Tytuł może na wyrost w stosunku do wyniku, ale jednak. Wystarczyło zaledwie pięć dni i ponowne wezbranie Wisły, by do pobliskiej rzeczki w końcu weszło pokaźne stado jazi. To, czego uczestnikiem byłem zazwyczaj od połowy kwietnia, ma jak widać dwudziesto kilkudniowe opóźnienie. W ostatni wtorek znalazła się kolejna okazja by zawitać w ujście dopływu. Ponieważ w weekend dość mocno, któryś już raz polało lokalnie, ciężko było prognozować stan wody w Wiśle, jak i w dopływie. Jeszcze w poniedziałek przejeżdżając w okolicy odpuściłem temat, bo rzeczka była brudna i bardzo wysoka. Taki stan wody w temacie tego gatunku na tym łowisku, sprzyja spławikowcom, ale bardzo utrudnia zabawę spinningistom, szczególnie jak ja, nastawionym na powierzchniowe łowy. We wtorkowy ranek, woda prezentuje się lepiej: jest około 20cm niższa, co widać po brzegach. Udaje się wygospodarować kilka krótkich, wczesnopopołudniowych godzin na szybki rekonesans. Rzeki ponownie nas zaskakują. Wisła znów nieznacznie przybrała i dość mocno się zbrudziła, za to dopływ… Ten jest – nie mam pojęcia, jakim cudem znów wyższy niż rano.
Tam, gdzie o tej porze jest do pół uda wody, mam spowolniony nurt głębokości około 1,3m. Do tego masa śmieci w wodzie o niespecjalnej mimo słońca przejrzystości. W ujściu są dwie osoby. Tuż przed nami pojawia się wędkarz, który w pierwszym rzucie ma fajnego klenia. Uznałem, że trzeba pośpiesznie udać się w górę cieku, na sprawdzoną miejscówkę, zanim ruszy reszta.
I tu zaskoczenie. Po dotarciu w rejon powalonych wierzb, zastaję tam trzech spinningistów i grunciarza. Jestem piąty, a zaraz dołącza kolejny spinningista. Wszystko na 40m brzegów. W wodzie jak smoła nie widać szczególnego ruchu. Spinningiści sprawiają wrażenie mocno zmęczonych lub zniechęconych. Nie wiem jak długo są nad wodą. Zajmuję, jak mi się zdaje w miarę sensowne stanowisko i zarazem jedyne, jakie jeszcze jest w pobliżu drzew. I tak sobie rzucamy na krzyż pod nogi, czym, kto ma. Konkurencja stosuje ciut większe woblerki, a nawet spore moim zdaniem wirówki. Moje maleństwa w spowolnionym nurcie ledwie się kolebią. Szybko zdaję sobie sprawę, że raczej lekko nie będzie. Tym bardziej, że wszyscy mamy możliwość podawania przynęt w rejon zatopionych wierzb pod prąd rzeczki. Czyli, by wabik jakoś popracował, trzeba podkręcać tempo. Przy takich powolniakach jak jazie i większej wodzie to kiepska taktyka. Co innego spławikowiec. Podaje robaki z prądem, przytrzymuje spławik na granicy gałęzi, spokojny prąd wciąga przynętę pod krzaki…Zacina. Mija godzina, a ja i koledzy chyba z zazdrością jak i też ze zgrozą obserwujemy pięć jazi, plus chyba trzy mniejsze ryby, które idą w siatę. Dwa jazie mają pod 50cm… Nie wiem, jak u pozostałych, ale nie licząc dwóch uklejek to miałem jeden bardzo prawdopodobny kontakt. Natomiast nikt nic nie wyjął. Facet spod krzaków ma kolejnego jazia. Oj, boli. Szczególnie to, że nikt już nie będzie miał szansy ich złowić. U mnie nadal nic. Pozostali trzej wędkarze rezygnują i kończą, czwarty idzie w górę rzeczki. Ja w desperacji zakładam tonącego smużaka i z uporem maniaka rzucam go powyżej dołka, o którym wiem, że jest …i nic nie robię. Po kilku metrach w ciemno unoszę kij. Ewidentnie widać, że ryby nie mają żadnych tendencji do żerowania w toni, a tym bardziej pod powierzchnią. Za to spływające śmieci i żarełko na dnie, znajdują ich uznanie, a przynajmniej je zauważają. Po wielu rzutach i długich kilkunastu minutach czuję jak jaź z trudem pozbywa się 2cm żuka. Spóźniłem się o sekundę. Ale działam w ciemno. Jest nadzieja. Wolałbym inaczej, ale uciekam się do mikrojigów. Szybciej docierają do dna. Ze względu na brudnawą wodę zakładam żółty, 20mm „pompon” na 1g. Na 14-ce spokojnie rzucam nawet pod drugi brzeg. Powiem szczerze: liczę na samozacięcie ryby [to częste przy tych przynętach],tak samo mocno jak zacięcie przeze mnie. Robi się coraz cieplej, a było dość chłodno. Mięsiarz po drugiej stronie wierzby chyba zrobił spustoszenie, bo u niego też cisza. Słyszę, że rozmawiając przez telefon, informuje kogoś, że zaraz kończy. Mam zatrzymanie. Zacięcie. Pusto. Nie wiem, może żyłka najechała rybę? Znów rzut pod konary, powyżej zagłębienia. Jig z prądem jednak dość długo szybuje, zanim osiągnie dno. Potem zostaje tylko studiowanie żyłki na styku z powierzchnią i nieznaczne zwijanie linki. Żyłka staje powoli naprzeciw mnie, zaledwie 3m od brzegu. Unoszę kij – opór – docinam lekko. Nareszcie! Ładne przygięcie kija, szybkie wyjście do powierzchni i typowa dla jazia chlapanina.
Próbuję to jakoś minimalizować, ale stoję na skarpie, jakieś 3,5m nad lustrem wody. Bardzo przyzwoity. Widać, że całkiem pewnie zacięty. Można spokojnie pomyśleć, jak zejść, a nie spaść i jak go podebrać. W zasadzie pewność to by dały spodniobuty. Jest niesamowicie ślisko i błotniście. A przede wszystkim stromo. Z trudem utrzymuje napiętą żyłkę i zarazem zjeżdżam do wody, modląc się, by nie było tam charakterystycznego tu mułu. Takiego jakby z wpuszczonym w niego powietrzem. Można wpaść po pas. Nie przesadzam. Kilka kolejnych fotek. Już z bliska i z aparatu, a nie telefonu.
Jaź spokojnie daje się podebrać. Otwieram kabłąk i kij wyrzucam na skarpę, po której na kolanach mozolnie się wspinam. Około kilowy jaź mi sprzyja. Szybkie mierzenie. Wyraźnie ponad cztery dychy. I o ile klenie są dla mnie nieco opatrzone, to jazie wydają mi się wciąż egzotyczne. Ale pewnie tak mam, bo za młodu ich nie łowiłem.
Bez wędki łatwiej mi zjechać nad wodę. Rybka, jak to jaź pewnie ale flegmatycznie znika w toni. Odczuwam ulgę. Nie chodzi mi o to, by złowić ich Bóg wie ile, choć lepiej więcej niż mniej, ale przede wszystkim, mając świadomość, że są dziś trudniej osiągalne, że się udało.
Nie zamierzam od razu opuszczać miejsca, choć mam świadomość, że ryba narobiła hałasu, a i moje zjazdy i wspinaczki też swoje narobiły. Mimo to, dość szybko mam wyczuwalne branie. Opór, pomimo delikatnego zestawu jest tym razem nikły. Szybko sprawcą zamieszania okazuje się krąp.
Po nim już faktycznie nic się nie dzieje. Próbuję kilkanaście minut na miejscówce spławikowca, ale poza jednym, ewidentnym branie czegoś konkretnego i paroma uklejkami, już nic się nie dzieje. Postanawiam rzucić okiem na rozlewisko, jakieś 300m wyżej. Droga jeszcze znośna. Widać ślady ścieżek, ale i tak pokrzywy, które pięć dni temu sięgały kolan, teraz wystają ponad mój pas… Za dwa tygodnie, jak co roku będzie to teren niedostępny z 3m pokrzywami, wszelkimi pnączami. Tylko maczeta jest ratunkiem, ale jeszcze nikogo tutaj z tym narzędziem nie widziałem. Woda na dużym fragmencie jak nawet niska, będzie dziewicza. Z tym, że potem mało co tu będzie pływać.
Poniżej rozlewiska znajduję spory obszar lądu dokumentnie zalany wodą. Modelowy przykład powierzchniowego łowiska, dla którego stworzono smużki. Falujące spokojnie warkocze traw wyglądają jak w akwarium.
Chwilka skupienia i…są . Widać ciemne, cienkie linie jazi. Może jest więcej – ja widzę cztery. Dwa stoją w trawach, dwa opływają trawy tam i z powrotem. Niestety, ryby pływają na granicy zasięgu rzutu smużakiem na czternastce. Odrzucam pomysł założenia dziesiątki. Wątpliwy hol. Przeciągnięcie ryby, a trzeba by było na siłę forsować hol na pierwszych metrach – mało realne, a stoję na absolutnie niemożliwej do zejścia w dół skarpie, około 4-5m nad wodą! Dwukrotnie jednak żuczek spada w polu widzenia ryb. Mam jedno skubnięcie i jedną „setkę”. Spory jaź z oporami pozbywa się woblerka, ale jednak pozbywa. Spaprałem, chyba za późno zacinając. Potem już nie reagują na moje starania, ignorując wirówkę.
W drodze powrotnej obrzucam jeszcze co ciekawsze miejsca. Nawet tam gdzie leży pojedynczy pniak warto się zatrzymać. Ojciec dzwoni, że spadł mu około półmetrowy sandacz. Pod samymi nogami. Przeżywa, bo to byłaby jego pierwsza ryba w tym roku. Ja powracam do mikrojiga. W dołku, gdzie złowiłem dwie pierwsze ryby mam znów branie. Tym razem jeszcze mniejszy [15mm/02,g] mikrojig został wessany także przez krąpia. Dla odmiany znacznie roślejszego niż ten pierwszy.
Sto metrów niżej jest już płycej. Tylko w jednym miejscu są resztki dwóch cienkich pni, częściowo leżące w wodzie. Żółty wabik ląduje szczęśliwie między nimi. Branie jest zaskakująco natychmiastowe. Opór bardzo zdecydowany, ale ryba równie szybko słabnie. Lekkie zaskoczenie, bo po drugiej stronie mam…certę. Całkiem ładną. Ma pod 35cm. Jig tkwi centralnie w tym jej specyficznym nosie-garbiku, trochę jak u tapira. To pierwsza, jaką mam na kiju przy spinningowaniu. Miałem z nimi styczność, ale dawno temu na Dunajcu. Ostatnie trzy złowiłem chyba w 1991 lub 92 roku. Niestety brzeg nie daje szans na podebranie ryby. Uniesienie na kiju raczej też. Kijaszek wygina się nienormalnie, a pół ryby nadal w wodzie. Dobrze, że wędka jest długa. Na wyciągniętej ręce holuję certę chyba z 40m w dół rzeki. Brzeg stromy, lecz o bardziej przyjaznym wyglądzie. Wydaje mi się, że będzie fotka, z rzadkim dla spinningisty trofeum. Zjazd po stromym stoku kończę w iłowej „pianie”, sięgającej po krawędź woderów. Nawet nie próbuję się ruszyć, tylko przyciągam rybę ile się da. Nie myślę nawet o zdjęciu w tych warunkach, bo obawiam się, że powolutku jeszcze się zapadam. Jedynie czubek głowy zwierzaka mam w zasięgu ręki. Ryzykuje i chwytam ledwo widoczną główkę przynęty. Szybki ruch i… Za szybki. Certa spada. Żałość. Naprawdę mi szkoda, jakby nie było bardziej niżbym stracił większego bolenia czy szczupaka. Te pierwsze można przynajmniej celowo łowić, te drugie bardziej teoretycznie, ale w porównaniu z certami? Na spinning. Drugi taki przypadek szybko się nie zdarzy, jeśli w ogóle.
Nie mniej wynik ogólny uważam za dostateczny, czyli pozytywny. Cel w skromnej liczbie jednej sztuki został jednak osiągnięty. Wygląda na to, że w wodzie będzie teraz trochę chaosu, bo wszystko podzieje się na raz, podobnie jak z roślinami nad wodą. Przyhamowane chłodami rośliny, pylą teraz wszystkie równocześnie. Alergicy maja przerąbane. Jak taki chaos wpłynie na nasze wyniki? Trudno powiedzieć. Przekonam się w weekend.
P.S. Z ostatniej chwili. Właśnie wyjeżdżam na odkryte przez kumpla łowisko. Wczoraj przez zaledwie 90 minut miał kilka kontaktów z ładnymi jaziolami, z których część udało mu się wyjąć.
Jedna odpowiedź
Certa jest rzadkim spinningowym trofeum, ale w latach 90 poniżej Krakowa miałem dwie: 35 i 37cm na obrotówkę 1. Więc może się trafi kolejna…