Za co lubię najczęściej odwiedzane starorzecze? Głównie za dwie rzeczy. Pierwsza to duża ilość brań. Nie nastawiam się tu na wielkie ryby. Chcę się za to nałowić. A, że od czasu do czasu „wpadnie” coś większego, to tylko dodatkowa radocha. Po prostu. Drugi powód, to nieprzewidywalność starorzecza pod kątem tego, co akurat zaatakuje naszą przynętę. Pod tym względem nie znam drugiej takiej wody. Późną jesienią podstawą są okonie i klenie. W drugim rzędzie świnki i jazie. Miewam tu styczność także ze szczupakami, sandaczami. Łowiłem ukleje, jelce, płotki, leszcze, karasie, jazgarze, a raz nawet blisko 40cm pstrąga i raz linka [malucha]. Widywałem karpie, a kiedyś nawet kilka sumów. Jak najbardziej naszych, rodzimych, tylko niewielkich. Są rybki, które rzadko trafiają na wędkę spinningisty [strzeble potokowe i kiełbie]. O ile nie dziwi mnie nieobecność brzan w takim w sumie bajorze, to nie wiem czemu nie spotkałem tu nigdy tylko krąpia i wzdręgi. Jak widzicie pływa tu prawie cała menażeria ryb, które w Polsce można spotkać.
Ostatnio koncentruję się na świnkach i mogę powiedzieć, że nauczyłem się je łowić w powtarzalny sposób, bo na każdym tegorocznym jesiennym wyjeździe mam 2-3 sztuki, które dają się nabrać i uczciwie zaciąć, a nie podciąć. Do tego zwykle kilka brań i jakaś się spina. Nie mniej niespodzianki się zdarzają nadal. Tak było ostatnim razem.
Po kolejnej, dość mozolnej turze naszej zabawy w zawody na Rudawie, postanowiłem się zrelaksować wędkarsko. Wybór był oczywiście dla mnie tylko jeden. Wprawdzie mam tu taką sprawdzającą się zasadę, że im bardziej leje przy niżowej aurze, tym lepsze mam wyniki na starorzeczu, a teraz prognozy zwiastowały niemrawy, mało wyrazisty wyż, to jednak pojechałem.
Dzień okazał się ekstremalnie słabym, chyba drugim w kolejności tak „cienkim” dniem na tym starorzeczu odkąd tu bywam. Mam tu taką swoją, jesienną skalę, co do oceny danego dnia: mniej niż 30 ryb w ręce – niedostatecznie. Tym razem było bardzo kulawo, ale… Ryby nadrobiły wielkością.
Najczęściej łowi się tu sporo okonków lub kleników. W zależności od ciśnienia. Przy czym dobrze jak woda jest mała, lub przeciwnie – mocno podniesiona, byle nie śniegówką.
Tym razem warunki były w tym nijakim środku. Do tego praktycznie jednolite, całkowite zachmurzenie i zero wiatru. Odezwał się, ale jak już kończyłem.
Wysokie ciśnienie raczej przekreślało klenie i ewentualne, rzadsze tu jazie. Śmiejcie się, ale to starorzecze, to jedyna wodą, gdzie kieruję się wskazaniami barometru. Serio. A – jest jeszcze jeden wskaźnik. Jeśli złowię jazgarza, a co gorsza kolejne i ma to miejsce na początku, to mogę zwijać interes. Oczywiście nigdy tak nie zrobiłem ale nigdy wtedy nie połowiłem. Dlatego wolę, jeśli ma się pojawić ta kolczasta rybka, żeby wzięła na koniec, kiedy już przestaję się łudzić. Nie wiem czemu tak jest. Może jazgarze nie są w stanie uprzedzić innych ryb żerujących i dlatego nie łowię ich przy aktywności innych gatunków?… A może właśnie te rybki żerują przy warunkach mało korzystnych dla pozostałych… Nie wiem.
Pełen nadziei [bo zawsze stajemy nad wodą pełni nadziei], rzucam, rzucam, rzucam. A tam cisza, cisza, nawet puknięcia. Jedno miejsce, drugie. O, już mi się załączyło, że mogłem pospać, a nie zrywać się o 4.00. Na wodzie jak rzadko też cisza. Jakieś nieśmiałe kółeczka po uklejkach. Znów zmiana miejsca. Zero. To zmieniam przynęty i jest! Jest branie…spadła.
Idę do „dyżurnej” świnki. Na szczęście nie zawiodła. Pewne, dość ostro odczuwalne na lekkim zestawie potrącenie. Wabik w twardej mordce. Kij się gnie, cienka żyłka zmusza do ostrożnego holu. Są emocje, morale wzrasta.
Znajdują się też chętne do współpracy okonie. Tyle, że to pojedyncze rybki. Czyli hol, a potem szukanie następnego. Szczęśliwie, nie są to karzełki.
Spotykam Kubę – młodego znajomego spinningistę z Sosnowca. Widzieliśmy się ostatnio chyba dwa lata temu, choć mamy kontakt mailowy. Gość okrzepł w temacie spinningu i ma dawno pierwsze kroki za sobą. Łowi dużo bardziej selektywnie niż ja, choć też bardzo delikatnie. Z jego jednak większymi wabikami niż moje, nie ma co liczyć na świnki, za to łowi zdecydowanie większe garbuski niż ja. Takie dochodzące pod 30cm. Ale też nie ma wielu brań. Z rana miał niezłe szachy w zwalonym drzewie z półmetrowym szczupakiem. Udało mu się, niemałą rybę, jak na zestaw, którym łowi jakoś wyjąć. Powiem szczerze – patrzyłem z uznaniem. Znam ludzi, którzy w takiej sytuacji i miejscówce targaliby „na harat” i urwali nawet grubszą żyłkę, a co dopiero 0,14mm bez stalki.
Na chwilę ponownie zaktywizowały się świnki. Tym razem widać było, że ścigają małe rybki. Znów udało się jedną przechytrzyć. Żadne okazy – ot ryby pod 40cm [zazwyczaj 37 – 38cm]. Ale cieszy, że są zapięte, a nie podcięte. Takie łowienie ma sens.
Znów jakiś okonek. Ale cudów nie ma. Po dłuższej przerwie z nudów idę nad pobliską rzekę. Namierzam klenie. Powiem nawet że kleniska. Średnio 45+ i takich widzę…nie wiem, nie chcę przesadzić, ale kilkadziesiąt. Między nimi takie po pięć dych jak nic. Kilka jeszcze większych. Coś pięknego. Ślęczałem nad nimi z półtorej godziny. Sukcesem, jeśli tak to można nazwać, było wyjście pięknej sztuki do pływającego żuka. Prawie go dotknął. Byłem na nie za cienki. Żaden się nie nabrał. Ale woda kryształ i ciśnienie… [tak, tak – trzeba się czymś pocieszać, usprawiedliwiać]. Skusiłem za to trzecią świnkę. Ta jakby nie trafiła, albo wypadł jej ripperek i zacięła się pod brodą.
Wracam nad bajoro. Znów jakiś okonek. Klenik.
I tak mógłbym przynudzać. Dzień , w którym ani sprzęt, ani przynęta nie miała znaczenia. Było po prostu słabo. Miałem łącznie może 30 brań i z trudem wyjąłem zaledwie 23 ryby. Tutaj, to naprawdę bida z nędzą. Ale był jeden moment.
W desperacji wlazłem w spodniobutach daleko w starorzecze. Trochę niemiło, bo grząsko i ślisko miejscami jak diabli. Nieliczne kępy wywłóczników. Ponieważ powtórzył się schemat poprzednich miejsc, czyli zero zainteresowania, założyłem „robala” na najmniejszej główce [0,3g]. Na żyłce 12-ce nawet poleciał. Wabik dolatuje do dna. Czekam parę sekund. Przesuwam go kilka centymetrów. I tak aż pod nogi. Sekwencja czynności mało dynamiczna i nudna jak flaki z olejem. Po kwadransie, spięciu się kolejnej świnki i jakimś kolejnym, kleniowym desperacie, mam zamiar kończyć. Zimno [stoję do pasa w wodzie]. Ale jeszcze jedno podanie i jeszcze jedno. …
Robala nagle jakby wciąga jakiś mały odkurzacz. Odruchowo, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy, choć branie jest całkiem inne – myślę – piękna świnka. Ryba idzie w bok jak dosłownie chce. Niezły kleń – spekulacji ciąg dalszy. Mijają całkiem długie sekundy, a tu nic się nie zmienia. Ryba jak na klenia szoruje po dnie aż miło i robi slalomy między wywłócznikami. Tylko kłęby mułu dochodzące już pod powierzchnie mimo około półtorametrowej wody, świadczą o sile i energii ryby. Kleń już powinien się pokazać, nawet jakby miał i pół metra…
Powolutku coś po drugiej stronie słabnie. Zdobycz, która bardzo nie chce być zdobyczą, miota się jak zwariowana z dziesięć metrów przede mną, a tu nawet błysku. Ryba „zawija” raz w prawo, raz w lewo. Cokolwiek to jest – nie ma miękkiej gry.
W końcu coś widzę. Nie wiem co to jest, bo gdzieś przy dnie miga szeroki żółty placek, bez konkretnych konturów. A niech to – chyba podcięty jaź. Ale lipa.
Kolejne sekundy [ w sumie to już chyba ze dwie minuty w tych zielskach]. Mój „jaź” nabiera realnych kształtów. Musielibyście mnie widzieć. Te ostatnie odjazdy, a było ich chyba z pięć, to jakbym ciągnął jakąś minę, granat, który może wybuchnąć. Byle się nie wypiął, byle nie urwał… Nareszcie łyknął powietrza.
Z rekordów jestem dumny, ale traktuję je jako objaw wędkarskiego szczęścia; rekordy tych mniej spinningowych gatunków traktuję jako ciekawostkę, egzotykę. Z humorem. Ale ten był przecudnej urody. Trzeci, jakiego złowiłem na spinning. Jak do tej pory mój największy. I to w listopadzie!
Chwilę się zastanawiałem, czy nie wziąć go do sadzawki. Niby tu może mieć pecha i marnie skończy, ale w moim stawku, który bardziej służy okoniom, jazgarzom, czy wzdręgom? Chyba nie byłby szczęśliwszy. Może ktoś, jeśli go złowi też znajdzie chwilę na podobne przemyślenia i wypuści go?
Czasem gadam z kumplem, podobnie jak ja – zagorzałym spinningistą. Doszliśmy kiedyś do wniosku, iż jedynymi rybami, dla których moglibyśmy zdradzić spinning, są liny. Coś w tym jest…
A w następnym tekście o kolejnej niespodziance z tego starorzecza, która mnie już kompletnie „wgięła”.
P.S. Po tym linie coś tam jeszcze niemrawo brało, ale w końcu trafiłem jazgarza 🙂
10 odpowiedzi
Hmm, coś jest w linach narkotycznego…
Ja w tym roku będąc w górach na wywczasach planowałem muchowe pstrągi.
Ale przypadkiem zupełnie przypadkowym w goglach jeszcze wypatrzyłem bajoro niedaleko wakacyjnej kwatery. Do bagażnika w ostatniej chwili dorzuciłem kij a’la odległościówkę i pudełko spławikowego szpeju. Bajoro okazało się moim linowym eldorado. Ilościowo i jakościowo pobiłem wszystkie swoje dotychczasowe rekordy. Muchówki nawet nie wyjąłem z pokrowca 😉
Pięknie. Gratulacje. Ja lina jeszcze nie miałem (choć wiem że tam pływają)a wyżej opisane gatunki owszem razem ze wspomnianymi jazgarzami. Boję się tylko że lin skończy na patelni dwunogich kormoranów w obuwiu filcowym których tam nie brakuje. Zauważyłem po zdjęciach że świnki trochę jeszcze siedzi na korycie. I dobre dla mnie informacje że jest jeszcze gruby kleń o którego się bałem że się stracił. Pozdrowienia i do zobaczenia nad wodą. Szymek P.S. Czy mikrojigi może zostały przetestowane i udało się coś na nie złowić?
Uczciwie powiem, że nie, choć miałem się nimi posiłkować przy zabawie w zawody na Rudawie, ale była zbyt brudna woda. Tak czy inaczej ciągle je ze sobą wożę. W najbliższą niedzielę mamy ostatnią rozgrywkę naszej „ligi” i wszystko wskazuje na to, że mogą być numerem 1, bo mam strasznie przetrzebione pudełko z drobną przynętą.
W poprzednich dwóch sezonach próbowałem kusić te kleniska z podobnym skutkiem 🙂 Może dlatego jeszcze tam pływają (i oby tak pozostało).
Ależ piękne prosiątko! Moje gratulacje. Dla mnie lin to ryba wręcz magiczna. Wszystko mi się w tych rybach podoba i uwielbiam je od najmłodszych lat. Pierwszą rybą jaką udało mi się złowić na spławik był właśnie linek. Pierwsza rybą skłusowaną tzw kasarkiem w jakimś maleńkim kanałku też był linek. Pamiętam nawet pierwszą rybę złapaną w ręce w jakimś wysychającym bajorku i to tez był linek. Chyba więc naznaczony jestem 😉 Najśmieszniejsze jest to że ja już od lat nie łowię ryb spokojnego żeru. Nawet sprzętu prawie nie mam. Ale jak tylko uda się gdzieś trafić nad jakiś linowy dołek, to rzucam wszystkie muchówki i spinningi, wyciągam z szafy stare teleskopy, petłam zanętę, nadziewam robala na hak i siedzę wpatrzony w spławik jak sroka w kość 🙂 A gdy już uda się jakiegoś zielonego skubańca przechytrzyć, to patrzę mu w te cwane pomarańczowe ślepka i zastanawiam się jak można tak doskonałe stworzenie po prostu zabić i zjeść? Ehhh, czarodzieje nie ryby… 😉
W najbliższym tekście chyba jeszcze zaskoczę, bo mnie kolejna zdobycz po tym linie, na następnej wyprawie dosłownie zagięła 🙂
Gratuluję połowów i zazdroszczę …. tak dużej ilości czasu spędzanego nad wodą. Jest to dla mnie niemalże niepojęte, jak przy dzieciach, żonie i pracy zawodowej ma Pan aż tyle czasu na ryby 🙂
A tak z innej beczki, Panie Adamie, czy próbował Pan kiedykolwiek łowić na najmniejsze cykady ? Planuję zakupić kilka sztuk i każda informacja o tym jak nimi łowić jest dla mnie bardzo istotna.
Natomiast co do tej rybiej niespodzianki, która Pana zagięła, to obstawiam, iż złowił Pan…miętusa 🙂
Oj, chciałbym miętusa, chyba bardziej niż to co złowiłem… Co do cykad. Owszem, miałem bardzo intensywne dwa sezony z tymi przynętami [ze cztery marki i przestrzał od 2 do 12g]. Nie jest to mój faworyt. Nigdy nie okazały się przynętą dnia. Tzn. jak był dobry dzień to się sprawdzały, jak wszystko inne, a jak było słabo, to przegrywały ze wszystkim, poza może wahadłówkami. Być może takie moje zdanie wynika z tego, że niewiele razy korzystałem z nich na głębszych zbiornikach, gdzie może bardziej zaznacza się ich główny atut, a dla mnie jednak wada – ciężar. Są relatywnie bardzo ciężkie jak na swoje rozmiary i bardzo kiepsko sprawdzają się nad miękkim dnem [łapią zawsze coś na kotwicę co nie ma raczej miejsca przy gumach z hakiem „do nieba”]. Do dziś w temacie cykad pozostałem wyłącznie przy tych najmniejszych [do 5g], ale nie stosuję ich szczególnie często. Może ktoś inny się zechce wypowiedzieć.
A co, do licznych wypraw: gospodarowanie czasem i zrozumienie żony. Poza tym nie gram już w zespole i w weekendy wolnych chwil, jakby więcej.
Wiem o których kleniozaurach mówisz. Ja także w zeszłym sezonie próbowałem je przechytrzyć, stercząc przez dwie godz. w miejscu, bezskutecznie… Ale mam jeszcze plan B na maj 😉
A jazgarze piękne stworzonka. Zawsze będą mi przypominały to starorzecze, bo właśnie tutaj złowiłem swojego pierwszego, dwa lata temu na wspólnym wypadzie.
PS – obstawiam węgorza 😀
Nie był to też węgorz…