Buszujący w trzcinach

Dobra. Był już „Przyczajony jaź, ukryty kleń”, czy jakoś tak, to może to „buszowanie w trzcinach” też przejdzie. To nie będzie długi wpis. Rzecz dotyczy ciągu dalszego z białorybem. Tyle, że chcę pokazać iż da się tu wydłubać ryby co najmniej średnie. Wolałbym pisać o pstrągach, ale nie mam nerwów poświęcać wolnych godzin, których mam coraz mniej na jedno – dwa brania z rybami po 20cm. Zresztą o pstrągach będzie następnym razem, gdyż chyba wszyscy, którzy chcieli podesłać mi swoje podsumowania sezonu pstrągowego na wodach krakowskich – zrobili to.

Zacznę od tego, iż łowisko, które penetruję jest  z tygodnia na tydzień coraz mocniej obsadzane przez ryby. Jakby już wychodziły z głębszej wody na płycizny. Co więcej – pojawiają się nowe gatunki. Mam świadomość, że dla wielu łowienie płotek, czy wzdręg to taki „para spinning”. Przyjmuję ten punkt widzenia, bo to łowienie nie dla każdego. Jak opowiadam niektórym, że przez dwie godziny łażę do pół uda w lodowatej wodzie za kilkunastoma płotkami to niekoniecznie podzielają mój entuzjazm. Ja mam tylko dwa argumenty, że warto. Po pierwsze – jeśli cieszą, a jak widzę cieszą nas wymęczone w naszych wodach, bardzo nieliczne jak na razie w tym sezonie pstrążki 30+, to ostatnio mam styczność z płociami wyraźnie nad tę miarę i  nie są to pojedyncze egzemplarze. Drugi argument, choć już może mniej przekonujący, to fakt, iż złowienie takiej ryby, szczególnie teraz, jest duuużo trudniejsze niż typowego drapieżnika. Ja w ogóle nadal zachodzę w głowę, że te ryby biorą tak wcześnie, a jeszcze bardziej zadziwia mnie to, że są na płyciznach po 70cm. Nie wiem, może to muliste dno je tu przyciąga, gdyż na przytłaczającej powierzchni dna w tym zbiorniku jest piasek.

Najlepsze jest to, że tutejsze ryby żerują jak mi się wydaje prawie przy każdej aurze i jak na razie przez praktycznie cały dzień. Nie łowiłem tylko tuż przed zmierzchem i przed 9.00 rano. A, no i jest jeszcze jeden powód: fantastyczna cisza w tych trzcinowych ścieżkach i gwarantowana samotność. Ostatnio minął mnie jakiś straszy gość ze spinningiem na pewno nie na okonie. Jak mnie zobaczył do pasa w mulistej brei, to zaniemówił.

Łowię, jak do tej pory. Nic nie zmieniałem. Przy okazji odpowiadam hurtem na kilka pytań odnośnie ekwipunku, a konkretnie jego ceny. Na upartego można się zmieścić w 150zł, pod warunkiem, że zaakceptujemy to, że nasz kołowrotek może być trochę przyciężkawy. Oczywiście nada się tu w zasadzie każdy lekki kręciołek o stałej szpuli. Najtańsze wędki tego typu można kupić od stówki w górę. Jasne , że to nie cuda, ale i tak będą lepsze niż drogi kij do 20g jakim łowiłem późną jesienią, mając złamany super lekki patyczek. No i warto wydać te 50zł na plecionkę 0,04mm. Przynęty nie stanowią w zasadzie żadnego kosztu.

Ostatnie wyprawy pokazują mi dwie kwestie. Niezależnie jakie są pozostałe warunki atmosferyczne, to słońce jest wskazane. Mam wrażenie, że im więcej słońca tym ryby śmielej opuszczają trzcinowiska.  Więcej brań mam wtedy na otwartej wodzie i samych kontaktów jest znacznie więcej. Poza tym często są to naprawdę niezłe pobicia, a nie anemiczne unoszenie kija, a tam coś już wisi. Drugie spostrzeżenie, tym razem in minus: przy wiatrach północnych i wschodnich jest ciężko. Ryby żerują, ale tak z cztery razy gorzej. Niby to żadne odkrycie, ale przekłada się i na tę wczesna porę i na spinning. Nie dotyczy to wzdręg, ale jak nie ma słońca lub go niewiele, to wciąż pierwsze skrzypce grają płocie.

Poniżej sprawozdanie z trzech krótkich wypadów – każdy po max 2 godziny realnego łowienia, a każdy przy innych warunkach.

Dzień pierwszy. Praktycznie lampa.

(fot. A.K.)

Ciśnienie wyraźnie większe niż przeciętne. Zdecydowany wiatr południowy; niestety zimny. Ryby aktywne, brania dość regularne. Średnio co sześć minut. Czuło się, że przemieszczają się po łowisku. Niekoniecznie tylko na granicy roślin. Mimo słońca duża dominacja płotek.  Wzdręg w ogóle na razie jest mało. Rybki w granicach do 25cm.

(fot. A.K.)

Miałem chwilę większych emocji. Po rzucie, jak zwykle kilka sekund z przynętą na dnie. Silniejsze napięcie linki, ale nic się nie dzieje. Przesuwam wabik po mule z 10cm. Znów postój. Chwila ciszy. Nieznacznie oklapłą plecionkę lekko napinam i zaczep. Podciągam zdecydowanie [sporadycznie łapie się tu pojedyncze gałęzie], a pod powierzchnią błyska mi pięknie wysrebrzona ryba, która w łagodnym zawijasie do dna wypina się. Wziąłbym ją za małego leszcza gdyby nie ta fosforyzująca na pomarańczowo tęczówka oka. Płoć i to taka 0,5kg z bardzo dużym plusem. Spaprałem.

Męczyłem te zatoczkę jeszcze z kwadrans ale nic się nie wydarzyło.

Znając już łowisko, mam je w głowie podzielone na co najmniej siedem mikro łowisk plus kilka dodatkowych na większym oczku, ale o tej porze ryby ewidentnie przebywają tam rzadziej. Koncentruję się więc na pewniakach, tym bardziej, że trochę zimno w tej mulistej brei.

Dzień był dość zróżnicowany gatunkowo. Skończyło się na płotkach, leszczykach i rzadkich wzdręgach oraz krąpiu.

(fot. A.K.)

Co ciekawe – leszcze nie żerują. 90% z tych rybek to niestety podcinki. Wynika to z tego, że powolne napinanie się plecionki jest identyczne w przypadku brania, jak i najechania leszcza przynętą.

(fot. A.K.)

W każdym razie przy słońcu ryby biorą także dalej od roślin. To „dalej”, to tak do metra. Ale tego dnia nie muszę celować między łodygi, żeby cokolwiek wyjąć.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Podsumowując: zarówno ilość brań jak i liczba wyjętych ryb – niezła. Sporo ryb ma rany jak po atakach ptaków, a niektóre chyba wyrwały się norkom z paszczy

Poniżej prezentuję, jak powinna być założona sztuczna ochotka.

(fot. A.K.)

Eksperymentowałem z jakby poprzecznym do ramienia haka jej założeniem, ale były kłopoty z zacięciem. Nie ma sensu zakładać też pojedynczego sztucznego robaczka, bo biorą ryby po 5-6cm. Serio. Zresztą nawet na dwie larwy trafiają się mikruski, ale bardzo rzadko. Eksperymenty z trzema i więcej larwami dały do myślenia ale odpuściłem. Brań – znacznie więcej. Ryby ewidentnie albo lepiej widzą pęczek, albo, co bardziej prawdopodobne – łatwiej wyczuwają wabik [ochotka śmierdoli jak prawdziwa]. Niestety praktycznie zero skutecznych zacięć.

Drugi dzień był kompletnie inny. Ubrany nie jak misiek, a jak dwa niedźwiedzie, łażę po ponurym krajobrazie bagienek.

(fot. A.K.)

Słońca zero, silny i bardzo nieprzyjemny wiatr z zachodu. Ciśnienie typowe. Zachmurzenie na szczęście z tych niejednolitych. Są nawet jakby momenty z tendencją, że już, już wyjdzie słońce. Generalnie rybki żerują, gdy przestaje padać. Zazwyczaj w tych krótkich chwilach mniej wieje. Niestety, trzeba podchodzić bardzo wolno pod samą ścianę suchych roślin i rzucać dosłownie obijając wabik o łodygi. Wypracowałem sobie technikę odgapioną od muszkarzy. Jest ona możliwa do zastosowania jednak na krótkim dystansie, który narzuca długość wędki. Odwijam około 3m plecionki i rzucam. Patrzę gdzie upada jig i szacuję ile jeszcze brakuje. Odwijam tak z pół metra mniej niż powinno być do trzcin i ponownie, szerokim zamachem kija podaję wabik. Znów patrzę gdzie upadł. Odwijam dosłownie te kilka brakujących zwojów. Rzuca się na styk. Szczególnie przy lekkim wietrze w plecy jest łatwo. Nie mamy dzięki temu rzutów w suche badyle, gdzie trzeba podchodzić, znaleźć wabik, odczepić go. Oczywiście miejscówka spalona i to na długo – podnosi się ogromną ilość mułu i widoczność spada na około dwie godziny do zera. W każdym razie nawet po takim czasie nie doczekałem się nigdy brania. A sprawdzałem na odchodnym, gdyż liczyłem, iż tak znęcone łowisko może ryby przyciągnąć. Nic z tego.

Ilość brań podobna jak wczoraj ale zupełnie inny kaliber ryb, choć zaczęło się typowo, czyli od płotek 20+.

(fot. A.K.)

Po obstukaniu lepszych miejsc po drodze do mikro zatoczki, gdzie spadła wczoraj ładna płoć, jestem na miejscu. Kilkanaście rzutów. Mam typowo płociowe uszczypnięcie [one biorą całkiem inaczej niż wzdręgi – trudno się pomylić], ale nie zacinam. W którymś rzucie, flegmatycznie przesuwana po mule plecionka napina się. Już mam jak zazwyczaj zamiar unieść kij [nie ma tu typowych zacięć], a tu łup! Coś zdecydowanie  większego od dotychczasowych zdobyczy, spokojnie jedzie w trzciny. Zmusza kijek do pięknego ugięcia, tym bardziej, że hamulec kołowrotka mam dość mocno zakręcony. W końcu jest na nim góra z 25m plecionki plus podkład. Spokojny ale w tych ciasnych przestrzeniach, wymagający uwagi hol. Płoć ma 32cm.

(fot. A.K.)

Następnie jestem w takiej wąskiej na metr alejce między trzcinami. Tu jest zazwyczaj najwięcej brań, chyba dlatego, że ryby siedzą po obu stronach i wszystkie widzą upadający wabik. Czują, że jak nie zaryzykują, to zrobi to ryba z przeciwnej strony. Kilka typowych sztuk.

Kolejne branie i tym razem na siłę utrzymuję rybę w miejscu. Jest wizualnie w nieszczególnym stanie, ale sił jej nie brak. Ma równo 30cm.

(fot. A.K.)

Wychodząc z wąskiego korytarza mam przed sobą sporą przestrzeń wolnej wody, zakończonej ścianą rzadkich trzcin, ale rozumianych jako te wysokie, jak łodygi bambusa. Jest tam bardzo płytko. Maksymalnie 30cm wody. Akurat znowu jakby przebłysk słońca zza chmur. Deszczyk ustał. Słabszy wiatr wieje idealnie w plecy. Przynęta leci bez kłopotu z 8 – 10m.

Na pewno nie doleciała do dna. Atak z natychmiastowym odjazdem w te rzadkie łodygi. Przy żyłce 0,10mm byłby już problem. Od razu widać, że ta też będzie z tych fajnych. Okazuje się być największą. Ma 33cm.

(fot. A.K.)

Co mogę dodać. Byłem w ostatnią niedzielę trzeci raz. Pogoda okropna. Co ciekawe – pierwszy raz na tym łowisku próbowałem swych sił przy północnym i wschodnim wietrze. Wiał na zmianę z tych kierunków. Powiem, że potwierdziła się reguła, iż szczególnie karpiowate wiatrów z tych kierunków nienawidzą. Było bardzo, bardzo, bardzo słabo. Zaledwie około 10 kontaktów. Było też trochę pechowo, gdyż spiąłem płoć 30+, którą widziałem oraz drugą, większą rybę, najpewniej prawidłowo zapiętą, która też uciekła. Niestety nie dostrzegłem jej, ale jeśli to była płotka  – sądząc z siły  – zanosiło się, na coś pod 4 dychy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *