Szukaj
Close this search box.

Liga spinningowo – muchowa – VI tura – nizinna Rudawa.

Został nam już tylko jeden, ostatni etap zabawy w ligę spinningowo – muchową. W minioną niedzielę zaliczyliśmy kolejną jej odsłonę. Powoli już traciliśmy nadzieję, czy uda nam się rozegrać tę rywalizację,  jak planowaliśmy w październiku, bo najpierw silne opady i mocno podniesiona, kakaowa woda, a potem inne plany niektórych uczestników, zmusiły nas do przesunięcia tego na 30-go października.

W zasadzie z perspektywy naszej ekipy, wynik tej rozgrywki mógł być decydujący albo dla wyłonienia zwycięzcy całej zabawy, albo wygrana kogoś, kto do tej pory miał mniej szczęścia, dawała mu jeszcze nadzieję na dobry wynik, gdyby wygrał również w listopadzie ostatnią część ligi. Z tego powodu zaplanowałem sobie „treningi”, z których jednak mało co wyniknęło. Otóż ten tzw. „trening”  lepiej jak jest jeden, ale na dzień – dwa przed rozgrywką, niż choćby pięć, ale kilka tygodni wcześniej. A tak było ze mną. Obie tu wizyty miałem przy jeszcze w sumie letniej aurze. Za pierwszym razem byliśmy z Wojtkiem. On łowił na muchę, ja na spinning. Penetrowaliśmy najniższe fragmenty rzeki. Wojtek miał nieliczne bardzo małe rybki [płotki, kiełbie, okonie], a ja zaliczyłem sporo okoni, szczupaczka plus dwie obcinki z czego jeden relatywnie większy, ale go nie widziałem i piątkę kleni, z tym, że wszystko poniżej 30cm. Drugi raz byłem po zejściu dużej wody w połowie października. Wybrałem troszkę wyższy odcinek [nigdy na nim nie łowiłem] i w może dwie godziny znów złowiłem sporo okoni plus dwa klenie – jak poprzednio za krótkie. Potem nie byłem, bo „trening” przegrywał z możliwością odwiedzania znacznie bardziej atrakcyjnych łowisk i  brakło czasu. Wojtek podszedł do sprawy poważniej i był jeszcze dwa razy, co w sumie było korzystne dla wszystkich o czym niżej.

Parę słów o łowisku. Otóż nizinna Rudawa jest łowiskiem trudnym ze względu na kilka kwestii:

– jest totalnie uregulowana  – równe, wysokie brzegi, płynie całymi setkami metrów na krechę, a jak woda jest podniesiona więcej niż 20cm, to rzeka już zapiernicza praktycznie wszędzie, co w późnej porze roku i zimnej wodzie bardzo ogranicza ilość miejsc, gdzie ryby mogą stać na tyle komfortowo, by chcieć żerować

(fot. W.F.)

– pewnym atutem, ale też i dużą trudnością jest za to dość urozmaicone dno [pośrodku nurtu przeciętnie 70cm głębokości]: stanowi mieszankę mulisto – piaszczystych fragmentów, z odcinkami o licznych, sporych [jak pół głowy] nieregularnych kamolcach na dnie; nierzadkie są dołeczki o małej powierzchni, czy niewielkie rynny, a do tego sporo wyrwanych kawałów burt brzegowych z trawami, albo rzuconych w środek nurtu wysp tataraku i liczne konary na odcinkach z drzewami – stanowi to niemałą przeszkodę do finezyjnego spinningowania gumami blisko dna

– z powyższego wynika trzecia sprawa: przytłaczająca większość ludzi, a jest ich tu mnóstwo, łowi woblerami bo nad nimi w tych warunkach najłatwiej zapanować [unikać zaczepów] i ryby generalnie wg mnie są niewiarygodnie ostrożne w stosunku do takich wabików

– w uproszczeniu – woda ta ma dwa oblicza: zadrzewione fragmenty – niestety zazwyczaj z szybką, pstrągową wodą, albo łąkowe, leniwe odcinki, dużo lepsze jeśli myślimy o zabawie w zawody, gdy jest już zimno, tyle, że tu nie ma się jak schować

– Rudawa przy normalnym stanie ma niezwykle przejrzystą wodę, co wymusza bardzo cienkie żyłki gdy łowi się woblerami klenie, a łowi się z większych ryb głównie ten gatunek [zauważyłem, że klenie mniejsze i większe ochoczo wychodzą do woblerów, ale jakby obserwują powierzchnię i wieją gdy w miejscu gdzie żyłka wcina się w taflę wody, ślad jest duży – niby bazuję na wnioskach z zaledwie czterech wypadów: dwóch z 2015r [lipiec i grudzień], oraz dwóch ostatnich z początku października tego roku i może się mylę, ale wszystkie moje klenie „punktujące”  złowiłem na gumy prowadzone w pół wody, gdzie, zauważyłem – ryby nie mają możliwości oglądać powierzchni o ile są nią w ogóle w takiej sytuacji zainteresowane

– osobnym, już nie typowo wędkarskim problemem jest sama możliwość pozostawienia auta  – rejon Woli Justowskiej, to bardzo mało miejsc nad wodą i skrzyżowanie mega dresiarstwa z zamożnością; jest duża szansa, że albo ktoś urwie nam lusterko, czy przerysuje auto ot, tak, dla hecy, albo ma pretensję, że stoimy przed jego posesją, mimo, że po drugiej stronie ulicy…

O rybach. Cóż…Można by biadolić. W kraju takim jak Anglia byłoby mnóstwo wielkich klenisk i szczupaki po 60 – 70cm w standardzie [mój kolega  – Andrzej – mieszka nad taką rzeczką i dokładnie taki ma rybostan], a w Nowej Zelandii w analogicznej wodzie pływałyby potokowce  50+. No ale zejdźmy na ziemię – jesteśmy w Polsce – państwie, gdzie poziom mentalny wędkarstwa jest rodem z kraju przymierającego głodem, więc do dyspozycji mamy okonki, klonki i szczupaczki, okraszone pstrążkami. By nie być aż takim pesymistą powiem, że z okoniem nie ma dramatu, tzn. nie wszędzie dominują karzełki po 12cm, relatywnie często łowi się pstrągi około 35cm. Ze szczupakiem jest słabo, bo złowienie tu 60-ki to jednak wg mnie niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności. Trafia się jaź, ale jednak na najniższym, przyujściowym fragmencie. Poza tym trafić tu można wszystko, głównie za sprawą położonych w Mydlnikach stawów Instytutu Ichtiologii. Moi znajomi łowili tu [różne metody połowu] sumy afrykańskie, niewielkie brzany, karasie, tęczaki, padł na muchę spory karp, a sam złowiłem sandacza. Kiedyś  było dużo wielkich płoci [30+]; sam czasem łowiłem przypadkiem na spinning takie po dwadzieścia parę cm. Teraz dominują maluszki.

Odwołując się do opowieści z „formaliny” powiem, że jeszcze nie tak dawno [10-12 lat temu], jeśli nie miało się stalki, to nie schodziło się z tej wody bez obcinki szczupaka 50+, szczególnie na niższych odcinkach, a ilość kleni przyprawiała o zawrót głowy. Gdyby się cofnąć dużo lat wstecz, to powiem tylko, że nie dało się nie złowić klenia około 35cm, a spinningowało się żyłką 0,25mm, ruskim szklakiem tak sztywnym, że na zacięciu urywającym łeb dużej rybie i wirówami, które kręciły się jak chciały… Obecne czasy, nie tylko na Rudawie, świetnie podsumował Paweł, mówiąc: „łowimy co jest”, a ja dopowiem, że sprzęt, umiejętności  i  cierpliwość, to już tylko dodatek i dorabianie ideologii do ponurej rzeczywistości, może nie wszystkich, ale większości około krakowskich łowisk PZW.

Mój plan bazował jednak na okoniach, gdyż okazało się, że statystycznie na około 20 szt. łowionych w średnio dwie godziny, zawsze miałem jedną rybę tuż pod te 25cm. Była więc szansa złowić w pięć godzin około 60 szt. i zaliczyć przy jednak sporym szczęściu dwa – trzy punktowane pasiaki. Wszystko inne dające punkty byłoby miłym bonusem. Na klenie nie nastawiałem się wyłącznie z jednego powodu: niewielkie rozmiary Rudawy i jej krótki odcinek nizinny wymusił coś czego nie cierpię w i tak obarczonym dużym wpływem przypadku naszym hobby – mianowicie – losowaniu odcinków, a większych kleni tu jest dużo więcej na odcinkach łąkowych. Jak wspomniałem pomógł nam Wojtek z jego kilkoma wizytami, także tuż poniżej ujęcia wody w Mydlnikach. Ponieważ ja nie odwiedzałem tej wody od ponad 10 lat [nie licząc krótkich wyjazdów rok temu na najniższe fragmenty], nie wiedziałem czy wyżej, jest jak było. Kolega potwierdził, że nic się nie zmieniło: im wyżej na odcinku nizinnym, tym łatwiej o pstrąga, ale ich nie punktowaliśmy ze względu na ochronę, a z kolei w tamtym rejonie więcej, za to ekstremalnie drobnych okonków. Ustaliliśmy więc, że wodę dzielimy na 6 „sektorów” do losowania plus najwyższy fragment [około 3 km] dla każdego jak chce. Odcinki były bardzo różnej długości, ale podzielone wg ich atrakcyjności ze względu na te trzy najbardziej prawdopodobne gatunki [kleń, okoń i jakimś cudem duży szczupak], tzn. im słabszy fragment, tym był dłuższy, choć tu nigdy nic nie da się zweryfikować na pewno.

Jak kiedyś pisałem – w całej tej zabawie dla mnie są dwa ekscytujące elementy. Mianowicie – rywalizacja i niewiadoma. Tak też było i tym razem. Cały mój misterny plan wziął w łeb, a to za sprawą dość nieoczekiwanego silnego opadu z soboty na niedzielę. U kumpla nawet zagrzmiało. Woda rankiem była podniesiona z 25cm i „trącona” na jakieś 50%. Doszedł do tego jeszcze kolejny czynnik, dosłownie losowy: przypadł mi wg mnie drugi co do kiepskości sektor. Ale tak naprawdę warunki były wyjątkowo sprzyjające. Względnie ciepło bo od sześciu stopni rankiem do około ośmiu w południe. Od świtu totalne ale niejednolite zachmurzenie, ewidentna poprawa aury od około 10.00, aż do pięknego błękitu z wielkimi białymi i ciemnymi chmurami z  ostrym słońcem. Wszystko w akompaniamencie bardzo silnego zachodniego wiatru. Naprawdę dobra pogoda na ryby i nie było tu na co narzekać. Tyle, że całkiem inaczej niż się nastawiłem.

Rywalizacja trwała od 8.00 do 13.00. Chyba najmniej korzystny, najwyższy odcinek wylosował Wojtek. Po doświadczeniach z muchówką, łowił jednak na spinning. Ilościowo i w sumie wielkościowo byłby trzeci. Złowił 17 okonków, przy czym jak widać nie były to ryby ekstremalnie malutkie, choć żaden nie miał tych wymaganych 25cm.

(fot. W.F.)

Łowił gumkami dość ciężko [na 3g], blisko dna z małego opadu i może stąd większy rozmiar rybek, za to narwał… Trafił mu się też niespełna 30cm pstrążek, choć straszna chudzina, jakby już po tarle.

(fot. A.K.)

Zaliczył jednego maleńkiego klenika. Niestety kolega nie punktował.

Siłą rzeczy, bo mam więcej szczegółów – napiszę o swoim łowieniu. Miałem kolejny „sektor” idąc w kierunku ujścia Rudawy. Pierwsze półtorej godziny, to było próbowanie wszystkiego, co miałem ze sobą. Łowiłem miękką wędką do 20g i żyłką 0,14mm, głównie przez wartki i mało przejrzysty nurt, oraz przewidywane liczne zaczepy. Normalnie łowiłbym „dziesiątką” i  kijem do 10g. Wierzcie lub nie, ale na to macanie się z tematem przeznaczyłem może 70-100m wody. W ogóle schodziłem niezwykle wolno, gdyż koncentrowałem się wyłącznie na spokojniejszych, króciutkich smugach nurtowych, albo na nielicznych spokojnych, całych fragmentach. A było ich bardzo mało. Chyba była to dobra taktyka, bo przy tak niskiej przezroczystości wody [około 20cm na początku do około pół metra pod koniec łowienia – woda się czyściła], miewałem nawet po 5-7 skubnięć kleni z jednego punktu i zdarzało mi się wyjmować po 2, a raz nawet 3 klonki z metra kwadratowego. W każdym razie przeszedłem w te pięć godzin może…400m.

Kombinowałem w  pierwsze około 90 minut po równo między woblerami, mając w nich największą wiarę przy tych warunkach wodnych, gumami i jedną wirówką. Ta ostatnia w ogóle nie doczekała się brania. Z wyselekcjonowanych, sprawdzonych tu na ostatnich dwóch wyprawach woblerków trzy także nie doczekały się nawet dotknięcia. Dużo brań miałem wyłącznie na ten z lewej.

(fot. A.K.)

Z tymi braniami to żebyście wiedzieli – były to w zasadzie mikro dotknięcia, trącenia, których na sztywniejszym kiju, czy grubszej żyłce chyba bym nie czuł. Być może istotne w tym woblerze było to, że pracując jak cekaem, ma niezwykle subtelne wychylenia i w sumie nie robi dużo hałasu, za to schodzi zdecydowanie głębiej, a ryby, szczególnie na początku na pewno nie szalały pod powierzchnią. Myślałem nawet, że przy nim pozostanę, aczkolwiek wiele brań było pustych, a zacięte ryby niewielkie.

(fot. A.K.)

Okazało się jednak, iż mniej brań, ale zdecydowanie pewniejszych mam na gumki, a i ryby zbliżały się wielkością do tych pożądanych 30cm.

(fot. A.K.)

Łowiłem bardzo delikatnym i subtelnie pracującym, zgniłozielonym ripperkiem Crazy Fish [4,5cm] na 1g w spokojnej wodzie i niepełne 2g w silniejszym nurcie, lub tam, gdzie wyglądało że jest głębiej. Gumki firmowo nasączone atraktorem krewetkowym. W każdym razie śmierdzące mięsem. Testowałem jaskrawe kolory  i przynajmniej w moim wydaniu bez efektów, co mnie zaskoczyło, bo myślałem, że w tej wyraźnie przybrudzonej wodzie, będą lepsze.

Okazało się, że kluczem do sukcesu było jednostajne, możliwie najwolniejsze prowadzenie gumek mniej więcej w połowie głębokości danego miejsca. Jeśli udało się trafić na kilka metrów spokojnej wody od brzegu do brzegu, to klenie brały w środku rzeki; przy silniejszym prądzie, tylko przy samym brzegu.

Okoń początkowo nie istniał i  choć po zmianie planu nie liczyłem na nie, to przy czystej wodzie miałbym spokojnie z 10 szt. w te pierwszy półtorej godziny. A trafiły się trzy… Bardziej z kronikarskiej dokładności poniżej zdjęcie małego szczupaka, który się skusił, bo fotka słaba, ale szkoda go było stresować.

(fot. A.K.)

Ze względu na potencjalną obcinkę, robiłem tak, że jak w końcu zmieniałem miejsce, to pierwsze 3-5 rzutów realizowałem białą 7cm gumą na 3g. Na wszelki wypadek.

Mając na rozkładzie kilka klonków, miałem nadzieje, ale  równocześnie kołatało mi w głowie, że na tych dwóch, wcześniejszych „treningach” mimo letniej aury, nie udało się  złowić jakiegoś 30+, a i wybierałem wtedy dużo lepsze [niższe] odcinki. Pierwszym szczęśliwym miejscem okazał się początek niewielkie przewężenia rzeki. Mimo nieznacznie ciaśniejszego koryta nie widać było, by nurt był szczególnie silniejszy.

(fot. A.K.)

Tak trochę po pstrągowemu, spod jakby kępy drzew zaliczyłem chyba z 4-5 brań [oczywiście, nie jedno za drugim, tylko w dużej ilości rzutów]. Wyjąłem dwa w tym jeden miał skromne 31cm i chyba jakąś mutację kształtu łusek na karku.

(fot. A.K.)

Trzecia ryba spadła zaraz po zacięciu.

Tu powiem, że przez cały czas nie spadło mi raczej nic, co dałoby  punkty, nie licząc pod koniec fajnego okonia [bliżej 30-ki niż 25cm]. Miałem za to dwa ostre kontakty. Raczej pstrągi, przy czym jeden zdecydowanie większy, bo kijem przygięło obiecująco. Kleń musiałby wisieć; pstrąg miał prawo się spiąć z miękkiej wędki i w zasadzie braku zacięcia z mojej strony – klenie zapinały się same, unosiłem tylko łagodnie kij do góry.

Około 11.00 woda zbliżyła się do  naturalnej przejrzystości. Ruszyły okonie. Nie wiem dlaczego, ale brały mi wyjątkowo małe ryby. W jednym pod brzegowym zastoisku wyjąłem z dziesięć sztuk na zasadzie „wsadź i podnieść”, ale kolejne były coraz mniejsze i dałem spokój z tym gatunkiem. A i tak niejako przy okazji co jakiś czas atakowały.

Drugą, punktującą rybę złowiłem na godzinę przed końcem. Kleń miał 37cm.

(fot. A.K.)

Wyjąłem go chyba tylko dzięki spodniobutom, bo zapomniałem podbieraka. A brzegi Rudawy są naprawdę wysokie. Łącznie miałem szczupaczka, 13 kleni i 29 okoni.

Tuż poniżej mnie miał swój fragment Paweł.  Bardzo szybko mógł mieć fajny wynik ale nie dopisało szczęście. W tej dość brudnej wodzie łowił „łasicą”, czyli sporym zonkerem przystosowanym do spinningu. Koncentrował się na opadzie w pobliżu brzegów. Zaciął okonia z pewnością 30+, przy czym ten „plus”, jak na Rudawę był naprawdę duży. Ryba niestety spadła po drugim podciągnięciu do powierzchni.

Wyjął też 4 klonki [ jeden miał 29,5cm…] i 20 okoni. Żaden nie dał jednak punktów. Też zaobserwował gwałtownie wzrastającą aktywność tego gatunku, gdy woda ciut się przeczyściła.

Najlepszy wg mnie, sektor mieszany [z drzewami i szybszą wodą oraz typowo łąkowym odcinkiem] należał do Jacka. Start miał emocjonujący. W pierwszym rzucie obcinka. Tyle, że widział zbója – punktów na bank by nie miał. Poza tym początkiem, to już nie było tak kolorowo. Zaliczył pięć klonków i  trzy okonie. Wszystko bez punktów. Trochę ryb mu spadło, ale też nic dającego nadzieję na punkty. Chyba jako jedyny, podobnie jak ja   – potwierdził  dużo stuknięć kleni. Łowił małym woblerkiem.

Fragment przedostatni był pusty, bo Patryk – niewątpliwie konsekwentnie z muchą, nie dojechał.

Najniższy odcinek wylosował Maciek. Kolega swoje łowienie skomentował tak: „główny problem jaki u mnie występował, to dziesiątki kaczek pływających wszędzie, startujących, lądujących itp. Kaczki miejskie z instynktem podpływania po żarcie. Tam by się trzeba najpierw z wiatrówką przejść,  a potem dopiero z wędką”.

Nie wiem, jak mają się kaczki do kleni, ale nie wziąłem w ogóle pod uwagę takiej przeszkody. Kolega łowił chyba najmocniej z nas wszystkich [żyłka 0,18mm, woblery od 3,5 do 6cm i wirówki nr 0-1]. Miał zaskakująco mało brań, więc może ptaki miały swój udział w słabym wyniku. Gdy byłem na tym fragmencie z początkiem października, pływało ich mnóstwo, ale nie leciały jak głupie po każdym rzucie szukać chleba. Tyle, że wtedy było ponad dwadzieścia stopni w słońcu…

Wyjął dwa okonie i dwa klonki oraz czymś nażartego szczupaka 40+.

(fot. M.K.)

Niestety nic do punktacji.

Finalnie wygrałem  [149 p.]. Jestem bardzo zadowolony, ale szkoda, że wygrywa się pojedynczymi rybami. Cóż – powtórzę za kumplem raz jeszcze: łowimy co jest.

Czeka nas ostatnia tura, jedyna na wodzie stojącej.

 

2 odpowiedzi

  1. Gratuluje zwycięstwa rundy. Szkoda ze to łowisko przypadło Wam tak późną jesienią . Na wiosnę lub pod koniec lata na pewno byście się lepiej bawili.
    Czytam i sie zastanawiam czy biorąc pod uwagę realia nie lepiej byłoby zmniejszyć punktujacego okonia np. Na 23 cm. Rozumiem ze nie chcieliście już zakopywac poprzeczki pod ziemię ,ale:
    Często lowie okonie, nigdy ich praktycznie nie mierze i wydaje mi sie ze te rzeczne rzadko przekraczaja 25 cm, a jak ma 28 to juz wydaje sie byc byczkiem. Na pewno byloby fajnie zatrzymać sie w takim okoniowym dołku i urwać jakiś punkcik .

  2. Co do pory to masz pewnie racje, choć mam też informację inną- nie wiem czy prawdziwą. Otóż ponoć z początkiem września czyszczono odstojniki na ujęciu wody i podobno przymykają wtedy na jazie, na krótki czas bieg rzeki. Ledwo płynie. Większa ryba generalnie zmiata do Wisły i po takiej akcji wraca dopiero wiosną….
    Co do wymiaru. Myśleliśmy o tym ale coś takiego nie ma sensu. Paradoksalnie takich ryb łowimy sporo [właśnie do 23cm]. Nie ma co zmiękczać gry:) Na tych wszystkich oficjalnych zawodach punktuje się okonie po 18cm,pstrągi poniżej 30cm… Raczej nie chcemy iść w tym kierunku. Jak wygrywać to rybą co z ręki choć trochę wystaje:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *