Szukaj
Close this search box.

Ułamki sekund na reakcję

Zanim przejdę do głównego tematu, zapowiadana od jakiegoś czasu kwestia jazi. A raczej jazioli. W każdym razie bardzo już dużych okazów tego gatunku. Pamiętacie może przyzwoitej wielkości „jaśki”, jakie udawało się mnie i koledze złowić w maju. Miejscówkę wystawił nam Wojtek. Trochę go przedstawię, choć praktycznie się nie znamy. Tylko raz mieliśmy okazję pogadać nad wodą. Otóż Wojtek jest fanem wędkarstwa spławikowego.  Jak pokazuje rzeczywistość jest bardzo skuteczny, a Jego sukcesy są, moim przynajmniej zdaniem, spowodowane bardzo precyzyjną obserwacją, sondowaniem łowisk, wyciąganiem trafnych wniosków i ciągłym poszukiwaniem kolejnej, dobrej receptury zanęty. Poza tym Wojtek na dzień dobry budzi moją dużą sympatię, bo wypuszcza ryby. Dzięki podobnemu podejściu z mojej strony, nie miał żadnych obiekcji, by ujawnić nam swoje łowiska. Podobnie zresztą, jak robię ja o ile mam 100% pewności, że dana osoba nie „zarżnie” miejscówki, albo w swej próżności nie rozpropaguje jej na cztery strony świata. To kolejna korzyść z wypuszczania ryb: nikt o podobnym zapatrywaniu na sprawę, raczej niczego przed nami nie zatai. Poza tym, ja przynajmniej nie znam nikogo spod znaku C&R, kto przejawia jakieś niezdrowe objawy zazdrości. Tak więc, już jakiś czas temu zostało „wykryte” kolejne stanowisko jaziowe i to ryb okazowych. Nie znam się na nowoczesnym spławiku, ale Wojtek dopracował sobie też autorską zanętę. Po tym co widziałem, nie mam wątpliwości, że jest skuteczna. Poniżej krótka prezentacja tych największych okazów.

Końcówka sierpnia. Seria Wojtka trwa w najlepsze, mimo totalnej lampy i na naszych odcinkach Wisły zupełnego bezrybia. Tymczasem w niedzielny poranek dostaję na telefon taką oto fotkę.

No, lekko zdębiałem. Od razu zaczynam kalkulować jaka ta ryba była. Wychodzi mi że między 54 a 58cm. Dzwonię do Pawła, który przesłał mi fotkę. Okazuje się, że Wojtek… nie wziął centymetra tego dnia. Potem dał znać, że taki pomiar „do kija” przyniósł wynik 55cm, ale to taka orientacyjna długość. Czyli już piękny okaz, choć szkoda, że brak dokładnych danych.  Mija kilka dni i znów mam kolejny obrazek.

Ten jest ponoć  mniejszy, zakładając, że wcześniejszy miał rzeczywiście tylko 55cm. Jakby nie patrząc – w skali gatunku, ryby piękne. Podobno pod kijem spiął się okaz zdecydowanie przewyższający oba powyżej. Oczywiście nie były to jedyne jaziole w tym i  we wcześniejszym okresie, za to największe.

Na tym nie koniec.  Po południu 9 września Paweł dzwoni, że jedzie na nowe łowisko. Tuż przed 20.00 dostaję kilka fotek. Nie są rewelacyjne, ale dają pogląd z czym idzie się mierzyć [kumpel nie brał aparatu, bo nie liczył od razu na sukces]. Bohaterami akcji są obok cudownych ryb, także mikro wobki [10mm], o których już wspominałem i jeszcze o nich kiedyś napiszę. Okazują się genialne w swojej unikalności. Nie budzą żadnych rybich obaw, za to powodują dziką chęć ich pożarcia. Paweł „zaszalał” bo  zmontował zestaw na kijku do…5g i żyłki 0,12mm. Wyjmuje  na nim spaślaka na 55,5cm.

(fot.P.K.)

Poniższa fotka [mało ostra] pokazuje świetnie kontrast wielkości ryby i przynęty.

(fot.P.K.)

Podekscytowany kolega mówi, że to nic. Tuż przed zmierzchem spod kija miał wyjście jazie przy którym można było klęknąć. Do smużącego po powierzchni  maleństwa, wyskoczyła wielka biała japa jak u karpia i robiąc wielkie cmok zaraz zawróciła. Z emocji to do końca nie ustaliłem, czy ryba zawróciła, czy się spięła – fakt jest taki, że po którymś braniu, filigranowa kotwiczka została złamana.  Dosłownie wczoraj, przy kulawej aurze, złowił też jednego, choć wyraźnie mniejszego. Nie pamiętam już czy o tym pisałem, ale na tym łowisku jakiś starszy gość „ustrzelił” ponoć jazia na …66cm! Próbuję dotrzeć do tej osoby, bo podobno facet zrobił zdjęcie i rybę wypuścił. Jestem strasznie sceptyczny co do takich gabarytów tego gatunku, choć nie twierdzę, że nie są możliwe. Na razie pozostaję niewiernym Tomaszem. Nie mniej rekord kraju tam realnie pływa. Mam akurat feralny czas i nie jestem w stanie sam spróbować szczęścia, choć 50km jazdy w jedną stronę by połowić dwie godziny, niekoniecznie zachęca. Nie mniej dla takich ryb…

Pisząc z perspektywy ostatniego weekendu: warto tam jechać nawet na godzinę, bo we wrześniu jeszcze mi tak jazie nie brały. Więcej będzie „za dwa teksty”.

Dziś za to trochę o świnkach. W ostatni dzień sierpnia udałem się po raz kolejny nad Skawę. W tym sezonie dość intensywnie penetruję niektóre fragmenty tej rzeki. Muszę powiedzieć, że z perspektywy dwóch lat jest trochę lepiej. Szczególnie na tych środkowych, ale nieco wyżej położonych fragmentach. Przede wszystkim jest sporo kleni z przedziału 30-40cm. Wyraźnie też przybyło świnek. Nie wiem czy to skutek zarybień, czy tarła. Faktem jest, że można trafić na stadka liczące nawet 30-40sztuk. Jedyny minus, to fakt iż są to egzemplarze 25-30cm.

Tak więc, wybrałem się na taki wyższy kawałek tej rzeki, gdzie jeszcze dozwolony jest spinning. Pogoda była bardzo, bardzo zmienna. Początkowo dominowało ponure zachmurzenie z wiatrem ze wszystkich stron poza wschodnim. Woda straszliwie maleńka, kryształowa. Szybko zmontowałem 3m kijek z żyłką 0,10mm. Nie nastawiam się na żadne okazy, chcę za to przetestować maciupkie woblerki.  Rozpoczynam od fragmentu, który ostatnim razem odwiedziłem w…2008r. Teraz przypomina bardziej staw.

(fot. A.K.)

Woda ledwo płynie, szeroko rozlane płycizny są pocięte wysepkami, czy wręcz kępkami na wpół zatopionych traw. W woderach można wejść miejscami nawet 20m od brzegu, z tym, że mija się to z celem bo gros ryb jest przy samym brzegu. Lepiej iść cicho z dala od lądu i w jego kierunku posyłać przynęty. Minus, to straszne miejscami pokłady mułu. Można wpaść w panikę, gdy pod 20cm warstwą wody jest tyle szlamu, że woder się kończy, a stopa nie czuje nic twardego i noga zapada się jakby bez końca.

(fot. A.K.)

Jest dosyć ciepło i parno. Skuteczność wobków jest porażająca. Fakt, że klonki po 20cm, lecz branie jest,  praktycznie w każdym rzucie. Kilku grunciarzy w ewidentnym zdumieniu wstało i chyba dyskutowali, czy to mucha czy nie. Faktem jest, że przez dwie godziny nie widziałem by cokolwiek wyjęli, choć pewnie nastawiali się na  coś większego. W każdym razie do około 16.00 [wystartowałem po 14.00], miałem kilkadziesiąt klonków, kilkanaście okoni – takich po 15cm, jakiegoś jelca, uklejki… Niektóre rybki ciut większe.

(fot. A.K.)

Potem zrobiło się jeszcze bardziej ponuro, przyszedł wręcz huraganowy wicher, który trwał z 15 minut. Większość osób zwinęła graty i zrobiła w tył zwrot. Praktycznie pewna burza, jednak nie nastąpiła. Postanowiłem odwiedzić fragment ze 2km wyżej. Po dość ostrej marszrucie i co tu mówić – błądzeniu po krzakach, nareszcie schodzę w miejscu w którym da się to zrobić. Naprawdę to wypadam ze ściany zieleni na otwartą przestrzeń, z tym, że woda ma tylko parę centymetrów. Tak nagle skończyła się dżungla i brzeg. Szczęśliwy, że nie „zaliczyłem gleby”  przeprawiam się na drugi brzeg. Woda maksymalnie do pół uda.

Obrazki przed oczami jednak już jak z rzeki: są małe bystrza, widzę daleko przelew. Koryto często rozdzielają duże wyspy.

(fot. A.K.)

Zazwyczaj jedno ramię rzeki jest płytkie, a drugie bardzo, bardzo płytkie. Trafiam na początku na kilka  starych i wgniecionych w dno drzew. Mają mało konarów, a między nimi są baseny z jakby lekko stojącą wodą, choć to pozory, bo przecież płynie. Jest tam dość  głęboko, bo do 1,5m, chociaż świetnie widać przy gładkiej powierzchni dno, które jest całe pokryte cienką warstwą żółtawego mułu.

(fot. A.K.)

Przestało wiać, jest całkowicie cicho, a późne popołudnie zaczyna przybierać taki leniwy i senno – pogodny klimat. Powolutku, gdzieniegdzie niebo pęka i odsłania kawałeczki błękitu. Na zachodzie bury pas chmur podbarwia się na różowo od zachodzącego słońca.  Po pierwszych rzutach trochę się zastanawiam, co robić. Do trzęsącego się w wodzie okrucha wyskoczyły dwa – trzy klenie po 40cm, a potem obwąchał go taki z 5cm większy, który nerwowo jeszcze kilka razy opłynął rewir. Musiał mnie widzieć.  Po chwili pojawia się stadko około pięciu świnek. Są wyraźnie zainteresowane poruszeniem jakie powstało w jednym z „basenów”, gdzie próbowałem skusić klonki. Zazwyczaj działam tak, że łowię te ryby, które są i biorą. Jak największe. Jeśli takich nie ma, to nastawiam się na inny gatunek o ile daje znaki aktywności. Ponieważ w naszych wodach, w przeciwieństwie do tej mądrzejszej wędkarsko części Europy, tylko czasem ryby świetnie żerują, często kończę na ilościowym łowieniu drobnicy. Ze świnkami jest tak, że po pierwsze muszą być, po drugie muszą żerować – ten gatunek, jak mało który ciężko skusić na spinning czymkolwiek, jeśli nie żerują i w końcu z nimi jest tak, by realnie myśleć o jakimś sukcesie, to namierzone sztuki powinny mieć przynajmniej te 35cm, a jeszcze lepiej więcej. Dlaczego? Otóż o ile 30cm kolonek, jaź bez kłopotów atakuje nawet spore wabiki i skutecznie wepchnie je sobie w paszczę, to niestety świnki nie są tak szybkie, nie są tak drapieżne i mają ten śmiesznie położony malutki pyszczek. Po prostu bardzo ciężko je zaciąć. Wydaje mi się też, że świnkowe branie jest jeśli nie najkrótszym to jednym z najkrótszych wśród naszych ryb. To naprawdę ułamki sekund. Szczerze powiem, że częściej jest tak, przynajmniej w przypadku gumek, a na nie jak na razie łowiłem te ryby, że to świnka lekko się przycinała, a ja tylko poprawiałem zacięcie. Dodatkowo, rybki tak właśnie do 35cm, jakby nie wierzą w swoje siły i rzadko decydują się na atak. Gatunek ten jest za to bardzo ciekawski i świetnie zauważa w wodzie nawet malutkie drobiny. Większe sztuki są też przyzwoitym przeciwnikiem pod warunkiem, że nie idziemy do nich z ciężkim kijem i powrozem. Zresztą, takim zestawem rzadko złowimy jakąś świnkę. Ja cenię je jeszcze za oryginalność, bo to nieczęsta zdobycz, oraz szczególną urodę w tym taki dziwny rodzaj czerwieni płetw. Inny zupełnie niż u pozostałych gatunków. Pewnie gdyby ryb tych było  tyle, ile pamiętam jeszcze z końca lat 70-ych, to zapewne byłbym ich wiernym fanem, a tak to tylko u schyłku lata czatuję na nie i tylko w dobrym sezonie, no i jak na Wiśle panuje generalna śpiączka.

Stadko ulokowało się na półmetrowej wodzie, na łagodnym spadzie. Dość szybko zaliczam trzy brania na wobka ale rybki tylko trącają wabik. Są bardzo małe. Do tej pory najlepiej sprawdzały mi się okoniowe gumki, ale jak mówię – rzadko łowię te rybki, by ukuć jakąś regułę. Nie mniej na gramowej główce posyłam zielonego paprocha. Gdzieś mi niknie w toni. Refleksy światła na chwilę powodują, iż tracę z nim kontakt wzrokowy, dość istotny bo często widać branie, a wcale go nie czuć. Pyk. Dość wyraźne, jak atak trochę już odrośniętego okonia. Jednak kij przygina się mocniej. Karminowe płetwy stroszą się w wodzie. Nie forsuję holu, nie z obawy o zerwanie żyłki, tylko w tych nieczęstych momentach, sporo świnek mi spadało.

(fot. A.K.)

Ta jest jednak świetnie zapięta. Bardzo szybko mam ją w rękach. Niestety, żaden z niej okaz. Ma zaledwie 34cm. Nie mniej cieszę się, że w ogóle są, a i wcześniejsze pewne kontakty dają nadzieję na więcej.

(fot. A.K.)

Rybka wraca do stada jakby oszołomiona. Mam wrażenie, że ich konstrukcja psychiczna, o ile, o taką można ryby posądzać, jest znacznie subtelniejsza niż kleni, czy okoni. Kontynuuję dalej, lecz poza jednym pewnym, świnkowym braniem, to przez pół godziny mam tylko nieliczne, jakby pijane okonki, które z trudem trafiają w gumkę.

Przemieszczam się na mały przelew, przechodzący w przewężenie. Woda znacznie szybsza i w kulminacyjnym miejscu, pod wielkim korzeniem ma ze dwa metry jak nic. Przed wlewem mam kilka klonków do 25cm. Takie malczaki. Gdy nic już nie interesuje się woblerkiem, zakładam paprocha ale na 2g. Zaczep. Podciągam i dopiero wpół wody widzę, jak świnka w dziwnym wywijasie pozbywa się twisterka z haczykiem. Też niewielka. Podobna do pierwszej. Postanawiam lepiej się do nich przygotować następnym razem, oddając ostatnie minuty światła dziennego klonkom. Te nie zawodzą. Ostatecznie kończę prawie setką ryb. Nie piszę tego by się chwalić, bo wielkość rybek…hmm, bardzo skromna, tylko chcę pokazać jak skuteczny jest taki woblerek. Dominowały klonki [49 szt.], plus blisko trzydziestka okonków, świnka, jakieś uklejki, malutki jazik i około 35cm szczupaczek, który w swej łaskawości nie opitolił cennej przynęty.

Potem tylko jeszcze łaziłem z pół godziny, bo za nic w świecie nie byłem w stanie odnaleźć tego miejsca, z którego „wypadłem” bezpiecznie nad wodą, a wszystkie pozostałe podejścia, to były jakieś dzikie stromizny porośnięte ostrężynami i wszelkim nieprzystępnym chwastem. Ostatecznie do auta do dreptałem dopiero o 21.00…

Jedna odpowiedź

  1. Nieprawdopodobne jaziska. Znać miejscówkę z takimi rybami w dzisiejszych czasach to wielkie szczescie. Zazdroszczę 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *