Wschodnie wygwizdowo

Poniżej relacja z dwóch wypadów 6 i 7 maja. Pierwsza wybitnie niefortunna jeśli chodzi o skuteczność, bo w dwie godziny miałem aż cztery kontakty z przyzwoitymi jaziami i piąty z rybą wyraźnie 50+. Jak wspominałem w poprzednim tekście, ten maj jest naprawdę wyjątkowy. Dopiero cztery dni temu dało się wyraźnie zauważyć zmianę cyrkulacji. Wcześniej każdy dzień był pod znakiem na ogół silnych podmuchów ze wschodu, ewentualnie z północy. Jedynie same ranki, oraz czasem wieczory zdarzały się względnie spokojne. Nasze ryby nie przepadają za taką aurą, a i ja, wprawdzie nie będąc jakimś meteopatą, także nie lubię takiej pogody. Ponieważ taki stan rzeczy trwał już od  tygodnia, zwierzaki powoli zaczęły się przyzwyczajać.

Pierwsze podejście, 6 maja zakończyło się totalną klapą, choć było bardzo emocjonująco. Generalnie ten dzień był wyjątkowo dobry jeśli chodzi o jazie i poza wiatrem, nie było do czego się przyczepić odnośnie panujących warunków.

Zacząłem jednak od wzdręg, gdyż nie byłbym sobą, gdybym nie dał szansy tym okazałym rybkom, które udało mi się ostatnio połowić. Tym razem potwierdziła się zasada, że „dzień konia” nie zdarza się codziennie. Godzina w trzcinach i na otwartym brzegu, gdzie ostatnio tak zaskakująco i zarazem dobrze żerowały duże krasnopióry, okazała się stratą czasu. Absolutne zero. W wąskim przesmyku, wśród rzadkich roślin widziałem mnóstwo ryb tego gatunku, ale dominowały maleństwa, a takich około 30cm to zauważyłem może dwie. I niezależnie od wielkości, kompletnie nie przejawiały chęci do ataku na cokolwiek.  Wymęczyłem cztery małe sztuki. Zanosiło się więc, że dzień będzie kiepski.

Karta miała się odwrócić późnym popołudniem, a w zasadzie wieczorem. Wracając do domu, trasa ułożyła mi się tak, iż mogłem z czystym sumieniem podjechać nad ulubiony, jaziowy odcinek. Na brzegu byłem około 18.00. Ten fragment wiślanej wody ma ten mankament, że gdy wieje ze wschodu, to ślamazarny nurt jest jakby zawracany na całej prawie szerokości koryta. Trafiłem na trochę podniesioną wodę – jakieś 20cm, a taki stan z jednej strony skłania ryby do śmielszego podchodzenia do lądu, z drugiej  – unosi kożuchy zielska w górę i jazie ochoczo pod nimi się sadowią. Kłopot w tym, że są w takiej sytuacji nie do zobaczenia, a dwa, to jakoś mniej chętnie spod nich wypadają ku ewentualnym ofiarom. Podniesiona woda, wymywała z przybrzeżnych trawsk mnóstwo resztek roślinnych , które zasnuwały dość gęstą warstwą prawie cała powierzchnię przy brzegu na którym stałem. Doliczając do tego wyraźne fale i rosnące zachmurzenie, skutkowało to słabą widocznością tego, co w wodzie.  O wypatrzeniu jakichś śladów rybiej obecności na powierzchni, można było tylko marzyć.

Nie bawiąc się w kombinowanie, bo miałem co najwyżej 2 godziny na wędkowanie, uznałem, iż malutka wirówka będzie dostatecznie widoczna i dla mnie, a pohałasuje lepiej niż wobek, co w zastanych warunkach rybom powinno się lepiej rzucać w oczy.

Dosłownie po przejściu jakichś 20m miałem pierwsze wyjście. Typowa tu ryba, czyli 45+ bardzo zdecydowanie ruszyła ku wirówce. Gdy przynętę i jazia dzielił może metr, do streamepps`a dorwał się 12cm klenik. Wziął na tyle pechowo, że zawisł na haku i było po sprawie. Jaź oczywiście najpierw przystanął, a potem spokojnie odpłynął w kierunku otwartej wody. Bywa.  Nawet się nie zmartwiłem, gdyż sam fakt kontaktu w tych realiach był już czymś, co dawało nadzieję.  Powinny być następne. Były.

Może kilka minut później i znów jakieś 50m niżej. Mimo fal widzę wyraźny, choć nie robiący takiego wrażenia jak przy spokojnej wodzie garb i podobnej jak poprzednio wielkości ryba, sunie do wirującego, srebrnego skrzydełka.  Nie przyspieszam, nie zwalniam, spokojnie kontynuuje prowadzenie wabika. Jaź jest już tuż, tuż. Widzę jak cień ryby spokojnie dogania wabik i…czekam na ten moment rosnącego ciężaru na wędce, który ma się przemienić w majestatyczne targnięcie; tak więc czekam i czekam… Ta sekunda robi się jak z gumy i nic się nie dzieje, a jaź jakoś tak raz prawej, raz z lewej strony. I w końcu stanął. Wyciągam wirówkę – mała ale wyraźna trawka na kotwiczce. Coś tam nieładnie burknąłem do siebie. Ale są i biorąc pod uwagę sam początek, to wygląda na to, że to „ten” dzień.

Dość szybko staję przed trzecią szansą. Znów podobnej wielkości, co poprzednie – grubiutki jak beczka jaź totalnie mnie zaskakuje. Wyszedł mi prawie spod nóg z jakiegoś ciut głębszego dołeczka. Ryba nietypowo tutaj, od dołu nagle pojawia się pod przynętą. W ułamku sekundy widziałem, nie pierwszy już raz cały wabik w pysku ryby, ale spanikowałem. Dałem się jednak zaskoczyć. Zaciąłem. Jak zwykle nie potrzebnie, a na tyle silnie, iż ryby nawet nie drasnąłem. To już było ciut za wiele dla moich nerwów, tym bardziej, że dzień należał do tych zdecydowanie mniej udanych zawodowo.  Złorzeczyłem półgłosem na pecha, zły los i takie tam.

By wypełnić jakoś zimowe miesiące postanowiłem w tym roku sporo poeksperymentować. Trochę dostałem, a trochę dokupiłem sam nowych, czasem znanych, a czasem  dość oryginalnych przynęt i robię ich testy. Kłopot w tym, że by wiarygodnie coś napisać, to jednak dany wabik trzeba po moczyć przynajmniej kilkadziesiąt godzin w różnego rodzaju łowiskach i to najlepiej takich, w których jednak ryby są. Osobną kwestią jest pora roku, bo może nie nagminnie ale jednak się zdarzają cudeńka, które są naprawdę ponad przeciętne, jeśli chodzi o skuteczność, ale działają tylko w określonej porze roku.

Po tym trzecim tłuściochu „pękłem” i mimo niewielkiej ilości czasu, zmieniłem wabik [staram się być bardzo konsekwentnym nad wodą, co do zaplanowanej taktyki i zazwyczaj przynosi to pozytywny efekt, aczkolwiek brak elastyczności, który mi się zdarza skutkuje czasem zerowaniem].  Zamieniłem więc wirówkę, na bardzo lekki streamer. Taki rudo-brązowy, około 4cm, na maleńkiej główce. Na żyłce 0,10mm lata zaledwie może z 5m, ale jak się go zamoczy, to leci i 10m.

Ten streamer wziął mi się stąd, że już kilka razy widziałem jak w Szwecji na podobne wabiki łowiono wielgachne wzdręgi [40 – 43cm]. I było to powtarzalne, więc pomyślałem, że jazie może…

Okazało się, że rzucać daleko nie było trzeba. Wypatrzyłem jazia. Jak zwykle indiańskie podchody, rzut. Ryba ruszyła, ale bardziej jakby zaciekawiona niż skłonna do ataku. Jaź [całkiem ładny bo na bank pod 50cm] sunął powolutku za fałszywym żarciem z piór i sierści. Niestety, kończyła się już woda, więc zaprzestałem zwijać, a jaź jakby minimalnie się zanurzył i zdawało mi się że pochyla się nad przynętą zaległą na mulistym dnie. Normalnie może bym widział lepiej, ale teraz , pomimo, iż dzieliło mnie góra 4m, prawie nic. Niewyraźny cień jazia i tyle. Odczekałem sekundę i zaciąłem w ciemną licząc, że jaź mamle wabik w pysku. Ale niestety nie robił tego. Uciekł, ale też tak niezdecydowanie. Widziałem jak z głębszej wody zaraz zawrócił. Licząc że znów stanął te kilka metrów niżej, przeprosiłem się z wirówką. Kilka długich,  nużących minut przerwy i rzut. Ryba pojawiła się po którymś tam przepuszczeniu wabika. Nie wiem, czy podpłynęła właśnie teraz, czy rzeczywiście tkwiła tam i dopiero teraz dała się sprowokować. Ewidentnie, już ostrożny jaź, podpłynął tylko pod samą szczytówkę. Uniosłem nieco kij i próbowałem skusić go „na głupka”, jakby stukając kotwiczką o powierzchnię. Wierzcie lub nie ale to działa, choć okropnie ciężko precyzyjnie operować kijem w kółeczku o średnicy może 3-5cm. Przy takim wietrze i tak miękkiej wędce – trudne. Ryba dała się nabrać i zdecydowanie cmoknęła powierzchnię, ale wiatr, fala [?] odsunęły mi wabik i ryba najzwyczajniej nie trafiła, i tak się tego jakby przestraszyła, że uciekła na dobre.

Finał krótkiego wieczoru z wędką doprowadził mnie prawie do łez. Zaliczyłem piąte wyjście. Było to około 19.30 i zrobiło się zdecydowanie spokojniej, i był mały przebłysk słońca. Ten okaz, zdecydowanie większy – myślę że wyraźnie 50+, choć też i nie gigant  – ruszył nietypowo, gdzieś z otwartej wody. W polu widzenia pokazał się podobnie jak ryba nr 3 tego dnia – nagle. Tym razem wytrzymałem i skubaniec zapiął się w górną wargę, na jeden maleńki grot. Gdy wyhamował pierwszy zryw, wyjąłem aparat.

(fot. A.K.)

Drugi nawrót i znów odejście. To co robił z wędką budziło już uznanie. Gdy, jak to ten gatunek – szybko uznał, że to nic nie da, przeszedł – do jak to nazywam – zapadania się w wodę na wstecznym. Linka dość gwałtownie jakby chciała się zluzować, a na wodzie pojawia się charakterystyczny lej. Do tej pory tylko raz to uchwyciłem. Teraz mam drugą taka fotkę.

(fot. A.K.)

Pewny swego, bo ryba jest na kiju już z minutę – dwie, cykam kolejne zdjęcia, starając się uchwycić całą rybę, gdy jest we względnym bezruchu. Tyle, że ten nie bardzo chce się zatrzymać, ani tym bardziej zastygnąć nieruchomo pod powierzchnią. Zresztą stojąc na bardzo niepewnym, błotnistym dnie, trzymając kij z rybą w lewej ręce, a aparat w prawej, cykanie jednym palcem zdjęcia jest naprawdę trochę dyskomfortowe. Udaje się w końcu.

(fot. A.K.)

Wrzucam aparat w spodniobuty, wchodzę głębiej w wodę. Pierwsze naprowadzenie skubańca na dłoń. O, jest co wziąć! Tyle, że ryba jak oparzona daje kilkumetrowego susa.  Podejście drugie – to samo, przy czym odskakując może metr od dłoni…spina się. Do tego momentu w całym holu byłem oazą spokoju. Jakby nie to błoto, to bym go chyba gonił. Frustracja 10/10.

To dopiero trzeci duży jaź jaki mi spadł po dłuższej chwili od zacięcia. Najgorsze to, iż wszystkie to były bardzo okazałe już ryby. Nie sądzę, by ten był jakimś moim nowym rekordem, ale  największym  od dwóch lat  – na bank.

Popadłem w chwilowy, jaziowy obłęd. Jakbym miał kontakt z jedną – dwoma rybami, to ok. Ale pięć setek i zero? Dla mnie ryba nie w ręce,  nie liczy się.

Drugiego dnia jadę, choć kumpel twierdzi, że jak coś złowię [coś, czyli jazia], to jestem kozak. Chyba ma rację, bo jest zimno, wieje ze wschodu dwa razy mocniej niż dzień wcześniej. Ponuro jak diabli. Tylko rzadkie, minutowe przebłyski słońca rozjaśniają krajobraz. Ale jak tu wysiedzieć, a one tam… Sami wiecie. Oszalałbym ślęcząc w domu.

Jestem już o 16.00. No, kolega miał rację – było bardzo ciężko. Do 20.00, a więc w czasie dwukrotnie dłuższym niż poprzednio, mam tylko trzy kontakty z jaziami. Ale po kolei.

Woda normalna. Opadła te 15-20cm. Niestety powoduje to podwójną kumulację śmieci, na powierzchni właśnie przy tym, płytkim brzegu gdzie łowię i gdzie robi się takie jakby zastoisko, mimo, iż brzeg jest równy i prosty. Jakoś tak to się dzieje, gdy  tak mocno zawiewa.

Pierwsze dwie ryby, które pojawiły się w polu widzenia, nie zareagowały na wirówkę. Poza tym ten wabik łapał masę śmieci, choć przepuszczenia dla tych, pierwszych ryb były akurat czyste, jeśli chodzi o kotwicę. Zakładam więc mikrojiga. Taki wzdręgowy [sztuczna ochotka/0,5g]. Udaje mi się wypatrzeć zawieszonego tuż pod lustrem wody jazia. Rzucam na rybę, bez obaw, że spłoszy go taki drobiazg. Ciągnę, wolno smużąc powierzchnię, ale napierający na żyłkę wiatr okropnie przyspiesza ruch przynęty. Ryba jednak rusza i  widzę jak niemrawo kłapie pyskiem. Raz, drugi. Zacinam, znów w ciemno, tak jakoś… Pudło. Postał chwilkę jakby szacował, czy to, co na brzegu to zagrożenie i odpłynął w nurt.

Jest tak szaro, że nie widzę żadnej przynęty nawet pod powierzchnią. Powrót do streamepps`a. Wirujące srebrne skrzydełko da się śledzić.  No i jest kolejny. Jak na tę wodę to maluch. Wprawdzie okrąglutki pulpet, ale wyraźnie mniej niż 45cm. Atakuje, ale czy to można nazwać atakiem? Ot, takie niemrawe mamlanie kotwiczki. Niby to się czuje na kiju, ale nie ma co zaciąć, czego i tak nie warto przy tym gatunku robić. Płynął i płynął, aż chyba zwrócił uwagę na ruch ręki, kręcącej korbką i uciekł.

Ech, poprzedni dzień sponiewierał moje wędkarskie ego, a teraz właśnie ryby wdeptują mnie w muł. Litości!!!

Znalazł się w końcu naiwniak. Wziął na „głupka”. Mimo niefajnej nazwy [mówimy tak z Pawłem, bo nieprawdopodobne wydaje się podanie sporej rybie pod nos spinningowej przynęty na długość wędki, a czasem i nie to, zakłócenie powierzchni wody, a ta bije jak…głupia] taki obrazek jest przepiękny, a wszystko widać jak w akwarium.

Są tu takie odcinki brzegu, gdzie na zmianę z wielkimi bagiennymi trawami, rosną tu typowe trzcinowiska. Wielokrotnie wychodząc z pasa trzcin, rozgarniając ostatnie z nich, właziłem dużym jaziom prawie na głowy, stojącym jakby w maleńkiej zatoczce między krawędzią trzcinowiska, a początkiem trawsk, które nigdy tak daleko w wodę nie wchodzą. Kłopot w tym, by ryby nie spłoszyć. Ale jest szansa bo wieje jak coś i rzuca powierzchnią wody.

I był. Wirówka dyndająca jakieś 70cm pod szczytówką już w pogotowiu, od razu podaję przynętę. Staram się tylko zamoczyć samą kotwiczkę, że tylko, tylko. Ryba robi lekki zwrot i widzę/słyszę głośne „cmok”.

(fot. A.K.)

Nie wiem, ale jakiś rodzaj oczyszczenia spływa na człowieka, choć ta biedna ryba ma pewnie jeden z gorszych momentów swojego życia.

Poza tym nie ma o czym pisać. Tego dnia złowiłem kilka mikro kleni, oraz upartą wzdręgę, która podejrzanie stukała mi ze trzy razy zanim w czwartym rzucie, w końcu ją zaciąłem. Niestety była maleńka.

A na koniec całkiem inny temat. Już grzejemy silniki przed pierwszym etapem naszej ligi. Wziąłem udział nawet w zawodach naszego koła. Też na Rudawie tyle, że na odcinku no kill. Poszło mi słabiutko – byłem…ostatni ex aequo z jeszcze jednym panem . Startowało zaledwie sześciu ludzi. Przegrałem raczej świadomie, uparcie trzymając się swojej taktyki, po raz drugi udowadniając sobie, że przy relatywnie głębokiej i  zarazem przybrudzonej wodzie oraz dnie uniemożliwiającym toczenie wabika po nim lub tuż nad nim, łowienie idąc pod prąd nie ma większego sensu. Szczególnie gdy ryby generalnie nie żerują.  Wyniki były naprawdę słabiuteńkie jak na odcinek no kill. Wprawdzie mój kumpel – Paweł, gdyby miał więcej szczęścia to by wygrał bardzo zdecydowanie. Pojechał ze mną nad mało okupowany kawałek, licząc na coś zdziczałego. Tyle, że bardzo, bardzo wolno schodził z nurtem oddając krótkie rzuty dużym streamerem z futra jakiegoś zwierza. Miał na kiju cztery ryby miarowe, w tym jedną naprawdę pokaźnych rozmiarów. Szacował ją na 40cm z potężnym plusem, a facet ma raczej tendencję do zaniżania wielkości niż odwrotnie.

Wyniki chyba zaskoczyły. Nosa utarł wszystkim spinningistom człowiek, który na co dzień łowi głównie na spławik. Wszystkie ryby miarowe, poza jedną kumpla złowiono na początkowym odcinku, czyli tam gdzie ich najwięcej wpuszczono.

Jak napisałem – dla mnie i Pawła była to jednak rozgrzewka przed startem naszej ligi.  Ryzykowałem świadomie, na siłę stosując swoją taktykę i wiedząc, że gros miarowych ryb jest tam gdzie zostali wszyscy , czyli na miejscu zbiórki. Tyle, że o ile zawody koła potraktowałem jako rozgrzewkę, o tyle uczciwie mówię, że na rozgrywkach „ligi” będę się napinał jak struna. Będzie to zresztą całkiem inna bajka, bo z losowaniem odcinków, a nie łowieniem gdzie kto chce i w wodzie, w której naprawdę mało co pływa, oraz rybami, jeśli jakieś się ostały – nie mniej skłutymi, za to nie reagującymi kłapaniem pyska na ruch ręki, sugerujący rzucanie szuflą granulatu.

Tak powiem szczerze – zawody robię  z trzech powodów:

– by mieć o czym pisać

– bo lubię rywalizację

– by pokazać, jak ogromną rolę odgrywa w naszym hobby przypadek, rolę na tyle dużą, że nazywanie wędkarstwa sportem, jest sporą przesadą

Takim zresztą przykładem na przypadkowość jest wynik zawodów koła: wygrał gość, który prawie nie łowi na spinning, a jeden z kolegów, który był tu tylko w tym sezonie naprawdę wiele, wiele razy, zajął dopiero trzecie miejsce.

Drżę o jedną kwestię: czy my cokolwiek złowimy do punktacji? Byłem raz sprawdzić. Trafiłem na brudną wodę. Widoczność może 20 – 30cm. Tyle, że wybrałem bardzo płytki odcinek. Wynik, jakkolwiek  nędzny, pozostawił jednak nadzieję, iż cokolwiek jeszcze przetrwało. Otóż wyjąłem dwie ryby, śmiesznie małe ale jedna już by punktowała, a drugiej brakowało centymetra.

Pierwszy, to był wpuszczak z 1 kwietnia. Ewidentnie, albo od razu poszedł w dół i przetrwał, albo zawędrował aż tak wysoko [patrząc z perspektywy miejsc w jakich je wpuszczano]. W każdym razie ocalał. Niestety te wpuszczane ryby są tak bezdennie głupie, że strzela się do nich naprawdę, jak do tarczy. Mój dwa razy wychodził do twistera, by w końcu podpłynąć mi pod same nogi. Stał może 5cm pod powierzchnią. Stercząc nad nim, ruszając rękoma przy zmianie wabika na jiga, podałem mu pod nos, a ten uderzył. Ta ryba będzie fajna ale w przyszłym sezonie, a na razie nie bardzo ucieka przed człowiekiem.

(fot. A.K.)

Później po bardzo długim rzucie, zaraz po kontakcie z powierzchnią, jiga dopadł dzikus. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale był tylko o centymetr krótszy ode tego pierwszego. Niestety okropnie chudy. Na zdjęciu w porównaniu z tym wpuszczakiem, dałbym mu 25cm.

(fot. A.K.)

Tak, że jakaś tam szansa na zapunktowanie jest, choć lekko nie będzie. Już wkrótce relacja z całej zabawy.

4 odpowiedzi

  1. Po ostatnich kilku wyprawach również mam zdruzgotane wędkarskie ego…
    Najpierw były klenie. Na raczej typowego kleniowego wobka z typową rozmiarowo kotwiczką (jak na tego typu wabik) zacinałem sporo kleników ledwo wystających z dłoni. Kotwicę miały większą od pyska, ale jakimś cudem pewnie siadały na haku… I przerzucałem te rybki, aż wreszcie jest – coś naprawdę mocno przypierdzieliło, że omal z butów nie wyskoczyłem. I tylko widzę jak wielki łeb mota się z woblerem. Lekkie przycięcie dla pewności, a tu wobler mu z ryjka wyskoczył jak z procy, prosto w trawę…

    Druga sytuacja – wzdręgi. Brały bardzo słabo, takimi „zrywami” – tzn. łowiłem 2, 3 w odstępie dosłownie 2 minut, a potem przez pół godziny totalna olewka. Rozmiarowo słabo – max ok. 20 – 23cm. A muszę jeszcze wyjaśnić jak łowię – same jigi (bardziej to w sumie mokra mucha jest) nie mają obciążenia własnego i cały zestaw dociążam śruciną ok. 0,4 – 1g w zależności od potrzeb, jakieś 20 – 30cm powyżej przynęty.
    No i czeszę takim zestawem tę wodę i nagle widzę – płynie stadko takich już grubasków, wszystkie 30+, największe myślę, że ok 35 miały. No i podaję im, niestety średnio trafiłem, ale próbuję jakoś zanimować przynętę. Nagle serce szybciej zabiło, bo widzę, że jedna z tych większych (ok 35) oderwała się od stadka i pewnie płynie w stronę mojego jiga. I jest! Strzał! Ale k….a uderzyła w śrucinę! Zassała ją tak mocno, że nawet holowałem ją przez jakieś 10-15 sekund, no ale wynik starcia na takich zasadach był z góry przesądzony – śrut zaraz jej z pyska wyrwałem i tyle było tej zabawy. A narobiła takiego hałasu, że te większe już się później nie pokazały…

    1. Aleś mnie rozbawił tą wzdręgą. Przyznaję, że faktycznie niefart jak diabli. Podobno spławikowcy często tak mają, że płocie/wzdręgi łapią im śruciny jako te szybciej spadające i przez to zwracające większą uwagę…
      Ja to zwątpiłem w Rudawę po dzisiejszym pierwszym etapie naszej zabawy w ligę spinningową:( Wiedziałem że będzie lipa ale że aż tak?

  2. Teoria wschodniego wiatru i wygwizdowa jak najbardziej słuszna. Wczoraj mimo ogólnie panującej zwrotnikowej aury do momentu jak wiało z zachodu rybki „dostępne”. Zaraz po tym jak wiatr zmienił kierunek na przeciwny: cisza / brak jakichkolwiek oznak życia/. Sprawa dotyczy jazi, które zlokalizowałem prowadząc „prywatne śledztwo” w oparciu o poszlaki, przypuszczenia oraz wskazówki i zdawkowe informacje zawarte na Pana blogu. Miejscówki oczywiście nikomu nie zdradzę.W końcu się udało. Wczoraj pierwszy 52 cm, ale powiem szczerze widziałem kilka ryb które miały pod 60 cm lub i nieco więcej.

    1. To szczerze gratuluję. Dla siebie proszę zachować łowisko, ewentualnie wtajemniczać wyłącznie pewnych kolegów. W innym przypadku dwa sezony i będzie po jaziach. Nie wiem, czy to „moja” meta, czy jakaś inna ale mogę tylko potwierdzić, że przynajmniej raz w roku mam okazje obserwować ryby tego gatunku, mające bez wątpienia grubo więcej niż oficjalny rekord. W temacie jazi naprawdę można jeszcze wiele powiedzieć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *