Tak jak duże rzeki latem, tak późną jesienią uwielbiam wszelkie bajorka, dające szanse na brania wprawdzie na ogół niewielkich ryb, ale licznych. Zgodnie z moim wędkarskim kalendarzem wypadało odwiedzić starorzecze. Nastawiłem się, że nie będzie kolorowo. Kumpel był wcześniej dwukrotnie. Za pierwszym razem było słabo, za drugim praktycznie nie łowił, bo…nie było miejsca.
Jeszcze rok temu rekordowy tu „tłok”, jakiego byłem świadkiem, wyniósł” czterech wędkarzy na raz. Licząc z moją osobą. W latach wcześniejszych na ogół łowiłem sam. A jadąc wczesnym świtem w listopadzie, grudniu, to nie było innej opcji, jak wyciszone, bez pośpiechu, samotne spinningowanie. Woda wspaniała. Stałe połączenie ze sporą podgórską rzeką. Dla mnie było zagadką, dlaczego nikt tu nie łowi? Widać wszyscy koncentrowali się na rzece, a przyjezdni nie mieli pojęcia o starorzeczu, świetnie zresztą ukrytym w gąszczu zarośli. Latem nieprzeniknionych.
Poświęciłem masę czasu, wpisując różne formuły w wyszukiwarkach i w końcu trafiłem. Dosłownie na jednym, jedynym forum, było z trzydzieści wpisów na ten temat. Wszystkie wpisy z tego roku. Głównie dopytywanie się czy ktoś nie słyszał o czymś takim na tej rzece, nie był itp… I znalazł się jeden z dobrym sercem, który napisał, co i jak. Efektem jest najazd mięsiarstwa. Króluje żywiec, robal, dwie wędki. Pikanterii dodaje fakt, że to woda górska [jedna wędka, zakaz wędkowania w nocy, przynęty sztuczne i roślinne]. Już nie będę się rozwodził nad tym, że odkąd tu bywam [5 lat], to nie spotkałem żadnej kontroli. Po prostu obciach dla tego okręgu i tyle. Nie napiszę jakiego, bo o ile los tej wody jest przesądzony, to niech to, co żyje teraz, ma szanse dotrwać do wiosny. Wszak ilość wędkarzy będzie teraz rosnąć geometrycznie. Prorokuję, że w przyszłym sezonie nie będę w stanie złowić tu okonia na coś innego niż mikrojig. Po prostu nawet gramowe paprochy będą zbyt duże, dla tego co tu pozostanie.
Postanowiłem się przekonać jak jest. Melduję się 1 listopada. Tuż przed 6.00 pierwsze rzuty. Jest jeszcze ciemno, choć za ścianą drzew, daleko nad horyzontem pojawia się cieniutka blada smuga. Temperatura niska – minus dwa stopnie. Ręce grabieją. Widoczność beznadziejna . Panuje duża mgła, paruje woda, wzmagając uczucie zimna. Pierwsza różnica jaką widzę w porównaniu z latami wcześniejszymi, to niezbyt liczne spławy ryb. Tu czasami zastawałem widoki i dźwięki zapierające dech w piersiach. Głównie co do ilości plusków, ale nierzadko też co do ich głośności i wielkości. To było późnojesienne żarcie zgromadzonych tu okoni i kleni. Bywało, że do nieprawdopodobnie licznego towarzystwa dołączały pstrągi, czy sandacze. I tak było zawsze, aż do zamarznięcia tafli. Byle być o świcie. Pogoda nie miała wielkiego znaczenia. Teraz doznania ubogie. Na oko pojawia się może 20% tego co kiedyś. Nie mniej już w drugim rzucie mam okonia pod 25cm. Okazuje się, że to jedyny tego dnia w tym kalibrze. Zdjęcie nie wychodzi.
Ryby nawet biorą ale mimo wyraźnych kontaktów, mało co zacinam. Są po prostu małe. Myślałem, że ubrałem się wystarczająco ale tak nie jest. Dłonie, nieprzyzwyczajone jeszcze do zimna po wakacjach, aż bolą. Nie poddaję się tylko dlatego, że cokolwiek się dzieje. Trochę inny kontakt. Karaś. Zaatakował mały ripperek. Nie mam wątpliwości, że to był atak.
Po chwili mam kolejnego na paproszka: cała gumka w pyszczku.
Powoli się rozwidnia i z tą chwilą słyszę przyjeżdżające auta. Jedno, drugie, trzecie. Za chwilę jakiś człowiek na motorowerze. Wszyscy z żywcówkami. Ryby im jednak nie biorą. Pojawia się dwóch spinningistów. Przyszli od strony rzeki, więc chyba tam się im nie powiodło. Rzucają typowymi, sporymi bączkami kleniowymi. Zerują, ale się nie dziwię. Tutaj łatwiej klenie oszukać właśnie gumą na możliwie maleńkiej główce. Po około pół godzinie rezygnują i wracają nad rzekę. U mnie nadal coś się dzieje. Okonki typowe dla polskiego standardu.
