kumpla na wymianę olejów silnikowego i w przekładni, żeby mieć  co zapiąć do pływadła na następne weekendy.

Najpewniej czułem się w temacie jazi, więc zostawiłem je na koniec, a wystartowałem od bolków, czując pod skórą, iż może nie być miodów.

W zasadzie pogoda sprzyjała, bo nawet dość ciepła noc, koło 15 stopni w dzień, spora woda w rzece. Jedynie wschodnia cyrkulacja, na szczęście ze słabym wiatrem z takiego kierunku, nie wróżyła cudów, plus totalne zachmurzenie, z jakby minimalną, notoryczną mżawką.

Tuż po 11.00, sobota, a nad wodą jest tylko dwóch gości z drugiej strony. Chyba jest kiepsko, bo nawet w mniej uczęszczanych miejscach ludzi w wolne dni trochę jest, gdy ryba bierze.

Stałem chyba z kwadrans, obserwując wodę. Zero. Ani spławu. Nie tylko bolenia, ale czegokolwiek. Jeszcze przy aucie zmontowałem mocny 3m kij, plecionka 0,12mm i pokaźne pudło woblerów, plus trzy gumy dla świętego spokoju.

Kolega był dzień wcześniej i wyjął jednego na 56cm, ale widział ryby pomiędzy rowami, idącymi równolegle do brzegu, oddzielającymi mielizny, które są teraz przy większej wodzie.

Drugi rzut. Pomiędzy mieliznami, gdzie jest głębiej, około  1-1,5m zwalniam, by wobler  zamigotał, na kilka sekund.  Pierwszy rowek – cisza, drugi – też bez odzewu. W ostatnim, który jest pod samym brzegiem, coś błyska na srebrno i mam ewidentnie branie.

(fot. A.K.)

Ryba mała, ale myślę sobie, że ten gatunek zaliczony. Nie zdołałem dokończyć tej spekulacji, a tu na powierzchni majta się zacięty, jak najbardziej za pysk – leszcz. 43cm.

Zmieniam woblery próbuję szybciej i wolniej… Mija godzina. W międzyczasie rejestruję ze dwa – trzy ataki. Bolenie niewielkie – max do pięciu dych.  Kolejny wobler. Taka nowinka, którą dostałem do testów w lutym. Już nie pamiętam w którym rowku, ale identycznie jak na początku: zatrzymanie woblera, wyraźne ale niezbyt silne pobicie. Kolejny leszcz. Tym razem można o nim rzec: duży. Równe 60cm. Spora kotwica w całości, w mordzie.

(fot. A.K.)

Za chwilę się porobiło. Musiało przyjść duże stado. Prawie każdy rzut to podcinka. Niby odpuszczam i się uwalniają, ale jednego muszę taszczyć za bety. Łapię się na tym, że woda opadła z 40cm. Może to stąd tyle podcinek? Ostrożnie wchodzę dalej w nurt.

Niestety, podhaczenia się nie kończą, a dwa są spektakularne. Najpierw jakaś łódź podwodna  niemrawo próbuje się otrzepać z woblera, chyba w okolicach tylnej części tułowia. Nie ma nawet szans rybę ruszyć. Na szczęście się uwalnia. Drugi moment – ewidentne najechanie  – od razu odpuszczam hamulec i luzuję żyłkę. Na nic. Podciągam lekko, a nad wodę wychodzi duży, prawie pomarańczowy trzon ogonowy karpia. Takiego pod 6-7kg. Znów dopisało szczęście i sam się szybko uwolnił, jak dotarło do niego, że coś jest nie tak.

Boleń nadal milczy, nie licząc kolejnych może dwóch chlapnięć niewielkich sztuk. Trochę z nudów posyłam w nurt poczciwą gumę knight. Tę największą na 12g. Kiedyś była przeźroczysta, a teraz ma kolor rzadkiego dymu, bo się pobrudziła od innych gum i chyba od pudełka.

Te 12g ledwo wystarcza, by jako tako stukać o dno ciągnąć wabik z nurtem. Głęboko. Długo nie czekałem. Silne ale miękkie przytrzymanie, relatywnie wolno prowadzonej gumy. Tak gdzieś na 2m głębokości i z 30m od brzegu. Na bank nie podhaczenie. Trochę lęku, czy nie szczupak, ale po kolejnych sekundach bez obcinki, rośnie nadzieja na bolenia, choć w grę wchodzi też sandacz.  Ryba dość zaciekle się stawia, korzystając z silnego nurtu i dużej głębokości.  Zaczynam być nawet pewien, że to sandacz, bo zdobycz nawet nie zbliża się ku powierzchni, choć nic wielkiego to nie jest.

Ostatecznie błyska nawet nie taki całkiem mały boleń, za to chudy jak nie wiem co.

(fot. A.K.)

61cm.

(fot. A.K.)

Dobra, poszło zadziwiająco łatwo, biorąc pod uwagę aurę i że jestem może 90 minut.

(fot. A.K.)

Tu popełniam  błąd. Zamiast próbować łowić klenie, a w zasięgu 20m spławiały się prawie na pewno one, to skusiłem się jeszcze na bolki i zmarnotrawiłem  godzinę.  Znaczenie miała też kolejna trudność, bo nie nazwę tego błędem. Nie lubię łazić, szczególnie po mało gościnnych brzegach z dwoma kijami. Zawijam więc do auta po zestaw na klenia.  Dobre 700m. Gdy wracam moja miejscówka ma już dwóch pasażerów. Cóż idę w dół, tyle, że wszędzie piaszczysto – muliście, przy dość silnym uciągu. Tak, słabo jak na klenia szczególnie, gdy jeszcze woda nie najcieplejsza. Doczekałem się ledwo trzech brań. Dwa pudła i jeden wyjęty ale niewielki.

(fot. A.K.)

Nawet jakbym dorzucił mu te 6cm z boleniowej nadwyżki, to i tak nie ma 40cm. Trudno. Kończę spotkanie z tym odcinkiem Wisły.

Wymiana oleju plus dojazd zajmuje swoje i ponownie nad wodą jestem dopiero o 17.30. Na niebie jakby tendencja rozpogodzeniowa. Niebo już nie jest jednolicie sine, nie czuć w powietrzu mikroskopijnych kropelek, a i wiatr zupełnie zamilkł. Tu wiślana woda płynie leniwie i pewnie przez to nie widać jak wyraźny jest przybór. Byłem pełen nadziei, ale z rybami jest tak, że nic do końca nie jest pewne. Zerowałem, choć ryby były. Spłoszyłem przy brzegu, przez około trzy godziny  z 4-5 sztuk i drugie tyle namierzyłem. Niestety nie reagowały. W sumie tylko jeden jaź sprawiał wrażenie poszukującego pokarmu. Podobnie z ich gabarytami. Poza jedną około 50-ką, pozostałe to były sztuki  w okolicach 40cm. Raczej nie powalające wielkością, choć nie małe.

Cóż. Założenie, by złowić trzy ryby różnych gatunków w określonej, minimalnej wielkości nie powiodło się.  To jaziowo-kleniowe niepowodzenie bardziej mnie zdziwiło, niż podłamało, bo na drugi dzień jeden kolega miał kleniowego spaślaka wyraźnie 50+, a dwa dni przed moją wyprawą, drugi znajomy jazia 46cm.

Po powrocie podszedłem do barometru. Jak startowałem było idealnie pod klenia czy jazia. Teraz blisko 10 kresek wyżej. Trochę to usprawiedliwia słaby wynik.

Ryba na Wiśle bardzo zdecydowanie już ruszyła, natomiast na ogół, jak mi relacjonują i sam mam takie obserwacje – czas żerowania jest raczej krótki. Czyli trafiając na niego w godzinę można mieć 4-5, czasem 10 brań niezłych ryb, a przyjeżdżając trochę później, przez kolejne godziny nic się nie dzieje.

Chyba nie tylko ja miałem mizerne efekty, gdyż następnego dnia [niedziela] postanowiłem pomęczyć sinik na nowym oleju i oswoić z nim Julkę. Spaliniak jak każdy hałasuje trochę i mała trochę się mogła bać. Jakoś przeżyłem fakt, iż nie wziąłem wędki. Póki się młodej nie chciało spać, to wisiała przez burtę i zachwycona cedziła wodę ręką.

(fot. A.K.)

Zrobiliśmy tam i z powrotem jakieś 4km brzegu. Mimo pięknego słońca, niekończącej się plamy błękitu i wielkich puszystych białych chmur, zauważyłem zaledwie czterech wędkarzy i jedną łódkę, która właśnie kończyła….

(fot. A.K.)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *