O tym, że nie zawsze warto kierować się pogodą, czy innymi okolicznościami na „nie” , niech świadczy niedzielny wyjazd. Rozsądek podpowiadał, by pojechać dzień wcześniej [sobota – słonecznie, dość ciepło i bezwietrznie, po niewielkim przymrozku w nocy]. Niestety w sobotę brakło sił. Miałem okazję brzdąkać na żywo w jednej ze stacji radiowych, powrót był tak późny, że nie próbowałem nawet wstawać o wędkarsko sensownej porze. A niedzielny ranek przywitał mnie totalnym zachmurzeniem z dość gęstym śniegiem i deszczem. I tylko dwa stopnie na plusie. Ciśnienie zwariowanie wysokie, jak na moje strony. Ten rok jest zresztą charakterystyczny: relatywnie bardzo często przy słonecznej i łagodnej aurze panują niskie ciśnienia, a przy pluchach wysokie. Czyli jest jakby na odwrót. Do tego u mnie powiewało i to nie na żarty.
Miałem okropny dylemat gdzie jechać, tym bardziej, że tych sensownych miejsc bardzo ubyło w tym sezonie z powodu, że stały się bardzo popularne [przełowione]. Ponton odpadł natychmiast ze względu na bardzo silny wiatr. Wszelkie bajorka były wielkim znakiem zapytania, bo jednak te kilka nocy z niewielkim mrozem, sugerowały pierwszy lód. Tu zresztą miałem kłopot, bo kilka dni wcześniej przejeżdżałem koło sporego akwenu, który był już w jakichś 70% pokryty lodem cienkim jak folia, ale jednak. Trzy dni potem tego lodu już nie było prawie w ogóle. Uznałem, że podjadę nad dość odległą, sporą rzekę. Nastawiłem się, iż połażę z godzinę – dwie i o kiju wrócę. Pojechałem tylko dlatego, że od dwóch tygodni nigdzie nie byłem. Chyba druga taka przerwa w tym roku.
Na namyślanie się straciłem dużo czasu i ruszam dopiero o 10.00. Finał takich zmagań „jechać – nie jechać” wpłynął także na brak aparatu. Zapomniałem o nim, stąd fotki słabsze. Już po 40km zaświtała nadzieja, bo pogoda na przejeżdżanym obszarze uległa widocznej zmianie. Po pierwsze idealnie sucho, po drugie bezwietrznie, po trzecie 4 stopnie na plusie, po czwarte wreszcie – niby zachmurzenie duże ale gdzieś tam jaśniejsze smugi na niebie.
Kilkadziesiąt minut później, bo przy okazji pomyliłem drogi, zaskakuje mnie sama rzeka. Jest czysta ale podniesiona dobre 50cm. Uznałem, że rzucę okiem nad pobliskie bajoro. Tak dla spokoju sumienia. To tylko kilka kilometrów. Tu znów niespodzianka. Owszem lód jest ale tylko na najpłytszej części, zaś główne „oczko” pokrywa bardzo wątły i cienki margines lodu. Szeroki na metr i tylko pod przeciwległym brzegiem. Woda kryształowa, ale też wyższa niż zwykle o jakieś 25, może 30cm. Wokoło obrazki jak po jakieś katastrofie. Silne wiatry, które przechodziły nad Polską, zrobiły tu istną czystkę w dzikim i bardzo gęstym drzewostanie. Połamało lub przewróciło kilka wielkich drzew. Połamanych konarów walają się setki, zaś gałęzi chyba tysiące. W sekundę jednak zapominam o rzece.
Tak się przyglądam i po oględzinach brzegu, na którym stoję odpuszczam sobie żyłkę 0,10mm. Przy tych krzakach w wodzie, to bym nie połowił. Tak przy okazji: ta dziesiątka, to nie dla szpanu, tylko zauważyłem, że tak późną porą, niewielkie okonki, które, co tu kryć – są głównym celem na takiej wyprawie, dziwnie gustują w tym, by bardzo lekka przynęta płynęła horyzontalnie w stosunku do dna. Przy grubszych żyłkach, to same ich zwoje czasem uniemożliwiają sensowne prowadzenie czegoś, co waży pół grama. Poza tym sama grubość żyłki rybkom nie przeszkadza. Jestem bardzo powściągliwy, co do wyników, choć marzy mi się wiele brań, nawet maleńkich rybek. Tonuję się w myślach, że to już grudzień, że sporo nocy z mrozem, ryby ospałe, pogoda, a miejscówka mocno eksploatowana itd. Tymczasem…
Przez cztery godziny [do 16.00] zaliczyłem około 60-70 pewnych kontaktów, wyjmuję kilkadziesiąt rybek. Wydaje mi się, że to całkiem dużo. Wyglądało na to, jakby ryby były równomiernie rozłożone we wszystkich fragmentach głównej części starorzecza. Odniosłem wrażenie, że jeśli przynęta pojawiła się w ich najbliższym sąsiedztwie, to była podjęta próba ataku. Poza tym odniosłem wrażenie, że wszystko pod wodą było bardzo statyczne, wręcz stało w miejscu. Potwierdził to jedyny tego dnia wędkarz jakiego spotkałem. Łowił z gruntu, początkowo na żywca. Po godzinie bez brań dał sobie spokój i zanęcił jedno miejsce, przestawiając się na białe robaki, albo ochotkę. Przynęta była bardzo, bardzo mała i nie widziałem zbyt dobrze. Złowił dwa okonie, sporą płoć i 7-8 kleni. Małych, takich do 25cm. Wszystko w krótkim czasie. Podkręcony częstymi braniami zakotwiczył się na amen w tej jednej miejscówce i przez kolejne trzy godziny miał może jeszcze trzy niewielkie ryby…
U mnie było mniej intensywnie, ale bardziej regularnie. Miałem jakby trzy części wędkowania. Cechą wspólną całego dnia były brania wyłącznie z dna lub z nad dna. Na początku odwołałem się do paprochów. Rybki brały raczej mało entuzjastycznie i niewielkie.
Ot, okonki po 15cm. Te małe ryby brały, jak napisałem na całej powierzchni, nad dnem. Jedynie, co można było zauważyć, to niewielka przewaga koloru czerwonego, a raczej różu, bo taką barwę miały wypłowiałe nieznacznie gumki. Pustych brań na takie przynęty raczej nie było. Jeśli cokolwiek zdecydowało się na anemiczny atak, to z pozytywnym dla mnie skutkiem. Trafił się niewielki klenik.
Rybki „wieszały” się niewyczuwalnie, dopiero narastający minimalny opór pozwalał się zorientować, że mam rybkę.
Po godzinie eksperymentowania z kolorami, uznałem, że jest nadzieja na cokolwiek więcej i zacząłem testować ripperki [5cm] na główkach 1g. Tu miłym zaskoczeniem i zarazem irytacją były sensowne, tzn. odczuwalne brania, ale z minimalną ilością skutecznych zacięć. A już całkiem „położył” mnie bardzo silny atak, ściągający mocno osadzoną gumkę, aż na łuk kolankowy. Tyle, że podobnie jak wcześniej, bez szczęśliwego końca. Zarówno na ripperki perłowe, jak i odmiany „zgnilizny” ryby reagowały podobnie. Ze względu na niską skuteczność zacięć, nie testowałem innych barw, a szukałem czegoś, co rybom łatwiej byłoby zjeść. Czegoś zarazem większego, bo ewidentnie ryby albo są tu już znieczulone na paprochy, albo tego dnia gustowały w większych kęsach.
I tu zaczyna się druga część wędkowania. Wybrałem 5cm twisterki na sporych hakach i gramowych główkach. Miałem trzy zestawy barwne:
– rubinowo-czerwone z granatowym brokatem
– zielonkawe ze złotym brokatem
– motor – oil z czarnymi „fusami”
Ten ostatni nie cieszył się w ogóle wzięciem. Z 15 flegmatycznych przepuszczeń i zero. Zielonkawym łowiłem na zmianę z czerwonym do końca dnia, ale tylko jak „purpurat” chwilowo nie miał adoratorów. Bo właśnie ta krwisto czerwona, spora jak na późne okonki gumka, była swoistym hitem wyprawy. Ryby atakowały ją niezwykle chętnie i były to ryby zdecydowanie większe.
Większość stanowiły wprawdzie smukłe, jakby rzeczne okonie, ale całkiem zdecydowanie broniły się przed wyjęciem z wody. No i przynajmniej w przypadku 1/3 kontaktów, czułem jako tako branie, a nie opór próbującej się uwolnić, już lekko podciętej ryby. Najmniejsze okonie też były mocno zainteresowane taką przynętą, stąd chyba wiele spudłowanych zacięć. Być może wynik byłby jeszcze lepszy ale od 13.00 dmuchnęło. Naprawdę bardzo mocno. Po godzinie, mimo założonych na tę okazję rękawiczek, byłem ledwo żywy i przed kapitulacją powstrzymywały mnie tylko kontakty z pasiastymi rybkami. Odnoszę wrażenie, że bardzo prawdopodobnym jest, iż wielu ryb nie wyjąłem, gdyż nawet nie wiedziałem, że mam branie. Gwałtowne szarpnięcia wiatru nawet tak cienką żyłką jak 0,14mm powodowały, że twister był podrywany/ przesuwany wbrew mojej woli, niekoniecznie we właściwych momentach i kierunkach. Jestem pewien: nieplanowany „ślizg” gumki nie raz wyrwał twister trzymany w takim momencie dopiero za ogon. Nie mniej cokolwiek się działo.
Te większe okonie siedziały głównie bliżej brzegów, a to chyba dlatego, że tu była największa plątanina, na szczęście cienkich gałęzi, które połamał kilka dni wcześniej mocny wiatr. Zresztą co trzeci – czwarty rzut, wyciągałem zaplątane w żyłkę drobne kijki. Niestety – musiałem wybierać między odhaczaniem gałęzi, a odhaczaniem ryb, ponieważ najlepszym sposobem było bardzo wolne przesuwanie twistera po mulistym dnie, ruchem samej tylko szczytówki. Niestety, idąca takim torem przynęta, tak samo łatwo jak kusiła pasiaki, tak samo łatwo podczepiała gałązki.
Udało się przy tej okazji zaliczyć także nieco bardziej przyzwoite garbuski.
I rybki jak powyżej naprawdę na parę sekund pozwalały zapomnieć o lodowatym wietrze. Łudziłem się, że będzie cieplej, bo na kilkanaście minut wyjrzało czyste słońce i pokazał się błękit, ale to był tylko moment. Potem zrobiło się absolutnie ponuro.
Od 15.00 wiatr nieznacznie zmalał, ale byłem już tak skostniały, że nie miałem ochoty na większe spacery. Uczciwie powiem, że mimo przyzwoitego ubrania miałem już kłopoty z chodzeniem po nieciekawym podłożu, z powodu zmarznięcia.
Końcówka dnia i szybko zapadający zmrok, mimo wyraźnej poprawy pogody był najsłabszą, trzecią częścią dniówki. Ryby wyjmowałem rzadko i niespodziewanie. Miałem też najwięcej spadów w stosunku do kontaktów z rybami w ogóle. W tym też okresie widziałem relatywnie dużo spławów . Były to zdecydowanie małe rybki. Pewnym niedosytem był brak czegokolwiek większego, choćby klenia [złowiłem dwa małe], ale nie wybrzydzam, biorąc pod uwagę, to na co się nastawiłem. Teraz tylko liczę, by tu jeszcze trochę wytrzymało i nie zamarzło. Bardzo bym chciał, aby to nie była ostatnia wyprawa w tym roku.
7 odpowiedzi
Dzień dobry,
Panie Adamie, może się myle, ale sądząc z ilości komentarzy pod tym tekstem, mam wrażenie że nie tylko ja wole czytać o nieco większych rybach. Oczywiście w każdym Pana tekście jest coś interesujacego – np. lubie czytać o pstrągach, nawet tych małych – inny pewnie o wzdręgach a jeszczy inny o jelcach. Jednak np. mnie odstraszają zdjęcia ryb okowymiarowych wiszących na haku i zniechęcają do czytania, pewnie jak zawsze ciekawie napisanego tekstu.
Ta nuta goryczy wynika z czystej zazdrości, bowiem nie wiem jak Pan to robi, że jest tyle razy nad wodą. Każda ryba cieszy. Właściwie miałem zapytać o coś innego. Mianowicie czy nie nastawia się Pan w grudniu na wiślane sandacze? Tak dobrych warunków pogodowych do ich łowienia nie było chyba dawno? Jeszcze inna sprawa – kiedy kończy Pan sezon boleniowy? Zdaje się, że co niektórzy łowcy okazów uważają listopad/grudziń za najlepszy do pobicia własnych rekordów rapy.
Pozdrawiam
Witam.
Już się tłumaczę 🙂 Tak jak kiedyś odpowiedziałem na uwagę podobnej treści – zdjęcia ryb [różnych] mają w mojej pisaninie rolę dokumentująca. To często minireportaże lub coś koło tej formy przekazu. W tym tekście chciałem pokazać, że przy odrobinie zmian można wśród ryb małych łowić ciut większe. Usprawiedliwiając się trochę; tylko ten pierwszy okoń jest z tych mikro. Podobnej wielkości jak następne „bywalcy” bez skrupułów ładują do wora, a ćwierćkilówka to już średniak w skali gatunku.Z drugiej strony takie mamy wody. Ja też wolę łowić ryby większe i takimi się pochwalić…A jak Pan napisał – o tej porze roku każda rybka cieszy.
Co do częstego bycia nad woda: nie tracę czasu na TV, zbędne siedzenie przy kompie [fejsbuki itp. bzdury], nie zaliczam kolejnych imprez [może dlatego, że miałem ich dosyć], odwalam kupę roboty od piątku do poniedziałku i jeżdżę na ryby autem, przy którym nie liczę się zupełnie z jego eksploatacją i tym ile pali. No i mam żonę, która doskonale rozumie mojego bzika, czasem [latem] podzielając go ze mną.
Na sandacze się nie nastawiam, bo na krakowskich wodach szkoda na to czasu. Boleniowy sezon u mnie kończy się we wrześniu, a czasem nawet w sierpniu, jak jest chłodno. Co do bicia rekordu rapy w listopadzie/grudniu, to ja jestem bardzo sceptyczny. Owszem, zauważyłem, że ludzie mają wyniki nad dolną Odrą, ale to chyba jednak „inne” ryby, inna pogoda. Na moich wodach dałem sobie spokój w tym temacie, podobnie jak wszyscy, których znam. Albo nie umiemy, albo bolenie na południu mają inne zwyczaje. Próbowałem przez dwa-trzy sezony. Nie biorę pod uwagę pojedynczych, przypadkowych złowień.
Pozdrawiam.
Nie ma co się tłumaczyć. Zresztą te ostatnie okonie bardzo fajne. Dla mnie sezon skończył się w październiku i dlatego zrobilem się nerwowy i sie czepiam. Ileż można kręcić muchy i strugać woblery bez samego wędkowania?
Wydaje się że Odra w dolnośląskim to całkiem inna rzeka niż Wisła u Was. Masa ryb powyżej i poniżej Wrocławia, woda praktycznie nie do przełowienia. Szczęśliwie zrzut chemikaliów z zakładu Rokita w Brzegu Dln za Wrocławiem i potworny smród uczynił z niej jedno z najlepszych łowisk sandaczowych w Polsce. Po prostu – ryb nie chcą jeść nawet koty i psy (chociaż niektórzy autochtoni jeszcze wolą rybę zabrać i wyrzucić do kibla niż zwrócić jej wolność).
O tej porze koledzy którzy tam mieszkają łowią okrutnie. A wielkość łowionych ryb rośnie wprost proporcjonalnie do spadku temperatury. Bolenie aktywne i widoczne do pooooźnej jesieni (cieplejszej niż tutaj w byłym krakowskim). Jednak zawsze o tej porze, tak jak większość, wolałem kłuć sandacze.
Witam ja śledze wędkarskie sukcesy Pana Adama od prawie roku od kąd zaraziłem się ultra lekkim spiningiem i po tych kilku miesiącach mogę napisać że złowienie okonka wielkości najmniejszego palca lub wzdręgi , płoci na 35 cm na ultra lekki spining to też wyczyn i wielka frajda Panie Arturze 🙂
Co do sandacza to w tym roku jest jakaś tragedia ani jednej miarowej sztuki.
Przy okazji jeszcze raz dziękuje Panu Adamowi za krótką ale przekonującą wiedze że małe ryby też potrafią cieszyć 🙂
Pozdrawiam i życze Wszystkim Wesołych Świąt oraz lepszego pod każdym względem roku 2014 .
Również ja jestem wdzięczny Autorowi za to, że zaraził mnie mikrospiningiem. Wzdręgi na lekkim sprzęcie w niczym nie ustępują walecznością nawet wiślanym kleniom i maja dodatkowo te wielka zaletę, że są niesmaczne. Dzięki temu długo ich nie zabraknie. Poza tym mnie na ten sam sprzęt skusiły się oprócz okonków rozmiaru ze wspomnianych zdjęć także prawdziwe Garbusy. W samym Krakowie. Tylko po prostu muszą w danej wodzie być… W Nowym Roku życzę wszystkim ( zwłaszcza Panu Adamowi )jak najwięcej czasu spędzonego nad wodą i spotkania z półmetrowymi okoniami i wzdręgami. Czekamy na piękne zdjęcia i nowe relacje !!!
Ja natomiast uważam, że wędkarstwo to nie tylko łapanie okazów bo każdy wie jaki jest stan naszych wód, to również kontemplacja z przyrodą i dobra opcja na zebranie myśli. Już od miesiąca nie byłem nad wodą ale już w styczniu jak będzie odpowiednia pogoda to ruszę nad rzeczkę.
Ja w artykułach autora znalazłem kilka ciekawych wskazówek. Pozdrawiam Wszystkich i Pana Adama oraz życzę zdrowych i spokojnych świąt.
Panowie, sądząc po odpowiedziach (bardzo pozytywnych i mądrych) myliłem się w swoim pierwszym komentarzu. Bije się w piersi. Życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku i dużo przyjemnych chwil nad wodą – niekoniecznie łowiąc okazy 🙂