Kiedyś ta wielkość była tu dolną granicą. Teraz to jedyne, które są w stanie cokolwiek przygiąć nawet lekką wędką.
Ranek już w pełni. Bardzo słonecznie i bez jednej chmurki. Lity błękit. Ciśnienie zjeżdża wyraźnie w dół. Wyczuwa się lekki północny wiaterek. Nad taflą starorzecza resztki poszarpanej i rzadkiej już mgły.
Wraz ze słońcem okonki i małe klonki, których kilka też złowiłem zaprzestają zupełnie aktywności. Mam za to sporo niemrawych brań jazgarzy, które chyba jako wolniejsze, dopiero teraz dochodzą do głosu.
Mam jakiś dziwny sentyment do tych mało atrakcyjnych wędkarsko ryb. Obawiam się, czy czasami tylko do nich nie będzie należeć przyszłość tego bajorka. Zwijam się o 9.00, bo brań zupełnie brak, nie licząc kleniowych malizn, których stadko namierzyłem w południowej części starorzecza.
Tyle, że 20cm ryby tego gatunku, szczególnie tutaj, to nie jest mój cel. Zaliczam więc zaledwie 25 okoni, kilka jazgarzy i klonków, plus dwa karasie. Słabizna. Kończę, podobnie jak grunciarze. Oni chyba wracają do domów. Sądząc po rejestracjach są z nieodległych okolic. Ja, by na darmo nie przejechać sporej długości trasy, idę jeszcze nad rzekę. Znajduję niezłą kumulację kleni. Co więcej, po kilku podejściach i zmianie taktyki, okazuje się, iż ryby współpracują całkiem nieźle. Opiszę to w osobnym tekście, bo może wielu z Was skorzysta ze spostrzeżeń, tym bardziej, że potwierdziłem je ze sporym, pozytywnym okładem tydzień później.
Starorzecze testuję raz jeszcze, dziesięć dni później. Panuje zupełnie inna aura. Całą noc siąpi dość intensywny deszczyk. Aktywność ryb bardzo słaba, mimo przeciętnego ciśnienia. Temperatura pięć stopni na plusie. Mimo nielicznych brań, stoję w deszczu i się cieszę. Jak nic będę sam. Tymczasem od 7.00 przestaje padać, a o 8.00 świeci piękne słońce, mimo, że na niebie mnóstwo jeszcze chmur.
Po około 40 minutach mam do dyspozycji tylko swoje stanowisko. Jak na zawodach. Obok rozłożył się facet z dwoma żywcówkami. Ledwie postawił zestaw – branie. Okonek w granicach 17cm. Za chwilę drugi, trzeci. Wszystko w siatę. Łowił na małe żywczyki. Bardzo małe. Słonecznice? Karaś. Siata. Nie wiem, co mnie zaczyna irytować: to, że mam tylko dwa okonki, czy ten jego niezachwiany rytm ryba-siata, ryba-siata. Podchodzi do mnie około trzydziestoletni spinningista. Mieszka tylko kilkanaście kilometrów stąd, ale jak sam przyznaje dopiero drugi rok tu jeździ. Nie wiedział, że to starorzecze istnieje. Narzeka, że jeszcze w zeszłym sezonie można się było pobawić, ale teraz „dziadory” tną wszystko jak leci. Potwierdzam jego spostrzeżenia. Łowimy wszyscy tak blisko siebie, że ten obok musiał słyszeć. Widzę, jak próbuje dyskretnie wpakować do siatki kolejnego okonia. Przepraszam, okoniątko. Ryba na bank nie ma nawet 15cm. Jakiś oszołom. Przyjechał autem za na oko 30 tys. Więc żaden biedak. A jednak… Tymczasem ryby na chwilę przestają brać nawet temu chciwcowi obok.
Dwóch spinningistów się poddaje. Zajmuję miejsce jednego z nich. W jego rejonie pływa spore stadko jakichś ryb. Byłem pewien, że klonki. Faktycznie dość szybko łowię dwa, ale reszta odpływa poza zasięg rzutu. Zmieniam żyłkę z 14-ki na 10-kę. Bardzo szybko łowię kolejne osiem sztuk. Tak trochę za nimi wędruję na ile pozwalają inni wędkujący, bo po każdej złowionej rybce, stadko odsuwa się o kilka metrów. Wśród nich mam kilka maleńkich, ale przepięknie wybarwionych już jazików.
Znów około 9.00 kończę z dziesiątką kloneczków do 25cm , paroma jaziami i słownie czterema okonkami. Bardzo licho. W międzyczasie koleś z żywcami wyjmuje największego jakiego tu widziałem dotąd okonia. Ryba w granicach 33cm. Szeroki, bardzo ciemny z prawie krwistoczerwonymi płetwami. Siata. Facet robił, co mógł by rybę wyjąć bezszelestnie, ale była zbyt duża. Nie wiem, czy krępowała go moja obecność, czy nie chciał innym pokazać, że ma fart. Pozostali będący w polu mojego widzenia, niezależnie, czy łowili na robaki, czy żywca zerowali. Ryb jest tu już bardzo, bardzo, bardzo mało. Nieprawdopodobne, co kilkunastu matołów może zrobić z tak urokliwej wody w słownie jeden sezon.
Cóż. Mając dość takich obrazków zwijam się nad rzekę. Na starorzeczu raczej nie powtórzy się już dzień, jak moja pierwsza tu, wizyta przed kilku laty: pod koniec października, w totalnej ulewie. Godzina 14.00. Chyba z trzydzieści rzutów z rzędu nie przeszło bez brania. Co drugi – trzeci pasiak miał 25-27cm. Było ładnie i kolorowo. I taka była norma. Później ogromny kleń najnormalniej złamał mi hak w twisterze. To się raczej nie powtórzy.
Z tak nieciekawymi refleksjami poszedłem poprawić sobie humor wśród wielkiego stada rzecznych kleni. Te na szczęście nie zawiodły, o czym napiszę następnym razem, chyba, że uda mi się zakończyć wywiad na temat bardzo przyzwoitych szczupaków, regularnie łowionych w niewielkiej rzece.
5 odpowiedzi
Smutno to jest na rzekach *pstrągowych*, na Sole, Skawie, Rabie, Kwisie, Bobrze, na Dziećkowicach gdzie wybito sandacza i wielu innych fantastycznych niegdyś łowiskach…
Co tam jakieś starorzecze z okonkami zapomniane przez Boga. Nie wiem ile Pan zna jeszcze tajnych miejscówek, ale wiara w ich ciągłe istnienie wydaje się dość naiwna… To tylko kwestia czasu, ale z pewnością wszyscy to wiemy. Oh, ile się nasłuchalem żalów o tajnych pstrągowych rzekach, odkrytych i wyczyszczonych z ryb. I co? I nic. To naturalna kolej rzeczy w naszym kraju. Oszołomy, matoły – ostro. Jedzie Pan po bandzie. A przecież „dziadki” albo łowią niezgodnie z regulaminem czyli są kłusownikami a wtedy dzwoni się po Policję (ha ha już widzę jak się przedzierają przez krzaki na starorzecze), albo łowią zgodnie z nim. A wtedy nie oni są oszołomami tylko gospodarz łowiska, który pozwala na taką rzeź lub ma w dupie swoją wodę i jej ochronę.
Napisze skrajnie, z lekką przesadą – niech te wszystkie tajne miescówki zostaną odkryte, a ryby wybite i zeżarte, niech nadejdzie apokalipsa. Może właśnie taki wstrząs jest potrzebnym łowiskom administrowanym przez pzw?
No, właściwie w obecnej chwili, to została mi już tylko jedna w miarę tajna woda. Stąd ta frustracja. A poza tym, to zgadzam się z powyższym. Jedynie nie chciałbym jednak apokalipsy, choć pewnie absolutnie puste wody są gwarancją zmian radykalnych. Tyle, że wszytko można odwrócić, bez dochodzenia do sytuacji ostatecznych. Jeszce w latach 70-ych Holendrzy zżerali prawie każdą rybę jaką złowili. W obecnej chwili ich „kanałowe” i nieciekawe wizualnie wody kwitną. Droga do tego była prosta: umiarkowany regulamin i bardzo ostre, egzekwowane kary za jego łamanie. U nas nie ma ani racjonalnego regulaminu, ani, poza pojedynczymi sytuacjami ostrych kar. I jak dotąd gospodarze wody [okręgi] miały głęboko w tyle realną opiekę. Nie liczę na zmiany w kierunku mojej, zdaję sobie sprawę – skrajnej wizji wędkarstwa, ale liczę, że nowi ludzie zdobędą się choć na dostosowanie regulaminu do tego, co mamy obecnie w wodzie. W innym przypadku, będzie jak Pan napisał: apokalipsa.
Nie znam historii wędkarstwa na zachodzie, ale podejrzewam, że jesteśmy za nim 30 i więcej lat do tyłu. Tak jak niegdyś Duńczycy i Niemcy regulowali rzeki, tak od lat trwa tam ich renaturyzacja celem przywrócenia bioróżnorodności. My jesteśmy na etapie pisania moratorium… chociaż trzeba przyznać, że działania zapalonych społeczników mają efekty. Gdzieś na Pomorzu grupa zapaleńców za własną kasę buduje tarliska dla troci, gdzieś SSR łapie po nocy kłusoli..
Od lat łowie na Osach, ciułając kasę na kilka wypadów w roku. Wędkowanie na odcinku regularnie zarybianym, chronionym i umiejętnie gospodarowanym, powiedzmy „wzorcowym” – to wydatek rzędu 75 zł/dobe i ok 1500 rocznie. Czyli kupa kasy. Ale chyba musi to tyle kosztować – etety strażników, auto, benzyna, obsługa wędkarzy nad wodą i sprzedaż licencji o każdej porze dnia i nocy. To robi wrażanie.
W każdym razie chodzi o to że powstają nowe łowiska „no kill” i jest na nie popyt.
Ale przedtem te rzeki musiały zostać wytrzebione z ryb, lub borykały się z problemami które mogły je doszczętnie zniszczyć. Teraz wędkarze płacą tam dużą kasę, przestrzegają regulaminu a widząc nieprawidłowość – reagują. Przyznam się że takie rozwiązanie mi odpowiada, bo widze że to działa. I nie czuje frustracji że nie złowie ryby, bo nawet jeżeli, to po prostu te nie brały.
Nie opłacam rocznych składek w pzw. To taki mój własny protest. Nie mam już czasu ani ochoty się wygłupiać i przepuszczać godzinami nimfy nad dołkiem w którym od lat nie ma już ryb…
Tylko czasem kiedy zatęsknię za rzecznym spinningiem kupuje dniówkę na Wisłę i skłuje kilka boleni… na ich szczęście chyba nie są zbyt smaczne (bo złowić je dość łatwo)
Witam.
Jest mniej więcej jak Pan napisał: 30 lat do tyłu. Mnie wkurza to, że chyba we wszystkim jesteśmy jakieś 30 lat do tyłu. Tak jakby nie można się uczyć na błędach innych. Przykład: w Europie Zachodniej powszechnie betonowano rzeki, jako obronę przed powodziami. Okazało się to chybione. Tak od połowy lat 90-ych jeśli reguluje się rzekę, to tak, by nie zmieniać jej wyglądu, nie ingerować w życie biotopu. Da się i nie jest to droższe niż betonowanie. Nie zam się, ale mam wrażenie, że nawet tańsze [może to jest powód?]. Rzeki zmasakrowane renaturalizują. Da się. Da się nawet w Czechach. U nas się nie da. U nas dojdą za 20 lat do tego, co można z pożytkiem dla ludzi i kraju „zerżnąć” od innych teraz…
Cóż, dla mnie opłata 1500zł jak na razie jest do wzięcia. Sam nie wiem, czy w końcu ktoś mnie nie zniechęci i też nie pójdę tą drogą. Nie mniej proszę zauważyć koszty łowienia np. w Holandii. Taniocha! Roczne zezwolenie na jakieś 80% wód to kilkadziesiąt zł. A ryb wiele. Dlaczego? Bo wychowano nie tylko wędkarzy, ale cały naród. Jest umowa społeczna, którą przytłaczająca większość respektuje i ryb NIE ZABIERA. Ale tam nie ma związku wędkarskiego na podobieństwo naszego, który musi utrzymać tabun dyrektorów do spraw czegoś i hordy nienażartych wędkarzy. Zresztą w podobnej sytuacji, u nas setki cwaniaków zacierałyby tylko ręce, śmiejąc się z naiwnych, stosujących się do zasad. Cóż, chcecie ludzie mięcha, musicie płacić i to coraz więcej. Niestety, poza małymi wyjątkami wśród Słowian coś takiego jak umowa społeczna, jest nie do zrealizowania. Podobnie jak cała ta psudodemokracja i psudowolność. Tylko wszystko się kiedyś kończy, a koniec tego szaleństwa będzie bolesny.
Kiedy nadchodzi jesień, a później, kiedy temperatura zaczyna zjeżdżać poniżej 10 stopni, lubię często wracać do tych samych tekstów o starorzeczu. Do tych magicznych zdjęć z poranków, na których od samego patrzenia robi się zimno. Także do tych grudniowych z mroźnym powietrzem, wykonanych w południe przy błękitnym niebie i zalanym terenie.
Pamiętam wspólne wędkowanie, kiedy nie potrafiłem odkręcić termosu z gorąca herbatą bo miałem tak zmarznięte ręce. Było super.
Dzięki.