Niby już jesień, sezon na kropkowańce za nami, ale tak łatwo nie będzie. Króciutkie streszczenie trzech wypadów, kończących pstrągowe łowy. Schyłek lata nad małą, „górską” wodą kojarzy mi się jednoznacznie z niżówką i czerwonymi korzeniami olch czy wierzb. Takie wody przerośniętego lata mają ten jedyny w swoim rodzaju klimat, aromat. Sam nie wiem. Jakaś magia, którą można odnaleźć chyba w każdej porze roku, czy miesiącu. Pal licho, że łowię pstrążki, a nie pstrągi. Nie mogłem sobie odmówić. Na początku postanowiłem rzucić okiem i blaszką, co słychać nad moją najbliższą wodą. Cóż, dużo ryzykuję, bo wielu już wie o jaki kawałek, jakiej rzeczki chodzi. Ale… Powiem szczerze, jest obiecująco. Po zeszłorocznej rzezi w tym roku z początkiem sezonu można było tropić pstrągowe oseski. Pewnie byli tacy, co coś tam grubszego złowili. Ja w każdym razie nie umiałem. Nie mniej, większość miała chyba tak liche wyniki jak ja, bo w tym roku na szczęście woda ta odetchnęła. Na pewno pomogły dwie fale bardzo dużej [i brudnej] wody. Podwórkowi kłusownicy musieli się też zająć szkodami, jakie spowodowała rzeka i wędek na posesjach jakby ubyło. Efekt spaceru nie był porażający z tym, że całkiem sporo ryb w przedziale 27-29cm pozwala patrzeć z nadzieją na rok 2014. Te ryby już z początkiem przyszłego sezonu będą blisko miary, może nawet ją przekroczą, a za rok w sierpniu… I potem znów za rok… Kumpel sprowadza mnie na ziemię jednym zdaniem: stary, i tak je zeżrą w przyszłym roku. Ja się łudzę, że coś tam do niektórych głów dociera. Apeluję, proszę o sensowne zachowania i duży umiar. Tak więc na rozgrzewkę zaliczyłem sporo brań, w tym także grubiutkich podrostków.
Następnego dnia zaplanowałem sześciogodzinny marsz po innej, dość dzikiej rzeczce. Jak wszędzie nastawiłem się na bardzo niski stan, ale to co zastałem wprawiło mnie w osłupienie. Tu przy małej wyżówce wodery są w sam raz, natomiast tego dnia wystarczały zwykłe gumiaki do kolan. Trochę zdezorientowany tym wszystkim, dość długo zastanawiałem się na co postawić [doświadczenie podpowiadało mikrojiga], ostatecznie wybierając, chyba z wygodnictwa – wahadłówkę. Łatwiej ją posłać w wodę, szczególnie przy szpalerze krzaków na brzegach i nad lustrem wody. Pierwszy rzut dla rozprostowania żyłki, przyniósł niewielkiego potoczka, który osiadł mi na takich wyeksponowanych przez wodę korzeniach.
Dzień był jeszcze z tych typowo letnich, choć już nie upalnych, ze wschodnim, dość silnym wiatrem i słońcem pod lekką chmurką. Taki trochę burzowy klimat. Nie ważne gdzie łowię, mam taki przesąd odnośnie pierwszego rzutu, gdy kończy się pobiciem, że to taka podpucha. Tym razem obawy były zbyteczne. Ilościowo ryby nie zawiodły. Bardzo szybko w ledwo płynącym wolniaku, może 20cm głębszym niż dno wokół mam wspaniale skaczącego pstrąga. Kurde, brak jednego centymetra.
Przy moich skromnych możliwościach, punktem honoru jest zakończyć pstrągowe lato, choć jedną trzydziestką. Taką uczciwą, nie naciąganą. I tak drobiłem sobie w tych krzaczorach, przerzucając naprawdę morze kropkowanych ryb. Nie wiem, pewnie dzień żarcia, może „skurczenie się” wody, skondensowało ryby. Fakt, że niczym szczególnym nie było, wyłuskiwanie z przybrzeżnych podmyć po dwa, czasem trzy pstrążki. I to nie takie karzełki, bo wszystko sztuki w okolicach 25+. Najczęściej wyraźnie ponad to. Cały czas kombinowałem w możliwie trudnych miejscach licząc, na godny koniec [miarówkę]. Było to zresztą łatwe, bo nawet jak wahadełko osiadło w mega zaczepie, to jeśli jakimś cudem był tam metr wody, to już krok obok tylko 30cm, więc podchodziłem, poszturchałem jakimś kijem i odzyskiwałem wabik.
Dotarłem do kolejnej, leniwej prostki. Znów minimalnie głębszej. Daleki rzut i takie finezyjne muśnięcie. Za daleko by coś zobaczyć. No byłem pewien: w końcu jakiś większy. Powtórka – cisza, potem kolejne przepuszczenie, tym razem twisterka. Znów skubnięcie. Powracam do błystki. Jest…
Są tu naprawdę rzadkie, a na wahadłówkę, to nie wiem, czy złowiłem wcześniej jednego. A jeżdżę tutaj od czterech lat. Trochę się śmieję sam do siebie, na taki obrót sprawy. Mały kolczak wraca do wody. I tak ma nikłe szanse na dłuższy żywot, przy jego rozmiarach i pstrągowych możliwościach.
Kilkanaście minut później. Kolejny niedosyt – znów blisko trzydziestki. Z tym, że to to drugi „poziomkowy” pstrąg jakiego złowiłem. Tylko raz, dwa lata temu i też w tej rzeczce złowiłem takiego. Miał 32cm i walczył tak zaciekle, jak na niewielką rybę, że odpuściłem mu sesję, ale żal mi było nie uwiecznienia tych wielkich, prawie półcentymetrowej średnicy, już nie kropek, a wielkich i licznych plam. Ten jest mniejszy, ale ma takie właśnie kropy.
Patrząc z akwarystycznego punktu widzenia, to pstrągi są chyba jednymi z najbardziej kolorowych ryb naszych wód, a zarazem prezentują niesamowicie szeroką skalę barwną.
W wędkowaniu przeszkadzały tylko kaczki, które w dość licznych stadach z wielkim na ogół hałasem uciekały spod nóg. Trochę się zastanawiałem, bo duża woda, która ewidentnie przeszła tu kilka dni wcześniej, spowodowała kolejne zmiany, tylko czy były w tym regionie aż takie opady? Pod koniec sierpnia? U mnie tak sobie siąpiło, w drodze z nad Klimkówki lało, ale bez ekstremy. W każdym razie znów przysypało piaskiem żwirowe łachy, które pokazały się pod koniec maja.
Drażniło mnie stadko kacząt, które uparcie trzymały dystans i płynąc przede mną, ani nie chciały zwiać zdecydowanie w górę rzeki, ani mnie jakoś obejść.
Minąłem rodzaj jakby mini przełomu. Woda ciut szybsza i minimalnie głębsza. Fajna, dość długa i ciemna rynienka poniżej, pod przeciwległym brzegiem. Chwilkę celuję, bo to jakieś 15m ode mnie. Miedziana blaszka dotyka powierzchni, a już pod nią stoi około 35cm ryba. Tzn. już ją musnęła i zwiała. Miałem jeszcze nadzieję, że go skuszę, lecz tym razem figa. Ale byłby spełnieniem tego dnia.
Powoli zmierzcha. Trudno już chodzi się po tych chaszczach, próbując zachować ciszę. Momentami nie dostrzegam pojedynczych gałęzi, na których ląduje błystka. Są też inne problemy. Np. ocena głębokości wody. Niby wiem co i jak, ale stałym bywalcem to tu nie jestem. I trafiam na taki dołek. Tzn., był typowym dołkiem wcześniej. Teraz idzie mi prawie pod nogi jego dość głębokie przedłużenie, czego nie zauważam. Miejsce – marzenie. Poświęcam spokojnie dla niego z 10 minut. Błystka nie znajduje odzewu. Perłowy 6cm twister, owszem, ma jakiegoś, pasiastego jak mi się zdaje adoratora. Bardzo anemiczny kontakt. Potem chyba z pięć przepuszczeń gumki i nic. No tak, okonek zmęczył się i tyle. Na długość kija, licząc od szczytówki coś ciężko wiesza się na żyłce. Ale gnie. „Doi” do dna, w zasadzie ryje po dnie jak buldożer. Nie wiem czy na pewno pstrąg, ale raczej. Czuć jak trzepie łbem, wyobraźnia podpowiada szeroko rozchylone skrzela i pstrąga, który chce zwrócić przynętę, dość głęboko połkniętą, ale słabo zaczepioną o kościste podniebienie. Dźwignąć go, choćby tyle, ale nie ma szans. Trzeba zaczekać. Luz…
Ale pewnie mamy wtedy miny. Ukryta kamera i miny samotnych wędkarzy w tej jednej sekundzie. Niezła byłaby kolekcja. Nie powiem, że jak oaza spokoju, ale idę dalej. Znów kilkanaście brań mniejszych ryb i paru takich, że już, już. Zwalone na krzyż dwa spore drzewa. Rzucam z daleka, zakładając że nie ma zaczepów, by wodzie pozwolić podprowadzić przynętę bliżej. Oj, znów fajny się błysną. Raczej z tych pożądanych. Jest ciemno i kończę. Kurczę, nie mój dzień. Tyle szans. Takie zakończenie z potężnym niedosytem.
Około 14.00 na drugi dzień. Jechać, nie jechać. Myślę o tym jednym fragmencie, gdzie bez wątpienia te trzy miarowe poszły. Płytko jak diabli, może mikrojig? O 17.00 jestem na miejscu. Wędkarz to śmieszny człowiek. Jedzie w sumie kawał drogi na dwie godziny, bo gdzieś tam widział półkilowe rybki.
Jestem tuż przed miejscówką, gdzie zwiał ten pierwszy. Coś kusi rzucić pod grubą ale pojedynczą gałąź, łączącą oba brzegi. Leży pewnie od ostatniego wiatru. Przed gałęzią cisza. Podchodzę dwa kroki i rzucam w dół rzeczki, za konar. Dokładnie nie widziałem, lecz jak musiałem wyjąć jiga, by nie wbić go w korę, coś zaburzyło powierzchnię i to dość znacząco. Nawet powiem – majestatycznie. Też mnie raczej nie widział. Znów kilka kroków. Prawie w kucki. Prowadzę z prądem równolegle do gałęzi. Ależ wyszedł! Sekunda, błysk, opór, skok. Jeden, dwa, potem jeszcze kilka salt. Jasne że nie okaz, ale już fajny.
Nawet nie wyjmuję centymetra, by go nie męczyć. Otwieram kabłąk luzując żyłkę i przykładam do ryby dolnik kija. Wiadomo, w wodzie nie jest to pomiar laboratoryjny, ale 30cm z małym naddatkiem spokojnie. Czuje się [chyba] jak ćpun, co dostał dawkę. Pełen luz. Sezon zamknięty. Podziwiam cytrynowe zakola na brzuchu ryby. Jig idealnie w nożyczkach.
Dalej warto wspomnieć tylko o dwóch jeszcze momentach. Pewnie jak by mi zależało, to coś bym większego dorzucił do pary, ale tak się rozanieliłem, że bez ciśnienia żonglowałem jigiem, gumką, wahadłówką. Każde miejsce. Szedłem jak żółw i było po prostu cudnie. Zmieniałem miejsce i było to jakieś 30-40m powyżej wczorajszego pechowego holu, czegoś naprawdę sporego. Przy moich „osiągach” w tej materii, to i może byłby rekord? W każdym razie idę i na szczęście patrzyłem w tamtym kierunku – widzę – duży pstrąg dość dziwnie wyskakuje z pół metra w górę i z głośnym chlupotem bije bokiem ciała o powierzchnię. Lecą pierwsze liście, zimna woda płynie leniwie i ta ryba… Poezja, gdyby nie szmaty na krzakach. Spokojnie czterdziestak. Mimo podchodów jak za Talibami w górach, nie dał się zwieść i nawet nie dotknął, nawet się nie pokazał.
Potem miałem jeszcze mniej fajną sytuację. Blachę capnął dość już wyrośnięty pstrąg. Byłby właśnie do pary. Niestety, węzeł przy agrafce nr 20 od częstej zmiany przynęt tego popołudnia, chyba się rozluźnił. Innego wytłumaczenia nie znajduję. Szybkie wyjście, szary, przyzwoitej wielkości cień na pełnej prędkości zbiera wahadełko nie zwalniając nawet na chwilkę, nieznacznie dopiero przygina się szczytówka, ja w duchu już się uśmiecham i…jakby coś się pruło, puszcza supeł. Mam nadzieję, że ryba jakoś się uwolni, szkoda natomiast błystki. To taka zasłużona, która, licząc wszystkie i małe, i duże, z pół tysiąca ryb skusiła. Złapała ją już taka naturalna, fajna patyna.
Cały pobyt nad wodą trwał zaledwie dwie godziny. I twierdzę, że było warto.
Przepraszam tych wszystkich czekających na kilka zdań i zdjęć o jaziowych brysiach. Będą w następnym tekście, bo gdy go chciałem dodawać, to natrafiłem na zdjęcia kropków, a jakąś chronologię chcę zachować. Więc do następnego razu.
3 odpowiedzi
„Wędkarz to śmieszny człowiek. Jedzie w sumie kawał drogi na dwie godziny, bo gdzieś tam widział półkilowe rybki.” – lepiej nie mógł Pan tego ująć:)
Z tym, że dotyczy to na szczęście coraz większej liczby pasjonatów. Są tacy którym MUSI się zwrócić…
„jak za Talibami w górach” 🙂 😉