Skróćmy sobie niecierpliwe przebieranie nogami w oczekiwaniu na ten pierwszy pstrągowy wypad. Zresztą w moim wypadku, wyjątkowo, pierwszy raz odkąd wędkuję, wystartowałem w styczniu i nie na pstrągach z resztą, ale o tym następnym razem. Dziś jeszcze powrócę do minionego sezonu.
Wyjazd nad zaporę za sandaczem był totalnym spontanem. Biorąc pod uwagę, że grudzień już za półmetkiem, jak i panującą aurę, to nie planowałem czegoś takiego. Poza tym wyniki ilościowe, a w porywach jakościowe [szczupaki] mam takie na bajorach, że nie myślę o żadnych większych wodach. Dość powiedzieć, że na ostatniej w 2014r wyprawie na starorzecze miałem przy zwariowanym wietrzysku [wiało tu ponoć 70km/h i nie mogłem zamknąć klapy bagażnika] 68 ryb w ręce. No, dobra – chwalę się. Rybek – to bliższe prawdy, bo największe świnki miały do 40cm [poza tym klenie, jazie, jelce i okonie]. Ale straciłem szczupala pod 70cm. Było co robić. Tak naprawdę zdecydowałem się na tak późne zaporowe sandacze, ponieważ kolega jechał i mogłem się z nim zabrać. Wyprawa była bardzo pouczająca, bo przyszło nam tego jednego dnia łowić w trzech, skrajnie różnych typach pogody i jak opiszę poniżej, przy kompletnie różnych reakcjach ryb. Co za tym szło – sprawdziły się kompletnie odmienne style spinningowania.
Wyładowani po dach z dwoma pontonami docieramy na miejsce trochę wcześniej niż zamierzaliśmy, ale Maciek cisnął. Zresztą prawie każdy jeździ szybciej niż ja.
Było dość ciepło – około pięciu stopni i zero wiatru. Jedynie notoryczna gęsta mżawka nie zachęcała do rozkładania gratów z czym zaczekaliśmy około kwadransa mimo posiadania latarek. Rozwidnia się wyjątkowo powoli, a nad okolicznymi wzgórzami pojawiają się kłęby parującego powietrza, jakby zmieszane z bardzo nisko idącymi chmurami. Ponuro jak diabli.
Mamy po dwa różne kije. Mój pierwszy zestaw to wędka do 35g/2,4m – piekielnie sztywna, ale wierzę, iż dziś albo sandacz, albo nic. Do tego spory bęben z plecionką 0,12mm i gumy. Korzystam z czterech rodzajów:
– kopyto Mikado Fishunter 8cm na 14g
– kopyto Mans Predator 12cm na 16g
Oba żywo zielone, przeźroczyste [Mans ze srebrnym brokatem]. Dwa następne wabiki to:
– twister Relax`a 8cm o tzw. „seledynowym” kolorze – nie mam pojęcia skąd taka nazwa – dla mnie to cytrynowy, a najlepiej zapytajcie żon/dziewczyn – niech Wam powiedzą, jak wygląda seledyn – twister też na 14g
– większy [7,5cm], oliwkowy model Keitech`a Easy Shiner na 14g
Oczywiście mam te przynęty zdublowane po kilka razy plus dwa pudła innych, ale na powyższych chcę bazować.
Drugi, pomocniczy skład, jakby była lipa i jako tako spokojnie, to wędzisko do 20g/2,7m, także z plecionką tyle, że 0,10mm. Do niego mniejszy Keitech, biała perła na 8g.
Ruszamy około 7.00 nieźle już zmoczeni i upaprani rozkładaniem pływadeł w półmroku. Wokół błocko jak diabli mimo, że za bazę służy nam kawałek asfaltowej drogi.
Maciek, mając silnik elektryczny [spalinowy nie jest tu dopuszczony], bierze mnie na hol, gdyż z miesiąc wcześniej namierzył już kilka fajnych miejsc. Dopływamy około 7.30.
Ustawiamy się około 60 – 70 m od brzegu na głębokości 10-12m. Pierwsze cztery – pięć metrów od pontonu w kierunku lądu, to równe dno, które potem gwałtownie unosi się na osiem, a nawet pięć metrów. Bliżej już brzegu, około 20m – znów jest kolejny skok dna na około cztery – trzy metry, a potem w miarę harmonijnie głębokość maleje do samego brzegu. Patrząc z perspektywy lądu, to cały obszar ograniczają ujścia dwóch strumieni: jednego okresowego z lewej i drugiego, ledwie płynącego z prawej [południowej strony]. Całe dno usiane jest większymi głazami, oraz wielkimi karczami. W dwóch miejscach jest kumulacja drewna, ewidentnie naniesionego w okresie silnych opadów przez jeden ze strumieni. Dno generalnie twarde z niewielką ilością mułu na kamieniach. Gumy nie stukają, ale kontakt z dnem czuć zdecydowanie.
Już płynąc, na echu widzę, że nie ma co się bawić w przesadne skakanie przynętami, bo woda ma zaledwie od 4,9 do 6 stopni. Czyli jest już bardzo zimna. Nie wiem jak tu, ale u mnie w domu ciśnienie padło na twarz. Zapowiada się nieciekawie.
Pierwszy rzut kopytem. Nie tak prostopadle do lądu tylko mocno w skos. Bardzo wolno szuram gumą, licząc się z tym, że zaraz będzie zaczep nie do ruszenia. I jest narastający opór. Silny ale niemrawy. Nie zacinam i po znacznym ugięciu się, tej mało pokornej wędki, coś jednak się szarpnęło i zwiało. Cóż… Branie było mniej więcej w połowie drogi na ląd, jakieś 25m od pontonu, na granicy większego uskoku. Niestety szybko zwijana plecionka, nie używana chyba od września, skręca się na tyle daleko od przynęty, że tracę z 15 minut na próbę rozwikłania węzła. Nie udaje się, i tracę poza czasem, też z 20m plecionki. Trudno, ale jestem już lekko zły. Ledwo się ruszam w grubym kombinezonie, założonym na spodnie i bluzę. Na to kurtka przeciwdeszczowa. Woda spływa po dłoniach. Start nieciekawy.
Zawiązuję nową agrafkę i takie samo kopyto. Rzut po mniej więcej podobnym torze. W pół drogi wyraźne, choć lekkie skubnięcie. Zacinam. Mówię cicho do Maćka, który zakotwiczył z 20m obok, choć nie wiem czy mnie słyszy w kapuzie na głowie, że jest jakaś malizna. Ryba faktycznie ledwo daje znaki życia. Jestem prawie pewien sandaczątka na 20cm. Tymczasem z każdym metrem, to coś zaczyna jakby rozumieć, że potencjalna ofiara jest pułapką i opór rośnie. Oczywiście nic nie wciąga mnie w toń, ale rybę już czuć.
Wspaniałe są takie chwile, gdy, szczególnie z takiej głębokiej, lodowatej, szarej wody, metr za metrem coś „wyjeżdża” i już, już myślę, że zaraz to zobaczę, a tu okazuje się, iż jeszcze nie.
W końcu ciekawość zaspokojona. Sandacz. Taki w okolicach 50cm.
Guma, biorąc pod uwagę jej przyzwoite rozmiary, zjedzona nad wyraz pewnie w stosunku do anemicznego pobicia.
Morale wzrasta. Mimo pozornie kiepskiej aury w dwóch rzutach, dwa kontakty.
Kolega ma jakieś branie. Po chwili drugie. Oba nie zacięte. Maciek łowi konwencjonalnie z opadu. Ja po około kwadransie i też spudłowanym braniu, mam kolejną rybę, większą o te plus – minus dwa centymetry od poprzedniej. Znów kilkadziesiąt sekund fajnego holu z głębi. Ta ryba wzięła bliżej pływadła z około 10m głębokości u podstawy spadu. Zapięta prawie identycznie, jak pierwsza.
Cztery brania. Wszystkie po rzutach w kierunku lądu ale nie prostopadle, tylko w skos i przy dosłownie pełznącej po kamykach gumie. Oczywiście rzucam też prostopadle do spadów i brzegu, ale poza urwaniem przynęty, to przez około dziesięć rzutów cisza.
Opływam Maćka i kotwiczę na przeciwległym skrzydle miejscówki. Strumyczek wpada do jakby rozległej zatoki. Całkiem sporej i jednej z nielicznych na tym zalewie.
Zauważam, że mam około pół centymetra wody w pływadle. Cóż – jedyna moim zdaniem, ale duża wada pontonów płaskodennych.
Dzień już w pełni. Zalesione wzgórza zieją mgłą jak jakiś ukryty wśród gęstwiny smok.
Kilka rzutów kopytem. Znów kontakt, ale jeszcze słabszy, niż te wcześniejsze, dyskretne skubnięcia. Zapamiętując kierunek rzutu po szczegółach na lądzie, szybko zamieniam kopyto na twister. Gumowy robal przeczołgał się z pięć metrów i nie tyle zeskoczył, co sturlał z jakiegoś uskoku.
Jakby ktoś powoli chciał urwać gumie ogon. Słabe ale wyraźne. Po zacięciu opór od początku mocniejszy. Chwilę później Maciek robi mi zdjęcie grubaska, który także nie bawił się z przynętą.
Rybę oczywiście, jak wszystkie wcześniejsze i późniejsze wypuszczam.
Tu mała dygresja. Spotkałem ostatnio wędkarza na starorzeczu. Nie wiem, czy chciał się pochwalić, czy tak po prostu – powiedział, że złowił w tym sezonie [2014] pięć sandaczy w tym niewielkim rowie. Cmoknąłem z zazdrością, bo w tym bajorze, jak i pobliskiej rzece gatunek ten jest nieliczny. W samym starorzeczu łowiłem w poprzednich latach od jednej do dwóch, czasem trzy sztuki na sezon, ale nigdy więcej i najwyżej takie pod 50cm. Tymczasem mój rozmówca miał ryby do bodajże 65cm. Na kałużę starorzecza to monstrum, a na blagiera facet nie wyglądał. W sumie to nie wiem po co, bo ani go nie pytałem, ani nie robiłem żadnych aluzji, ale potem dodał, że w tym roku zabrał tylko jedną rybę. Jednego z tych sandaczy na 54cm. Pomyślałem – spoko gość. Oby takich więcej. Potem znajomy, który „gotuje się”, gdy ludzie zabierają ryby jak leci, słusznie zauważył, że lepiej z takiej zaporówki na jakiej dziś łowię zabrać i 20 szt. w roku, niż jednego z takiego bajorka, bo to dla tak małego biotopu znacznie większa strata. I coś w tym jest. W 2014r nie złowiłem na starorzeczu ani jednego sandacza… Warto jednak krytycznie podejmować decyzję, choć nadal uważam, że jednak taki wędkarz, jakiego spotkałem jest ok w porównaniu do łupieżców, którzy zawsze wezmą, jak miarowa. Bo się należy. Ja na szczęście z wędkarzami, z którymi zdarza mi się wędkować, a poznaję takich ludzi coraz więcej, jesteśmy wolni od tego rodzaju dylematów.
Jest już zupełnie jasno, choć ciągle nam kapie na głowy, ale jakby mniej. Pocieszam się, że jest ciepło i bez wiatru. Powierzchnia zalewu bez jednej falki, nie licząc gęstych śladów po kroplach deszczu.
Do około 10.00 mam chyba jeszcze jedno spudłowane branie i wyjmuję kolejnego sandacza. Pierwszy kontakt był delikatny ale guma zjedzona zdecydowanie.
Cieszę się, że kij, który na ogół przeklinam i teraz rzadko ze sobą wożę, na sandacze jest świetny. Maciek zaliczył kilka pewnych kontaktów ale bez szczęśliwego finału. Załącza silnik i płynie pod przeciwległy brzeg. Ja zostaję.
W międzyczasie niebo od północy lekko pęka. Od półgodziny obserwuję zmagania dwóch spinningistów z brzegu. Na razie nie mają kontaktu.
Już się zaczynam cieszyć, bo prawie ustał deszcz i robi się jakby jeszcze cieplej.
Tymczasem od około trzydziestu minut nie mam nawet dotknięcia. A zmieniłem już dwa razy miejscówkę, cały czas w obrębie jednego większego obszaru. Tracę tylko kolejne dwie gumy. Trochę z nudów, trochę z ciekawości, co się stanie, biorę do ręki lżejszy zestaw. Po cichu liczę, że może okonki, nawet niewielkie ożywią nudną toń.
10.30. Długo nie cieszyłem się z lepszej aury. Nagle zrywa się północny wiatr. Jeden mocny podmuch. Przerwa. Kilka minut ciszy i się zaczyna. Wieje lekko z 25 – 30km/h. Fale liczne i duże, lekko się już załamują i miejscami robią białawe od nieśmiałej jeszcze piany. Dla mojego pontonu, to już trochę jest. Równocześnie spada temperatura. Zapewne o jakieś 2-3 stopnie, ale w połączeniu z tym wiatrem… Masakra. Wyciągam rękawiczki.
Stoję bliżej brzegu, w który uderza wiatr. Zmieniając miejsce, dryfuję, gdy już się rozpędzę – prawie 10km/h, jak pokazuje GPS. Wędkarze na brzegu mają już dość. Jakoś im się nie dziwię, a i zaczynam żałować, że nie mogę tak jak oni, po prostu zwinąć gratów i iść do domu/auta. Tym bardziej, iż przez kolejne 90 minut mam tylko trzy kontakty. Jeden pudłuję. Poza tym wyjmuję na lżejszy zestaw małego szczupaka.
Wziął w jednej z początkowych przerw między podmuchami wiatru. Potem muszę z konieczności wrócić do cięższych przynęt, bo wiatr wyczynia cuda z linką. Po dość mocnym pobiciu wyciągam anemicznie ubarwionego i kompletnie nie walczącego okonia na około 28cm.
Bezradnie rozglądam się wokół. Okazuje się iż najprawdopodobniej jesteśmy z kumplem jedynymi szaleńcami, pływającymi po akwenie tego dnia. Na lądzie widać około 15 osób poukrywanych w różnych załomach brzegu. Dzwonię do kolegi, że nic mi nie bierze, a Maciek na to, że ma już dwa sandacze i ładnego okonia [35cm], coś tam mu jeszcze spadło. Choć wiem, iż stracę masę czasu, łapię wiosła i do dzieła. Przynajmniej jest cieplej.
W połowie drogi jest mi trochę za ciepło.
Wzdłuż przeciwległego brzegu wiatr nie hula tak potężnie. Dno jest tu znacznie głębiej, a miejscami uskoki budzą respekt. Czternaście metrów to norma, a skacze nawet na dwadzieścia. Nie mam tyle linki przy kotwicy. Będąc około 100m od kolegi widzę, jak holuje rybę. Gdy dopływam do niego, uwalnia następną. Woda mocno faluje.
Ustawiam się bliżej brzegu. Z piętnaście minut i nic. Zero.
Okazuje się, że Maciek całkowicie zmienił taktykę. Podpływa do granicy wcześniej wytypowanego obszaru i gasi silnik. Przynęta w wodę i dryfuje. Z rzadka wykonuje minimalne ruchy wędziskiem. I łowi na duże jaskółki.
Wiatr znosi go z dwieście metrów na południe. Odpala znów silnik, podpływa do granicy, którą sobie wyznaczył i ponowne dość szybki dryf, ale trochę innym torem.
Tymczasem aura ponownie się zmienia. Jest około 13.00 Wiatr nadal silny, ale coraz dłuższe chwile ciszy. Niebo mocno się przeciera. Pojawiają się charakterystyczne ciemno-sine chmurzyska w otoczeniu takich mętno – białych. Gdzieniegdzie pasek błękitu.
Po chwili kumpel ma pięć sandaczy łącznie i wspomnianego okonia. Okazuje się, iż ryby na tak prowadzony, tego rodzaju wabik biorą.
A jeszcze jakieś spady miały miejsce. Tymczasem ja obchodzę się smakiem, bo na wiosłach pod wiatr 200m płynę za długo. Zdecydowanie za długo. Obserwuję kolejnych dwóch spinningistów na pobliskim brzegu. Ponoć mówili, że coś tam drobnego połowili, ale na moich oczach nie mają po co nachylić się nad wodą. Puszczam się w skos z wiatrem, ponieważ nijak, ani pełzając gumą, ani z podbicia – nic kompletnie mi nie bierze. Intuicyjnie liczę, że odnajdę zalane przedłużenie drogi, uznając jej ewentualne, oberwane krawędzie za dobre miejsce. Ale okazuje się, iż wybudowano ją tylko do przewidywanego poziomu zalewowego. W każdym razie nie odnalazłem jej przedłużenia. Zajęło mi to sporo.
Wiatr już zupełnie odpuszcza. Pojawia się tylko nieznaczny delikatny wietrzyk z zachodu. Dość silne, jak na grudzień i koniec dnia słońce, opanowuje coraz więcej nieba. Robi się sympatycznie, bo i realnie odczuwana temperatura rośnie. Sporo jeszcze chmurek.
Pół godziny później aura ma tendencję do totalnej „lampy”. Niebo robi się „szklane” i mimo braku wiatru czuje się przymrozek. Znów nieciekawie pod tym względem.
Wracam na poranne łowisko. Okazuje się, że znów pełzanie gumą w skos spadów daje brania. Powiem więcej – ostatnia godzina jest bardzo dobra. Szybko łowię, kolejnego sandacza. Tym razem po kilku rzutach bez efektu w grę wszedł duży Keitech. Może to zapach, może kolor. W każdym razie zadziałał.
Dzwonię do kolegi, bo mam kolejne dwa – trzy brania i choć spudłowane, to żywsze niż poranne. Maciek jednak nadal próbuje swoich sposobów, mimo, iż wiatr ustał.
U mnie melduje się następna szaro – srebrna ryba, ale w słońcu wszystko jakby nabrało nieco życia.
Ta aktywność ryb kusi mnie do sprawdzania , czy typowy sposób prowadzenia [opad] przynęty, da radę. Ale to dziś nie skutkuje. Wracam więc do mało ciekawego, lecz skutecznego czołgania się między kamykami.
Po chwili mam świetną, filmową wręcz przygodę [filmową, bo identyczną akcję widziałem na jakimś filmie WMH]. Po nieznacznej zmianie stanowiska mam zaczep. Podpływam za zaczep, bliżej brzegu. Jakiś wielki konar jest na 4m. Przynęta puszcza. W miarę cicho wracam, by rzucać jak przedtem, ale kotwiczę bliżej karcza niż poprzednio. I znów guma wpada miedzy kłody. Odkładam kij i strzelam z plecionki. Puściło od razu. Ledwo napiąłem linkę i buch! Oj, w porównaniu z tymi sennymi kłapnięciami, to tu zanosi się na coś innego. Początkowo jestem pewien szczupaka. Takiej późnojesiennej 60-ki, trochę niemrawo walczącej na większej głębokości. Ryba szybko spłynęła pod ponton i całkiem mocno pod nim zaparkowała. Oczywiście mam jeszcze bardzo duży zapas mocy w sprzęcie, a nie chcę tak na siłę ciągnąć zdobyczy. Tymczasem po długich sekundach na powierzchnię wypływa okoń – baleron. Trochę się roztrząsnąłem, bo dziwnym trafem nie spadł z tej wędki, jak przytłaczająca większość ryb tego gatunku, ale trzeba przyznać, że chociaż płytko, to zapiął się dość dobrze, bo w chrząstkę wargi, a nie w tę cienką błonkę jaką mają okonie zaraz za otworem gębowym. Grzecznie poczekał w podbieraku, a ja spokojnie wydobywam aparat, który już ledwo działał przy tych temperaturach [dlatego część fotek z telefonu]. Ale dla niego warto powalczyć z kombinezonem i kieszeniami.
Okonisko ma 41cm i bardzo ciekawy wzór pasków. Aż pooglądałem te nieliczne, moje duże, sporo tych średniaków, jakie złowiłem i wszystkie miały 6 pasów. Ten ma 8 cienkich pasków. Nieważne. Fajowy bonus.
Dopływa Maciek. Kiedy ucichł wiatr nie zaliczył nawet skubnięcia. Kotwiczy około 40m ode mnie. Zaczyna łowić jak ja. Pełzanie, pełzanie. Dziś trzeba z pokorą. Zero zadziora. Bardzo szybko ma sandacza, który zbliża się powoli do 60-ki. Ja tymczasem łowię kolejną, najmniejszą rybę tego gatunku podczas wyprawy – 42cm.
Powoli zaczyna szarzeć i robi się potwornie zimno. Znów przesuwam się o kilkanaście metrów, choć wyjmowanie kotwicy w tych warunkach to średnia frajda. Długi rzut. Szuru, szuru. Zaczep. Strzał z plecionki. Jeden, drugi – puściło. Znów się czołgamy. Branie. Jest! Tu od pierwszych metrów widać, że cokolwiek to będzie, najpewniej zostanie moją rybą dnia. Faktycznie, jest troszkę więcej gimnastyki i takie zdecydowane zwijanie plecionki i śmiałe podciąganie ryby na kiju idzie jakby mniej sprawnie. Ryba ucieka nawet przez moment mocno w bok. Sięgając po podbierak [jeszcze nie widząc ryby], jestem zdegustowany. Siatka jakby przylepiła się do pontonu. Ależ będzie śmierdolić. Choć sandacz czy okoń aż tak lepkie nie są… Tu ryba, tu ciągnę za rękojeść podbieraka. Ale zaraz – cały ponton jest w jakby lodowym lukrze, nawet uchwyt echosondy. Siatka…przymarzła. Wokół kaloszy mam pokruszony lód zamiast podłogi. Woda w pontonie też zamarzła! Nie ma żartów. W końcu wyjmuję sandacza. Szybkie mierzenie.
Maćkowi pierwsze fotki nie wychodzą, bo wyciągnięty aparat początkowo zaparował.
W spokojnym już słońcu ostatnia prezentacja przed wypuszczeniem kolczaka. Żaden olbrzym, nawet nie średniak ale moim zdaniem miał wyraźnie ponad 2, 5kg. Jak na pogodę, to jestem zachwycony całym dniem.
Po około kwadransie nastał półmrok, a brań już nie miałem. Zresztą plecionka odmówiła współpracy na mrozie. Kończymy. Było mi tak zimno, że wiosłowałem prawie tak szybko, jak kolega spływał na silniku. Potem jeszcze upojne pół godziny w mroku i lekko zmarzniętym błocie. Jako premia – siłowe składanie zamarzniętej gumy, by wepchnąć ją w pokrowiec – niemniej – fajne zamknięcie sezonu pontonowego. Było warto. Ta „mąka” na burtach, to lód.
W sumie miałem dwadzieścia pewnych brań; wyjąłem dziewięć sandaczy, dwa okonie i szczupaka. Kolega zaliczył dwanaście pewnych kontaktów. Wyjął sześć sandaczy, szczupaka i okonia.
Różnica taka, że wszystkie swojej ryby złowił w okresie silnego wiatru w dryfie. Ja tylko na początku wiatru złowiłem szczupaka i gdy się już rozhulało – mniejszego z okoni. Wszystkie pozostałe ryby skusiłem przy minimalnym wietrze, lub jego braku, ciągnąc wabik po dnie. Wydaje mi się, choć pewności nie mam, iż ściąganie gum pod ostrym kątem w stosunku do spadów, powodowało jakby zsuwanie się gumy z tych miejsc i odbywało dużo wolniej, niż gwałtowny zeskok, gdy przynętę sprowadzało się prostopadle do krawędzi stoku. Ten moment spowolnienia, chyba bardzo pasował sandaczom. Natomiast moje okonie i szczupak wzięły na równym dnie, jakby na półkach.
Jedna odpowiedź
Kapitalne łowienie, kiedy ryby biorą. A może po prostu są?
Tak czy inaczej – kawał dobrej dniówki 🙂