Jest późny październikowy wieczór. Gdzieś za plecami, za wielkim wzgórzem dogasa słońce. Po długim, naprawdę, wyjątkowo długim marszu tego dnia, stoję wreszcie przy aucie. Jest bardzo chłodno – trochę zmęczony szybkim spacerem powrotnym, dymię jak lokomotywa. Składam sprzęt, patrząc na pobliską rzekę, cały czas mając przed oczami emocjonujące obrazy z mijającego dnia. Tak, przeżyłem świetną wędkarską przygodę. Dwie życiówki, w jeden dzień. Chyba pierwszy raz mam taki przypadek. Rozmarzony, zastanawiam się, czy częściej nie moglibyśmy przeżywać takich chwil? Wystarczyłby kawałek wody, niezdziesiątkowanej przez chory regulamin i ludzi bez refleksji . Albo kawałek dzikiej, niezadeptanej wody, który miałem szczęście znaleźć. Przecież ryby są proste do złowienia. Jak są…
Nie wiem jakby wypadki się potoczyły, gdyby nie moje roztargnienie. Tak naprawdę wszystko zaczęło się tydzień wcześniej.
Kilka razy rozmawiałem ze sprawdzonym, wędkarskim kompanem – Maćkiem. Sprawdzonym, bo o racjonalnym podejściu w temacie zabierania, a raczej nie zabierania ryb. Poza tym można liczyć na jego dyskrecję. Koniecznie chce te jazie zobaczyć. Tyle, że nie zawsze ma czas. W końcu umówiliśmy się. Jak zwykle w takich momentach wszystko jest na „nie”. Panuje bardzo, bardzo wysokie ciśnienie, a już wiem, że te jaziole takiego nie lubią, niezależnie od innych czynników. No, a „inne czynniki” także nie sprzyjają: już któryś dzień wieje bardzo ostry i zimny wiatr ze wschodu. Nad ranem trawy są oprószone na biało przez niską temperaturę. Niby zwykła rzecz – przymrozki. Panuje totalna lampa. Nie ma nawet najmniejszych chmurek. W dzień, tak około południa robi się w silnym słońcu dość ciepło, jednak wystarczy wejść w jakieś zacienione miejsce, by pozbyć się złudzeń. Mam przy tym, to, co o tej porze jest jakąś nieodłączną dla mnie zmorą – kosmicznie boli mnie gardło. Rezygnujemy z wyjazdu porannego i umawiamy się dopiero na 13.00. Maciek ma i tak niemały kawałek drogi do przejechania. Nie ma co, odczuwam duży dyskomfort. Rzadko, naprawdę rzadko jest tak, że gdy już ktoś ze mną jedzie, to są fajne warunki. Wprawdzie wiem, że kolega nie ma ciśnienia na złowienie za wszelką cenę, nie mniej fajnie byłoby pokazać, choć jednego „misia”.
Nad wodą mówię, że na cuda to nie ma co liczyć i nie mam wątpliwości, że Maciek wie o co chodzi, ale i tak czuję jakbym się usprawiedliwiał. Najpierw idziemy razem, tzn. Maciek podgląda jak łowię, ale że nie są to żadne odkrywcze i trudne techniki, to dzielimy się jaziowym matecznikiem i łowimy już samotnie.
Pierwsze, dwie godziny mijają powoli, wraz z monotonnie płynącą wodą z rzadka zakłócaną jakimś niemrawym spławem. Wieje jak wiało, świeci jak świeciło – cieszę się, że mam okulary, chroniące oczy. Jedynie krótkie, nerwowe zaczepki klonków, na ułamki sekund budzą człowieka. Jak zwykle tutaj – nie należą do ryb okazałych.
Obawiam się iż skończy się jak zwykle gdy kogoś zapraszam na ryby, czyli znów pochwalę się zdjęciem za kilka dni, a teraz będzie lipa. W gardle mam żyletki. Tyle na rybach nie trzeba dużo mówić. Dobrze, że takie wędkowanie jest bardzo powolne. Ciężko się zmęczyć.
Szczęście się jednak uśmiecha tego dnia. Rzut, jak wszystkie poprzednie na nowej miejscówce, gdy kilka przepuszczeń pod samymi trawskami nic nie daje: lekko w skos. Maleńki bączek upada z cztery metry od zalanego lądu i maksymalnie z 10m w dół nurtu. Przy tym wietrze nie ma szans na nic więcej. Z racji tego, iż ryby się nie pokazują, to prowadzę wabik jakieś 10cm pod powierzchnią, ale właśnie powinien być przed pękiem trawiastej rośliny, której czupryna leży na tafli; przyspieszam więc, by przeczołgać wobka po zielsku. Gdy przynęta jest kilkanaście centymetrów przed krawędzią kępy wodorostów [jeszcze „żuka” nie widzę], pojawia się majestatyczny garb i czuję zdecydowane pobicie. Ryba typowa, jak na ten fragment – tak do 50cm. Po pierwszych, krótkich szamotaninach, cała złota w słońcu, odchodzi powoli, nieznacznie pod prąd. Wiem, że już najtrudniejsze za mną, sięgam po aparat.
Zaraz też dzwonię do oddalonego o kilkaset metrów Maćka. Kolega przybywa w momencie, gdy szykuję się do pierwszej próby podebrania. Udaje się dopiero za drugim razem. Całość jest nawet sfilmowana, ale, że spontanicznie i w pośpiechu, to nie zaprezentuję tego filmiku. Obiecuję, jeśli jazie będą tu na wiosnę, zrobić coś dłuższego i rzucającego więcej światła na całą zabawę.
Ryba jest na zalanych trawskach. Mam okropny kłopot by wyjść na twardszą część lądu, bo przy podbieraniu jazia zrobiłem jeden mały krok do przodu i nawet nie zauważyłem jak zapadłem się po biodro w szlam. Spaślak jest zapięty za sam koniuszek mordki. Ma 48cm.
Trochę go tarmosimy w tej sesji, każdy z nas chwilkę chce go potrzymać, ale nie mam wątpliwości, że w mokrych rękach, przy tak niskich już temperaturach [realnie 11 stopni], rybie nic nie jest. W wodzie odpływa po kilkunastu sekundach trzymania jej w rękach. Jeszcze stoi kilka sekund wśród zalanych traw, by dać wielkiego susa w nurt, ciągnąc za sobą ogromny obłok osadów.
Nastrój poprawia mi się o 100%. Nie ma żadnej ściemy. Ryby są tutaj i to w rozmiarach bardzo godnych, jak na ten gatunek.
Ponownie się rozdzielamy. Niestety, nie licząc małych kleni, to nic się nie dzieje. Dosłownie na ostatnie pół godziny, proponuję koledze fragment z 500m wyżej, a ja obrabiam ten odcinek, który Maciek wcześniej zaczął. Zaczyna się robić szarówka więc w desperacji zakładam perłowy, okoniowy twisterek. Mam ostre wyjście jakiejś ryby, którą udaje się zaciąć. Okazuje się nią drugi jaź, najmniejszy jakiego tutaj jak na razie łowię. Ma 40cm i nawet nie capnął gumki w pyszczek, tylko jakoś zaczepił się pod brodą.
Kończymy. I to jest ten moment. Opieram kij z kołowrotkiem o bok auta. Robię to mechanicznie, bo dzwoni do mnie ojciec. Przebieramy się, gadamy, jest naprawdę zdecydowanie zimno. Trochę pośpiechu. Żegnam się z Maćkiem, dzwoni Agnieszka. Jest całkiem ciemno. Cofam na dwa razy, żeby wyjechać z trawsk. No, w końcu jadę. Mimo dość długiej drogi i tylko jednej sensownej ryby, wracam bardzo zadowolony. W garażu gaszę silnik, odruchowo obracam głowę i tak jakoś pusto na tylnym siedzeniu. Mimo to jeszcze bez obaw otwieram bagażnik, biorę plecak, otwieram tylne drzwi i… Dramat! Nie ma kija!!! Moja, chyba najbardziej zasłużona wędka, cudowne lejące się 3m, do którego bez lęku jak się okazywało wielokrotnie, mogłem podpiąć linkę – pajęczynę. O ile z kijem mam związek, że tak powiem emocjonalny, to kołowrotka szkoda z przyczyn czysto praktycznych. Współpracuje on ze szpulami różnych marek, a sześć szpulek z różnymi linkami w jednym modelu to dziś raczej nieosiągalny luksus [to dlatego na zdjęciach możecie oglądać jakieś „dziwne” kołowrotki – to zazwyczaj jeden i ten sam tylko szpulki od innych modeli].
Pierwszy obrazek jaki mam przed oczami, to wędka oparta o tylną część boku auta. W ciemnościach niestety nie rzuciła się w oczy. Odpalam znów silnik, patrząc na zegar. Szybko spać to ja dziś nie pójdę. W tym samym momencie dzwoni Paweł, by spytać jak było. Opowiadam jaką mam masakrę. Nieoceniony kumpel oferuje pomoc. Fakt, ma w porównaniu ze mną bliżej. Kij odbiorę sobie przy jakiejś okazji. Uczulam kolegę by nie podjeżdżał na miejsce jak zwykle, bo nie wiem, jak kij upadł. Z drugiej strony jak złe fatum, kołacze mi się w głowie dziwny dźwięk, który wziąłem za urwanie grubej łodygi jakiegoś zielska, które zaplątało się w koło auta.
Sporo później dzwoni Paweł. Rzeczywistość jest ponura. Kij rozjechany i to podwójnie, chyba ciągnąłem go za autem, bo leżał dużo dalej niż parkujemy samochody i co więcej – kołowrotek też nie ocalał…Smutek.
Paweł nie wytrzymuje i parska śmiechem. Wkręcił mnie jak dzieciaka. Podobno wszystko gra. Uff!
Kilka dni później. Niekoniecznie po drodze, ale zajeżdżam do kumpla, do pracy odebrać wędkę. Wszystko jest jak należy. Wczesny ranek. Mglisto, ale dość ciepło. Lekka zachodnia cyrkulacja; jak to mówię – miękkie powietrze. Na ogół taka pogoda sprzyja. Do tego ciśnienie dokładnie z tych najlepszych. Zaliczyłem już tyle wypadów, że jak sroka w kość gapię się w barometr, bo wiem, że jak jest nie więcej niż 980hPa to jest ogień, a 978hPa traktuję już jak wartość magiczną. A dziś tyle właśnie jest. Jaziole powinny szaleć.
Jakiś czas potem wysiadam z auta nad wodą. Pierwsze trzaśnięcie drzwiami i kątem oka dostrzegam sporą falę, odchodzącą spod samego brzegu. Już tu! Co będzie niżej? Gorączkowe montowanie wszystkiego, pieczołowicie sprawdzam czy żyłka 0,10mm pewnie zawiązana na woblerku. Postanawiam tym razem rozpocząć tuż przy aucie. Pierwszy rzut. Ewidentne pobicie. Raczej kleń, może ciut większy niż tutejsza średnia. Nie wiem czy ta sama ryba; dopiero w czwartym podejściu zacinam skutecznie i widzę jak jakieś 40cm kija odpada i zjeżdżą po żyłce. Z wędki robi się w sekundę sztywniak, mam obawy, czy żyłeczka nie pęknie. Rybę wyjmuję wchodząc z poświęceniem w głębokie bajoro. Klenik ma 30cm, a ja z rozpaczą oglądam leżącą w tle szczytówkę.
Miazga. Musiałem jednak przejechać wędkę. Pewnie przy tym cofaniu na dwa razy… Kijaszek, który mimo delikatności wielokrotnie dawał sobie radę z blisko metrowymi sumkami na żyłkach typu szesnastka, na którym wyjmowałem swoje pierwsze bolki – 70-ki, padł pod kołami techniki, a raczej mojej sklerozy. Żadna z moich wędek nie była tak zasłużona jak ta i na żadną nie wyjąłem tak wielu ryb. W końcu używałem jej 10 lat bez jednego miesiąca…
Kij kijem, ale zdaję sobie sprawę, że jestem „w lesie”. Złamałem swoją podstawową zasadę, mówiącą, by nigdy, przenigdy nie jechać z jedną wędką i jednym kołowrotkiem. Zaczynam być wściekły. Powrót do domu po nowy kij i znów tu jechać, to jakiś absurd. Tym bardziej, że nasze, większe miasta są na ogół non stop zapchane, a co najmniej jedno muszę przejechać wzdłuż. Załamka. Szybki telefon do Pawła. Pytam, czy jadąc do pracy nie zaplątał mu się w aucie jakiś kij, który mógłby mi pożyczyć. Wolę jechać do kumpla 40km, niż do siebie dwa razy tyle. I znów ratuje mnie kompan: ma dwie wędki. Strata czasu będzie, lecz nie aż taka. Ale i tak mną trzęsie.
Znów nad wodą. Kumpel miał dwa kije do wyboru. Oba krótkie. Wybrałem taki lejący się kijek na wzdręgi do 5g o długości zaledwie 1,9m. Drugi był ciut dłuższy, ale zdecydowanie za sztywny. Przez pierwsze 20 minut to śpiewam w głowie hymny pochwalne na cześć kolegi, na zmianę z biadoleniem nad długością kija. Rzuty mam tragicznie bliskie, a przede wszystkim „tępe”. Maleńki wobek nie siada na powierzchni z lekkością prawie że owada, tylko jakby ze złością rzucony, mały kamień. Celność, która tu nie jest aż tak ważna, też mimo wszystko beznadziejna. Po prostu nie mogę się przestawić. Ranek już dawno minął. Od dłuższego czasu czuć, jak z zamglonego nieba niebawem zaświeci słońce. Lata sporo owadów. Co parę kroków straszę zielone żaby masowo zasiedlające granicę moczarów. Idę, rzucam, a raczej próbuję to robić. W pół zamachu widzę, jak w miejscu, które nazywamy „przy pieńku” odchodzi wielka majestatyczna i dość szybka fala. Wody tam z 40cm. Ryba musiała być piękna. Nie mniej byłem pewien, że ślad wskazywał na odpływanie ryby. Całość widziałem z około 50m. Podchodzę tam najwolniej jak mogę. Wiem, iż na pniaku zaczepiona jest prostopadle do nurtu wielka gałąź. Biorę na nią poprawkę. Niestety nie jestem w stanie dorzucić. Nie ryzykując od razu tak bliskiego podejścia, zakładam typowy okoniowi paproch na gramowej główce. Leci z 5-7m dalej. Za drugim razem upada z 20cm od brzegu, między pniem, a zalanymi trawskami. Twister idzie intuicyjnie w pół wody, czyli jakieś 20cm pod powierzchnią. Ale „siadł”! Owszem, na podobną wędkę wyjmowałem ponad 60cm szczupaki, ale to było na pontonie i wodzie wolnej od wszelkich zaczepów przy głębokości do 7m. I na kołowrotku była plecionka 0,10mm z cieniutką stalką na wszelki wypadek [polowałem na okonie]. Tu jest jazda bez trzymanki. Jaziol, podobnie jak pobratymcy świruje dość mocno, tyle, że w przeciwieństwie do innych znacznie dłużej. Ryzykując, robię zdjęcie. Nie trafiam, bo krótka wędka goni mi w ręce na wszystkie strony. Nad rybą, na początku kompletnie nie panuję. W końcu jako tako widać, może nie to największe, ale pokaźne ugięcie witki.
7
Dobra, może coś z tego będzie. Duży jaź pływa w oddali. Nie mam wątpliwości: jest niezły, choć nie z tych ekstremalnie grubych. Określiłbym go jako napakowanego. Sytuacja opanowana; powinno się to skończyć dobrze, bo łyknął pewnie. Podmęczonego trochę, podprowadzam na jakieś 5m i udaje się cyknąć kolejną fotkę.
Jestem już spokojny. Nastawiony, że ten szybko się nie podda, pasuję przy pierwszych próbach podjęcia go. Udaje się nareszcie. Leży sobie w zalanych trawach. Teraz już się nie obawiam: są tak gęste, że tej wielkości rybom nie udaje się przez nie przebić. Początkowo tego się bałem na pierwszych wypadach tutaj. Jaź łypie wielkim, żółtym okiem. Wspaniałe ciemne złoto łusek, jakby odlany z mosiądzu. Bez emocji wyjmuję miarkę i … Jest!!! Jeden z moich starszych rekordów pobity. Jaziol ma 53cm. Udało się przeskoczyć ten centymetr niemożności.
Ja już nie mam pytań, już nie pamiętam o złamanym kiju, o tym, że rzuty pożyczoną wędką idą mi źle, na chwilę nie czuję bolącego gardła. Jest pełnia wędkarskiego szczęścia. Już nawet nie ma znaczenia, co przyniesie reszta dnia. A będzie niesamowita… O tym następnym razem.
14 odpowiedzi
Trafilem tu niedawno i mocno mnie wciagnelo czytanie tych wedkarskich opisów. Po pierwsze to gratuluje medalowych jazi a po drugie zazdroszcze umiejetnosci barwnego i emocjonującego pisania. Moje wyprawy, czasem z naprawde dorodnymi okazami, blado wypadają przy Twoich opisach, az by sie chcialo dolaczyc;) czekam na II czesc.
Bardzo dziękuję. Staram się nie koloryzować. Z drugiej strony łowię względnie lekko jak na dany gatunek, więc cokolwiek większego zmusza do lekkiej gimnastyki. Łowię na tak „zajechanych” wodach, że zejście z grubością linki, czy wielkością przynęty w przypadku takich ryb jak jazie, klenie jest jedynym sposobem by cokolwiek potarmosić. Te jazie, to istny fart, że znalazłem dziki kawałek wody. A w jakich stronach wędkujesz?
Glównie na Wisle na poludniu Polski. Troche sie pochwalilem, okazy mi sie zdarzaly w ciagu ostatnich lat:) Teraz ze wzgledu na wymagającą prace i brak czasu, sensowny wypad na ryby to luksus- niestety.
Śliczny jasiek. I po raz kolejny potwierdza się stara wędkarska prawda że najważniejsza jest obecność nad wodą. Jak najczęściej, by poznać łowisko i zwyczaje ryb. I zwyczajnie dać im szansę na branie. A sprzęt? To kwestia drugorzędna.
Swoją drogą podziwiam umiejętności i odwagę. Do 2 kilowych jaśków nie odważyłbym się startować z 0,10. Poniżej 0,14 nie schodzę ; )
Co do wędziska, może warto poszukać specjalisty co ulubiony kijek złoży do kupy? Ja swojego Shimano dwa razy reanimowałem. Fakt że łamałem go w miejscach stosunkowo łatwych do naprawy (przed szczytową i na złączu).
Mam Kongera ,który strzelił jakieś 70-80cm od szczytu, po naprawie jest lekkie pogrubienie (cos jak omotka) w tym miejscu. NIe zauważyłem by wpłynęło to jakoś na pracę kija.
Mamy nawet pracownie rodbulierską w Krakowie więc nie byłoby tez problemu z dostawą.
Świetny tekst i gratuluję nowego PB 🙂
Pozdrawiam
Gregorxix- co do żyłki, to z taką na głębszej wodzie się nie wypuszczałbym, ale tutaj jazie nie mają się jak rozpędzić [płytko] a to w ogóle kiepscy pływacy, choć w miejscu potrafią się ciut postawić. Na bardziej typowych miejscówkach, to poniżej 14-ki nie schodzę, mimo,że ryby raczej rzadko w fajnych rozmiarach.
Dzięki Bluzer! Już niedługo pochwalę się naprawdę niezłym cielakiem. Co do remontu kija, to raczej nie ma co się w to bawić. Kijek był już raz złamany przy podbieraniu sporego bolenia dawno temu. To stara konstrukcja i technologia [2002r]. Zresztą zrobiłem eksperyment z rewelacyjnym wynikiem: łowię bardzo lekką muchówką 2,85m. Chodzi jak z plasteliny. Nie miałem kontaktu z jaziem, który by wziął i mi spadł, nie licząc byka sprzed tygodnia, na którym przy docięciu …złamała się kotwiczka.
Jak zwykle ciekawy tekst i fantastyczna ryba. Ale… czy naprawdę potrzeba było robić i zamieszczać kolejne zdjęcie małego klenika wiszącego smętnie na kotwiczce woblerka? Kompletnie tego nie rozumiem. Rozumiem zdjecie jazia kolosa – to w wodzie jest rewelacyjne!
Nie oczekuje reakcji czy odpowiedzi na ten mail, tylko chwilę refleksji, – jakby nie było wyznacza Pan nowe standardy i uczy jak powinno się postępować z rybami i na rybach.
Pozdrawiam
Nie, no. Ale mnie Pan wywołał do tablicy. Nie mogę nie odpowiedzieć, choć mam wrażenie, że ewentualne nasze wspólne dyskusje, mogą mieć dość wyraźny odcień filozoficzny, raczej nudny dla większości ludzi… Choć ryby na swój sposób kocham, to mam bardzo pragmatyczne podejście do wędkarstwa. Otóż moje „zapatrzenie” się w ideę C&R nie ma nic wspólnego z oddaniem się takiej, nazwijmy to ideologii, [bo fajnie z czymś się identyfikować], choć chyba większość ludzi czytających moje teksty, tak właśnie sądzi. Takie moje podejście wynika wyłącznie z tego, że nie widzę na dzień dzisiejszy innego sposobu – taniego i skutecznego, by choć trochę zmienić stan pogłowia zwierząt z łuskami. Po drugie, proszę wierzyć, ten klenik, choć go nie mierzyłem, miał spokojnie w okolicach 25cm [nie wiem jaki jest wymiar obecnie, bo ryb nie zabieram i nie zwracam uwagi na takie detale] i dla kogoś, kto pierwszy raz by złowił taką rybę, to będzie jego pierwszy dajmy na to rekord. Ja nie odmówiłbym komuś sfotografowania tego faktu, choć można zapytać, po co ja to zrobiłem? Otóż, po trzecie – że tak powiem – z reporterskiego punktu widzenia. Jest to takie, a nie inne łowisko i występuje tu bardzo ciekawa zależność: duże jazie – małe klenie. I jest to regułą tutaj. Nigdy takiej wody nie spotkałem. Dla mnie i chyba dla innych osób, to temat do dyskusji, wyciągania wniosków itd. A zdjęcie jest tego udokumentowaniem. Jest też taki „gatunek” wędkowania na małych rzeczkach, gdzie takie ryby są tymi większymi i jakieś relację fotograficzne z nich robię ja i inni, znacznie bardziej znani i utytułowani na tym polu. Sam często robię zdjęcia rybkom naprawdę małym, dokumentując mizerię tego co u nas pływa…Po czwarte wreszcie – wyjęcie tak małej ryby, mokrą co podkreślam ręką, nie stwarza dla niej żadnego szczególnego niebezpieczeństwa, właśnie dlatego, że jest niewielka [szybki hol] – może Pan sądzić inaczej, ale to już wejdziemy na grunt wiary, że coś jest takie, albo inne. Jeśli twierdzimy, że ryby duże są najcenniejsze, a jednak im szczególnie robimy zdjęcia, gdy często trzeba je zdecydowanie przytrzymać, to…
Pan ma oczywiście rację, że zdjęcie takie nie jest potrzebne. Tyle, że jak kilkakrotnie pisałem – nasze hobby generalnie nie jest etyczne, a o ewentualnie etycznych zachowaniach na polu wędkarstwa można mówić w sposób wielce umowny. Miałbym propozycję: gdy w powszechnych zachowaniach dojdziemy – znów powiem – jakimś cudem do momentu, że powiedzmy 70% ryb będzie wypuszczanych, to zacznijmy się zastanawiać nad takimi niuansami, tyle, że w prostej linii taka droga zaprowadzi nas…do zarzucenia tego hobby. Ponieważ jest to dla mnie alternatywa nie do przyjęcia, skoncentruję się na tym, by małe rybki brano mokrą dłonią, bo mam nadzieję, że podobnie będzie się postępować z dużymi.
Panie Arturze skad przekonanie, ze duze ryby mozna bardziej męczyc niz male? Ze foty duzych ryb sa bardziej uprawnione? Rzeczywiscie w tym hobby ryby mają troche stresa, kto wie czy to nawet dla nich w jakis tam sposób nie jest korzystne, najważniejsze, ze przerzywaja.
Moim zdaniem fotka potrzebna. Zdjęcia uatrakcyjniają i urealniają tekst, którego pewnie niejeden by nie przeczytal bez nich (takie czasy). Pokazują piękno tych zwierzat i moze uwrazliwią kogos kto patrząc w te ślepia następnym razem dzięki temu zdecyduje się taką rybę wypuscic.
Panie Adamie! Dziękuje za odpowiedź. Myślę podobnie, dalsza dyskusja tutaj na Pana portalu jest bezcelowa, zwłaszcza, że chyba nie przekonamy się nawzajem do swoich racji. Zresztą niepotrzebnie poruszyłem ten temat. Pan podchodzi do tematu stricte reportersko i w jakimś sensie zdjęcia są do tego potrzebne. Ja natomiast utrwalając złowioną rybę poprzez naciśnięcie spustu migawki _obecnie_ dostrzegam jedynie jej piękno i kolory, tak jak np. tutaj:
http://wedkomania.pl/imgs_upload/Image/Konkurs%20foto%20pstrag/artur_klimkiewicz.jpg
http://www.przyjacieleraby.pl/forum/viewtopic.php?f=31&t=4506
Ja rozumiem Pana spojrzeniem, jako człowieka [chyba] koncentrującego się na łososiowatych. Możliwości kondycyjne tych gatunków poza wodą są daleko mniejsze niż jazi, kleni, boleni i z tej perspektywy w pełni się zgadzam, choć osobiście bym sobie nie odmówił fotki z takim lipieniem w ręce. A swoją drogą zdjęcia obłędne. Przepiękne.
Panie Adamie… powoli wracam do spinningu i Wisły. W przyszłym roku będę chodził za boleniem w okolicach Krakowa. Pewnie prędzej czy później spotkamy się przypadkowo nad wodą i pogadamy na spokojnie, patrząc jak bolenie harcują. Nie męcze już więcej 🙂
@ Wrona
Abstahując od filozofii i etyki… może po prostu spróbuje krótko – dura lex sed lex.
Regulamin PZW mówi jasno: „Złowione ryby niewymiarowe lub będące pod ochroną muszą być bezwzględnie, z ostrożnością wypuszczone do wody”. W prawdzie nie pisze tutaj że „natychmiast” lub „bezzwłocznie” ale sens zapisu wydaje się jasny. To są ryby chronione. Z większymi róbta co chceta.