To będzie długa relacja. Wyprawa była dla mnie pouczająca pod kilkoma względami. Po pierwsze – przestałem się podniecać pstrągami po 35cm. Co więcej, po tym co mnie spotkało, to czterdziestka będzie taka sobie. Kolejny wniosek – kocha się i łowi największe ryby do jakich ma się dostęp, przy czym – faktycznie, dla kropkowańców można zwariować. Zacząłem już rozumieć, dlaczego duże pstrągi niektórzy uważają za nobilitujące: muszą mieć szansę urosnąć, trzeba takiego podejść, a to że weźmie okazuje się małym sukcesem wobec tego, czy hol się powiedzie. Wprawdzie nie zmienię  zdania i nie uważam pstrągów za bardziej szlachetny gatunek od innych „łuskowców”, ale to chyba najtrudniejsza ryba do wyholowania po zacięciu [pomijam trocie, łososie i głowacice, bo o nich nie mam pojęcia]. Wiem już, że pancerny zestaw nie zawadza, choć trochę finezji też nie szkodzi, aczkolwiek żyłkę 14-kę to można zostawić w domu, bo różnica między rybą 40cm, a 50+ jest taka jak między reprezentacją piłki kopanej Polski i Niemiec. Wiem też, iż moje wahadłówki są naprawdę dobre. Kolejne spostrzeżenie: jeśli w danej wodzie jest sporo dużych ryb, to nawet ktoś bez większego doświadczenia, byle był wytrwały, będzie miał choć kontakt z bykiem, a to wystarcza, aby zwariować na punkcie takiej zabawy, choć słowo zabawa jest zdecydowanie nie na miejscu, ponieważ warunki bardziej przypominają ćwiczenia dla rangersa, czy poważną partyzantkę, choć nikt oczywiście nie ginie. Na koniec coś, co chodzi mi po głowie od dłuższego już czasu i co z Patrykiem kiedyś dyskutowaliśmy, a co kieruję w naprawdę  dobrej intencji do moich znajomych z KPR – Panowie, organizacyjnie jesteśmy w lesie. Pewnie dlatego tam gdzie byłem, na jednej rzeczce odcinków no kill są cztery, a u nas w całym okręgu jeden i to wg mnie najsłabszy fragment na całej Rudawie „górskiej”. O tym jak grupa zapaleńców prowadzi swoje działania, napiszę na końcu, a wcale nie działają pod szyldem jakiegoś klubu, czy stowarzyszenia.

Jeszcze ostatnie spostrzeżenie. Wyprawa kolejny raz potwierdziła, że pstrągi w tego rodzaju nizinnych wodach, nie mają ekstremalnie ukierunkowanych preferencji pokarmowych, ani sztywnych pór żerowania. Dobrze podaną [z daleka] i poprowadzoną, atakują każdą przynętę niezależnie od jej rodzaju, wielkości ryby i pory dnia. Po prostu te ryby lubią się najeść jak jest okazja. Oczywiście brań brak, jeśli w wodzie pływają niedobitki, które jako tako dają się skusić rzeczywiście głównie wieczorami i rankami.

Jak się zaczęło? Napisał do mnie Pan Karol, teraz to po prostu Karol, bo jesteśmy już na „ty”. Zaprosił mnie nad fajną wodę pstrągową pod warunkiem zachowania dyskrecji. Po pierwszych opowieściach [wymieniliśmy się nr telefonów] myślałem, że chodzi o jakieś komercyjne łowisko – takich zaproszeń mam sporo; typu: „przyjedź pan, nic nie zapłacisz u mnie metrówy pływają, coś pan napiszesz”.  Kolejna myśl: to jakiś nowy – nie wiedziałem jeszcze gdzie to jest – odcinek licencjonowany dla ludzi z grubszą kasą, typu górny San, a mnie takie miejsca nie interesują nie tylko ze względów finansowych. Potem okazuje się, że stali bywalcy mierzą i robią zdjęcia pstrągom, które na oko mają więcej  niż 50cm. Mniejszymi nikt się specjalnie nie podnieca. Brzmi jak bajka? Mój rozmówca brzmiał na tyle wiarygodnie i kompetentnie, że nie miałem specjalnie wątpliwości, czy to nie jakiś kit, ale u nas, w Polsce?

Poniżej pstrąg Karola z maja tego roku, a mój Przewodnik ma podbierak ciut większy niż ja…

(fot.Karol)

W tym sezonie idzie mu wg jego opinii ciut słabiej, bo ryb powyżej 40cm ma siedemnaście i tylko jednego nad 50cm. Za to chodzą wiarygodne słuchy o wędkarzu, który mieszka znacznie bliżej wody i w tym roku ma potokowców  w wielkości 50+…. ponad 10. Kopara opada. No i to wszystko ponoć w jakiejś tam rzeczce. To mnie już totalnie zachęciło, bo żaden ze mnie łowca pstrągów, ale jakoś tak mam, że chodząc za tymi rybami czuję się tym lepiej, im w mniejszej wodzie je podchodzę. Kolejne opowieści powodują, że pakuję graty i tylko dzięki Agnieszce, mam coś więcej niż wędka i przynęty i że w ogóle mam jakąś kwaterę, którą mi znalazła, bo dla oszczędności czasu pewnie bym spał w aucie. A Karol kusi kolejnymi szczegółami…

(fot.Karol)

Okazuje się, że w pływają tam też przepiękne lipienie i piękne nie dlatego, iż takie są, tylko również z powodu rozmiarów. Od razu pytam, czy zdarza się je łowić  na spinning, ale odpowiedź mnie studzi; że owszem, tak, ale nie często i raczej tuż przed ich okresem ochronnym, gdy są trochę bardziej agresywne. Za to jeśli ktoś jako tako macha muchówką, łowi w dobrym, ale przeciętnym dniu do 10szt. W tym jedną rybę już pod 40cm. Taka średnia. Jakiś  dla mnie „kosmos”.

(fot.Karol)

Teraz ciut statystyki. Łowiłem trzy dni. W pierwszym dniu 3 godziny na rzeczce nr 1, na jej dwóch odcinkach. Dzień drugi to 7 godzin na dwóch odcinkach powyższej rzeczki, a potem 3 godziny na rzeczce nr 2. Dzień ostatni to 6 godzin na rzeczce nr 3 i potem 4 godziny na jednym fragmencie rzeczki nr 1. Jadłem słownie przez wszystkie dni trzy razy, a spałem 13 godzin. Stąd taki tytuł. Normalnie bym chyba albo zasłabł, albo usnął wbrew woli.  Byłem jak w jakimś amoku i szkoda mi było każdej minuty. Momentami to chciałem się rozerwać, bo nie mogłem podjąć decyzji nie tyle nad którą rzeczkę jechać, co na jaki jej fragment. Do tego Karol mówił, że czas nie jest może najlepszy, bo upał, woda niska, a do tego brudzona przez bardzo gwałtowne, choć krótkie burze. Wszystko przy skwarze i ilościach komarów, jak na krakowską miarę – niebotycznych. Zaliczyłem i piszę to z pełną odpowiedzialnością – około 200 brań, drugie tyle wyjść. Wyjąłem 70 pstrągów z czego 11 miarowych [nie śmiejcie się lokalni wędkarze – mierzę naszą „krakowską” miarą]. Spadło mi na pewno [liczę te, co dokładnie widziałem] nie mniej niż dalsze 20 ryb miarowych. Miałem styczność z dwoma dużymi rybami na pewno w tym z jednym smokiem i jednym dużym pstrągiem prawdopodobnie. Mimo dwóch rodzajów środków przeciwko komarom, załapałem się na około pół setki ugryzień komarów, bąków i czerwonej mrówy. Moja lewa łopatka wyglądała jakbym miał jakąś niefajną wysypkę – nie wiem czemu większość ukąszeń właśnie tam. Za to zero kleszczy. Presję wędkarską oceniam na 50 razy mniejszą niż na krakowskiej Dłubni, Szreniawie czy Rudawie; ilość posesji nad wodą lub w jej bliskim sąsiedztwie – mniejsza jakieś 150 razy. Daruję sobie opis kryteriów takiej oceny, bo szkoda na to czasu. A teraz do rzeczy.

Dzień pierwszy

Jestem na miejscu o 15.00. Nawet się nie rozpakowuję, tylko od razu idę najpierw za domek gdzie będę mieszkać i oglądam rzeczkę numer 2. Na dzień dobry dwie sarny wyskakują mi dosłownie spod nóg. Woda wygląda na dość mętną i głęboką. Ciurkiem bym jej nie nazwał. Potem z buta  400m i jestem nad drugą rzeką, która wg moich standardów rzeczką także już nie jest.

(fot.A.K.)

Szerokość jakieś 10m, wygląda na dość głęboką, leniwy nurt… Pierwsze wrażenie takie sobie. Do tego brzegi podmokłe jak diabli i chaszcze, chaszcze, chaszcze.

Karol przyjeżdża o jak się umówiliśmy  16.30. Nie ma co wylewać wiadra wazeliny. Powiem tyle, że mimo, iż jest dużo młodszy ode mnie, to jesteśmy z tej samej bajki. I nie chodzi tylko o ryby, ale w ogóle „czucie” świata. Oczywiście, jestem Mu wdzięczny za zdradzenie takiej wody, tym bardziej iż zdaję sobie sprawę z jakim ryzykiem się to wiąże, o czym sam się już nieraz  przekonałem, lecz nie tylko dlatego tak myślę. Po prostu mój Gospodarz jest fajnym człowiekiem, który mimo wielu problemów, które w tym kraju ma prawie każdy, stara się żyć bez takiej „napinki”. Krótko mówiąc ta sama częstotliwość.

Udajemy się nad pierwszy odcinek rzeczki nr 1. Trochę się uspokajam, gdy kolega mówi, że tam, gdzie będziemy jest znacznie mniejsza. Po kilku kilometrach jazdy jesteśmy. Jest niełatwo na pierwszych metrach: znów jakieś bajoro, chaszcze i dziury, okropnie zarośnięte brzegi i powalone drzewa. Ale woda faktycznie mniejsza. Rzut oka w lewo.

(fot.A.K.)

Rzut oka w prawo, w górę rzeczki…

(fot.A.K.)

Po około trzydziestu minutach ja nie mam kontaktu, a Karol łowiąc muchówką wyjmuje wielkiego kiełbia i spina około 30cm pstrąga. Z nieba leje się żar, zero wiatru. Z brodzenia nici. Dno to lotne piaski, których miąższość w porywach jest znacznie większa niż głębokość samej wody. Na nic moje spodniobuty. A tu jeszcze wychodzimy na łąkowy fragment. Woda jest jeszcze mniejsza. Ma jakieś 4m szerokości, około 40-80cm głębokości. W zasadzie dno składa się z mielizn obficie porośniętych moczarką kanadyjską, czasem jakimiś innymi roślinami – wszystko przylane 5-10cm wody, a taki obszar graniczy z dość głębokimi dołkami, rynnami.  Dla tych co znają, najbardziej przypomina dolną Sankę tylko dwa i pół raza szerszą, i z tą różnicą, iż brzegi są płaskie. Tzn. te trawy i tak koszone nie są zbyt wysokie i jak się je nadepnie, to jesteśmy blisko lustra wody, której uciąg jest dość wyraźny, ale nie bystry. Próbuję znów brodzenia, ale to samo: w miejscach, gdzie jest 10cm wody, zapadam się po pas w sypki piasek. Robię zdjęcie.

(fot.A.K.)

W pobliżu, znów jak na naszą krakowska miarę – zero ludzi, żadnych domostw. Cisza aż dzwoni w uszach, czasem przejedzie jakieś auto. Też w oddali. I pachnie tak, jak pod Krakowem w Zielonkach sto lat temu…

(fot.A.K.)

Łowi się trochę ciężko celując w te „dziury” w wodzie, ale ogólnie oceniam łowisko jako łatwe. Niewiele twardych zaczepów w samej rzece.Poniżej przykład. Ten wąski pas na drugim planie to czyste dno, głębsza woda. Ciemny obszar – kolonia moczarki.

(fot.A.K.)

Według Karola najłatwiej o dużego pstrąga z początkiem sezonu. Ryby nie wybrzydzają i podobno walą w przynęty, że chce wyrwać kij z ręki. Czasem nie ma co zacinać, bo ryba sama to zrobi z nawiązką. Wprawdzie wtedy jest większa presja i potokowce w innej kondycji. To dlatego uparłem się, że wolę trudniejszego ale kropkowańca z końca lata. Teraz ryby są okropnie wybredne. Fakt, mają kupę żarcia: masa owadów z lądu, masa kiełży, w rzeczce są okonie i płotki, kiełbie. Ilość żab w okolicy porównywalna tylko z jakimiś obszarami tropikalnymi. Po burzy ciężko jechać autem, by ich nie rozjeżdżać. Z przynęt obecnie  najlepsze są jigi. Coś co jest ciemne i może kojarzyć się z owadem. Z tym, że kolega łowi na większe niż moje. Jego mają 3-4cm i ważą 2g. Ja na razie uparłem się na wahadłówkę, tym bardziej, że mam jej już drugą, cięższą wersję. Dopracowałem je mocno także od strony estetycznej.

Dochodzimy do łagodnego łuku. Pod naszym brzegiem ewidentnie widać głęboką rynnę. Myślę, że z 1,3m jak nie więcej wody.

(fot.A.K.)

Mam w końcu branie. Taki plus – minus 30cm. Rzucam, licząc na to, że mu się jeszcze zachce. Wszak tylko lekko puknął. Karol twierdzi, że nie ma co katować miejscówki, bo w następnej może być aktywny inny pstrąg. Zarazem dodaje, że tutaj, na tym fragmencie w jednej rynnie może równocześnie żerować kilka ryb różnej wielkości. I ma racje. Tutejsze pstrągi na pewno różnią się od „moich” tym, że choćby ciut większe ryby [takie już 25-ki], nawet jak tylko wyjdą do przynęty, ale nie zaatakują, już rzadko dają się sprowokować drugi raz. Takie miałem przynajmniej te trzy dni. Coś kompletnie odmiennego niż moje około krakowskie doświadczenia.

Rzucam jednak uparcie. Po kolejnym podaniu blachy, czekam z dziesięć sekund aż przynęta opadnie do dna. Unoszę kij i znów te rośliny. Zdecydowanie, ale powoli  napinam żyłkę, a tam duża jak na moje wody  – srebrna smuga. Ciśnienie już skoczyło. To była właśnie jedna z trzech ryb, dużych ryb, z którymi był kontakt, choć w tym akurat przypadku, biorąc pod uwagę dalsze doświadczenia tutaj, pewien nie jestem. Ostrożnie dałbym pstrągowi do 45cm, ale dalej będą dwa przypadki mocnego przeszacowania wielkości ryb.

Nieco roztrzęsiony spięciem pstrąga, nie czuję upału, ciężaru spodniobutów, pocieszając się że i tak, jak nie brodzę, to świetnie chronią od kleszczy.

Znów do wahadłówki wyskakuje, tym razem maluch. Jest po 18.00 i coś się zaczyna dziać, choć zero spławów. Mam przed sobą, około 7m w gorę rzeczki kolejną sporą kolonię roślin. Tuż pod powierzchnią. Widać, iż nurt powyżej roślinnej wyspy jest zdecydowanie głębszy, a nad zielenią przyspiesza. Rzucam kilka metrów powyżej moczarki, czekam kilka sekund i zdecydowanie, szybko zwijam żyłkę. Poszła taka fala, że zwątpiłem, nie wiem – może nawet sobie przysiadłem. Tuż przed roślinami coś stało i zrobiło tylko szybki zwrot w kierunku blachy, ale trzeba było to zobaczyć. Ryby nie widziałem, nawet chyba nie dotknęła przynęty. Stała na głębszej wodzie, a słońce świeciło nam w twarz. Brzeg płaski, ostry kąt widzenia. Nie mniej kilka kolejnych strumyków potu spłynęło po plecach już nie tylko z powodu upału, mimo zbliżającego się wieczoru. Mnie jednak widok sprzed paru sekund wystarczył, by nie mieć wątpliwości z czym jest szansa się zmierzyć. Łowię żyłką 0,16mm. Przewodnik twierdzi z uśmiechem, że może być ciut za mało. Oj, wie, co mówi…

Kolejne branie, na następnej miejscówce jest jakieś inne i nie kończy się szybkim pstrągowym pływaniem. Niestety, to tylko mały szczupak. Taki z 35cm.

(fot.A.K.)

Ponieważ widzimy wędkarza kilkaset metrów wyżej, a z braniami coś słabiej, zwijamy się i udajemy na jeszcze wyższy odcinek. Kolejne kilka kilometrów i jestem jakby nad inną wodą. Głębokość podobna,  za to na dnie czyściutki, biały piaseczek i twardo. Nurt przeciętnie pod kolano. Wokół mnóstwo drzew, których masa gałęzi leży na dnie. Zakręty, niesamowite dołki – naprawdę bardzo głębokie. Nad głową już ciemnawo i chłodniej, za sprawą zieleni. Wszędzie w nurcie kępy przepięknych, jasnozielonych  roślin. Nie znam gatunku. Brzegi na ogół też płaskie. Można rzucać miejscami i po 20 metrów. I tu różnica. Pierwszy rzut – ryba. Drugi – ryba, trzeci – to samo. Małe, ale całe watahy. Błystkę ścigają czasem po 3-4 ryby. W końcu mam pierwszą, skromniutką trzydziestkę.

(fot.A.K.)

Chwilkę potem mam rybę ciut większą. W następnym zakręcie, będąc na brzegu zauważam trzy pstrążki. Takie po 25cm. Rzucam, delektując się ich zażartością z jaką podskubują wahadłówkę. W pewnym momencie rozpływają się jakby w panice, a taki w okolicach 35cm kłapie paszczą pod samymi nogami. Zauważył jednak ruch rąk i uciekł.

Prawie ciemno. Grają świerszcze i jest jakoś bajkowo. Mam znów mocniejsze pobicie. Pstrąg skacze jak wariat. Coś z nim nie tak; ma jakieś dziwaczne „wąsy”. Karol podbiera rybę i lekko zdziwieni mamy taki oto obrazek…

(fot.A.K.)

Pstrąg ma zaledwie długość 34cm ale „wpruł” wielką jak pół dłoni żabę, która jak widać nie do końca się zmieściła w całości, w brzuchu, a mimo wszystko postanowił jeszcze zaatakować jakiś deser. Błystka była cała w paszczy.

Cdn.

 

7 odpowiedzi

  1. Nie mogę się doczekać kolejnego odcinka tym bardziej, że na „mojej” Dłubni jak zwykle w przeważającej większości jedynie pstrągowe przedszkole pod 25 centów.
    Btw. czyżby Pan Karol również łowił Diaflexem Troutem jak Pan (o ostatnio również ja)?

  2. Na Dłubni nie jest łatwo o rybę miarową, a co dopiero dużą, choć znajomy złowił w 2012r więc nie tak dawno pstrąga na 47cm [poniżej Michałowic].
    Co do kija – świetna wędka w stosunku do ceny. Karol też łowi tym modelem.

    1. To nie nasz okręg, choć chciałbym, by kiedyś u nas tak było. Oczywiście jakichś szczegółów nie będzie. Dałem Karolowi słowo [a dla mnie ma to znaczenie], że nie udzielę bez jego zgody żadnych bliższych info. Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *