Nie ma tańszego sposobu

Zanim przejdę do głównego tematu, kilka słów podziękowań i wytłumaczenia się zarazem.

  1. Dostaję ostatnio dość częste zapytania odnośnie wyboru kija. Mam wrażenie, że są to zapytania młodych ludzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z wędkowaniem. Pytania takie sprawiają mi – nie ukrywam – satysfakcję, będąc uznaniem jakichś tam doświadczeń; z drugiej strony są pewnym problemem, gdyż mogę bazować jedynie na własnym i najbliższych kolegów doświadczeniu, a ono sprowadza się do znajomości jednak małego wycinka sprzętu, jaki jest na rynku. Dlatego, czasem moje odpowiedzi być może nie zadowalają każdego. Mam taką teorię, że [poza skrajnymi sposobami wędkowania], nie ma znaczenia czy kij jest szybki, czy wolny, a istotne, kto nim będzie łowił. Uważam, że bardzo wiele zależy od cech osobowych człowieka [refleks, temperament, umiejętność koncentracji lub jej brak itp.] i dlatego jeden wędkarz kijem sztywnym i szybkim świetnie sobie radzi na danej wodzie z danym gatunkiem, a druga osoba z zupełnie innym sprzętem, na tej samej wodzie ma porównywalne wyniki. Bo obaj ludzie dopasowali sprzęt do łowiska, metody i…siebie. Tym bardziej nie wskażę nikomu konkretnego modelu [chyba, że przysyła listę takich, które sam wybrał], bo nie mam pojęcia, jakie ktoś ma możliwości finansowe. Dla jednego wędka za trzy stówy jest już droga, a dla drugiego za pięć jeszcze tania. Sami rozumiecie.
  2. Odnośnie dodawania komentarzy na mojej stronie [chodzi głównie o tekst „Świat wg działacza”, ale nie tylko]. Oczywiście pozwoliłem sobie na pewien rodzaj cenzury. Dlaczego? Jeżeli z forum portalu X wywala się lub nie zamieszcza, jak najbardziej merytorycznej wypowiedzi, sensownie argumentującej za wypuszczaniem ryb, czy krytykującej PZW, to dlaczego mam sam sobie i mnie podobnym jeszcze dodawać kłopotu z akceptowaniem idiotycznych wpisów, które sprowadzają się do stwierdzenia „nie, bo nie”. Nie mniej zamieszczę każdy sensowny, nawet bardzo krytyczny wpis, pod warunkiem, że spełnia przynajmniej podstawowe zasady naszego języka i nie zawiera bluzgów, tym bardziej takich, skierowanych po nazwisku, do konkretnych osób. Podobnie z zarzutami do różnych ludzi, których ja najzwyczajniej nie jestem w stanie zweryfikować, więc publikując ewentualną nieprawdę, ryzykuję sam i narażam na ryzyko autora wpisu. Na mojej stronce świadomie zrezygnowałem z czegoś takiego jak forum. Jest ich tak dużo, większość znacznie bardziej zasiedziała w sieci niż moja pisanina, więc uznałem, że nie ma to sensu. Z drugiej strony, jak sam czasem czytam, czy nawet biorę udział w takich internetowych „przepychankach”, to z jednej strony się irytuję, z drugiej czasem wstydzę…
  3.  Nieoficjalnie mogę przekazać, iż trzy dni temu była nasiadówka w zarządzie okręgu w temacie pieniędzy „zagospodarowanych” przez „pomysłowych Dobromirów”. Okazało się, iż my, szeregowi wędkarze nie byliśmy jedynymi nieinformowanymi o tak strategicznej decyzji. Z powściągliwej wypowiedzi mojego, że tak ujmę po dziennikarsku – informatora, mogę się tylko domyślać, jaki rozmiar przybrała ta sprawa, a po pytaniach, jakie do mnie skierowano, uważam, że prowadzone jest coś w rodzaju wewnętrznego dochodzenia. Kasa ma być ponoć wycofana z tej lokaty. Zobaczymy. Tak czy inaczej trzeba mieć odwagę, jeśli coś jest nie tak, bo do końca będziemy się „jarać” łowieniem okoni po 20cm. W tym miejscu pragnę podziękować kilku osobom za aktywność…

 Przejdźmy jednak do tematu tekstu. Jeden z Czytelników zwrócił mi uwagę, że na stronie mocno propagującej umiar w zabieraniu ryb, powinien pojawić się rodzaj „instrukcji”, czego nie robić, by naszej zdobyczy ułatwić powrót do swojego świata. Zwróciła mi też uwagę na problem, krótka dyskusja w moim kole odnośnie tego, czy wędkowanie jest w ogóle etyczne. Otóż w kategoriach filozoficznych, nasze hobby nie jest w żaden sposób etyczne. Nie ma co ściemniać. W jakikolwiek sposób ryb byśmy nie łowili, robimy to wbrew ich „woli”, jakakolwiek by ona nie była w ich łuskowatych ciałach. Nawet, jeśli je potem z pietyzmem wypuszczamy. Nie mniej nasz nałóg jest silniejszy niż jakiekolwiek dylematy moralne, więc łowimy. Mam tego pełną świadomość. Nie mniej sam się usprawiedliwiam, że złowiony potokowiec – trzydziestak, tego przynajmniej dnia nie da się już nabrać, być może wędkarzowi, który zamiast do potoku, wrzuci go do nylonowej torby. Zawężając temat jednak do samego wędkarstwa, to można  niewątpliwie mówić o czymś takim jak „kultura wędkowania”. U nas jest taka, jaka jest niestety. Podobnie jak kultura jazdy w Polsce i np. w Szwecji – dwa różne światy.

Poniżej zwrócę uwagę na rzeczy, których udało mi się dopatrzyć na przestrzeni lat zabawy z wędką podczas wypuszczania ryb. Skoncentruje się głównie na czymś, co bym nazwał ostrożnie „cechami psychicznymi” gatunków – myślę, że to nie aż takie nadużycie, skoro oficjalnie funkcjonują psychologowie zwierząt. Otóż uważam, że ewentualny ból, przebywanie poza wodą są oczywiście istotne, to dla niektórych gatunków bardziej traumatyczny jest sam fakt ubezwłasnowolnienia. Tak mi się wydaje, a opieram to na doświadczeniach z dawnych czasów, gdy zdarzało się wozić, czy nosić ryby na dalsze odległości w celu – tak, dobrze myślicie – zarybienia jakiegoś kamieniołomu czy innego stawu.

Zacznę od idei ogólnej: ryby powinno się wypuszczać w możliwie największej liczbie. Fantazjując, [bo obie opcje są chyba nierealne], to zastanawiam się, co jest bardziej nieprawdopodobne: to, że nagle polscy wędkarze będą wypuszczać przytłaczającą większość swych trofeów, czy to, że wobec tego faktu, po powiedzmy trzech latach, zarybienia nie miałyby sensu i czy by ich zaprzestano… a, jeśli tak, to o ile staniałyby opłaty za wędkowanie. A powinny i to dużo.

Po raz kolejny napiszę: wędkarze, niezależnie od metody, są w znacznie lepszej sytuacji niż myśliwi i mogą bez naprawdę większego uszczerbku dla zdobyczy, wypuścić ją.

Reakcje ryb na wbity haczyk i hol są bardzo różne; od szczupaków czy okoni, które były w stanie atakować, co pół godziny wobler czy błystkę w warunkach sztucznych stawów, po dużego karpia, który pościł po takim jednostkowym wydarzeniu do kilku dni [Ottawa University 2009].

Podstawową zasadą dla mnie jest dotykanie/wyjmowanie ryb mokrą ręką. O ile nie ma z tym problemu latem o tyle zimą już jest niefajnie. To dlatego większość zdjęć, moich małych zazwyczaj pstrągów jest podobna. Po prostu staram się ich nie wyjmować z wody, a delikatnie przytrzymana szczypcami kotwiczka, powoduje, że pstrążki same się z niej uwalniają. Istotne jest więc, by mieć mokre dłonie i co ważne – schłodzone do temperatury wody. Mądrzejsi niż ja w warunkach laboratoryjnych określali wrażliwość rybiej skóry na temperaturę. Złapanie nawet mokrą, ale mimo wszystko ciepłą ręką ryby, jest dla niej z pewnością dużym dyskomfortem.

Kwestia druga: jeśli rybie nie robię zdjęcia, a mam możliwość jej odczepienia w wodzie, to nie wyjmuję jej. Oczywiście nie ma, co przeginać, bo jak odczepianie ryby ma trwać kilka minut, to lepiej wziąć ją zdecydowanie w rękę i zrobić to w 5 sekund.

Trzecie: szczególnie większe ryby wolę odhaczać na płyciznach. Ryba zawsze leży jednym bokiem w wodzie, nie ucieknie nam, a równocześnie nie jest zupełnie wyrwana ze swojego środowiska.

(fot. D.S)
W takich warunkach można spokojnie uwolnić rybę i bez pośpiechu zrobić zdjęcie.

Jeśli rybę z różnych powodów wyjmuję na brzeg, to za wszelką cenę staram się nie kłaść jej na żwirze czy tym bardziej kamieniach [szczególnie latem –są gorące!], nigdy nie kładę ich świadomie na piasku, szczególnie suchym. Z pewnością jakimś kompromisem jest bujna trawa, szczególnie po deszczu lub w chłodniejszej porze roku.

(fot. A.K.)
Bujna zieleń – zawsze dobrą alternatywa.

Łowiąc z pontonu, szczególnie latem w środku dnia trzeba pamiętać, że burty naszego pływadła potrafią oparzyć człowieka – nagrzewają się do bardzo wysokich temperatur. Unosząc większe okazy, należy albo bezwzględnie mocno i wielokrotnie schlapać burtę wodą, a najlepiej unikać kontaktu ryby z tworzywem. Odnośnie środków pływających – mam zazwyczaj dwa ręczniki, z których jeden jest przeznaczony dla ryb [mokry, albo gotów do zamoczenia]. Zdjęcia na nim są średnie, ale dla zwierzaków bardziej komfortowo.

(fot. A.K.)
Kolorowa szmata nie wygląda najlepiej, ale wilgotny materiał zabezpiecza rybę.

Ryb nie wolno rzucać w wodę. Czasami oglądałem wędkarzy, którzy w niewiadomym celu rzucali rybą, jakby to były jakieś zawody. Nie wiem czemu miało to służyć, lecz niektórzy tak postępują. Intuicyjnie – nie jest to na pewno dla ryb bezpieczne.

Nie piszę o rzeczach oczywistych, czyli o tym by ich nie kopać [wpychać nogą do wody], a takie obrazki też się zdarzały.

Nie do końca mam zdanie na temat „szczupakowego” chwytu pod skrzela, stosowanego dla innych gatunków. Sam tego nigdy nie robię, a biorąc pod uwagę anatomię gatunków takich jak kleń, jaź czy brzana – takie postępowanie jest chyba bardzo ryzykowne dla ryb. Podobnie, nie wiem jak się ustosunkować do łapania okoni za dolną szczękę. Sam zrobiłem tak dosłownie raz. Nie widziałem by okoń miał jakiś kłopot z pływaniem, odpłynięciem. Ale jakoś chyba tego nie powtórzę.

Teraz bardzo ważna kwestia. Wiele osób w dobrze pojętej trosce, a zarazem chcąc na spokojnie odłożyć kij i zrobić rybie zdjęcie, na chwilę wkłada zdobycz do niewielkich kałuż, jakie są często w pobliżu brzegu. Należy pamiętać, iż latem, woda w takim dołku może mieć i 40 stopni z okładem!! Nie dziwmy się, gdy ryba wpuszczona w taki piekarnik dostaje nagle szału…

O robieniu zdjęć napiszę w odniesieniu do poszczególnych gatunków, bo wiąże się to właśnie z ich gatunkową podatnością na stres. Także indywidualnie potraktuję temat podbierania i wypuszczania ryb.

Osobną kwestią jest też stosowanie siatek. W zasadzie, jeśli ryby wypuszczamy, to ich użycie jest bezsensem, choć w przypadku wzdręg robię wyjątek. Rozumiem też zawodników metod gruntowych podczas zawodów.

Zacznę od ryb małych. Otóż tu jest najmniejszy kłopot. Ryby małe i młode zarazem dużo lepiej znoszą hol, podobnie jak przenosiny do innej wody. Dlatego też zarybia się rybkami małymi, choć decyduje tu też wiele innych czynników. Te niewielkie sztuki można z powodzeniem unosić na żyłce, złapać haczyk i obrócić go o 180 stopni. Ryba zazwyczaj odczepia się sama i wpada do wody.

(fot. A.K.)
Z niewielkimi rybami nie ma żadnych kłopotów.

Widywałem wędkarzy łowiących latem w zawodniczym tempie rybi drobiazg, który podbierali w mokrej rękawiczce, albo przez mokrą szmatkę. Nie wiem, czy to dobre, ale świadczyło o ich trosce.

Boleń

W zależności od tego, jaką kto ma dłoń to ryby, moim zdaniem do 60 cm w miarę bezpiecznie można podjąć z wody za kark. Sztuki większe najlepiej podprowadzać na płycizny, na których zmęczone same osiadają.

(fot. A.K.)
Bezpieczna dla zdobyczy meta holu.

Testowałem opcję chwytu za trzon ogonowy i z pewnością jest to droga warta polecenia odnośnie większych rap. Istotne by chwyt był pewny.

(fot. A.K.)
Taki chwyt też jest skuteczny, pod warunkiem, że jest za co chwycić…

Rzecz ważna: dużych boleni nie wolno brać za kark [dla mnie późnoletni  boleń pod 7 dych, jest nie do wyjęcia w ten sposób – mam za małą dłoń]. Dłoń się nam ześlizguje, a ryby te mają taką „konstrukcję”, że palce wciskają się pod górną krawędź pokryw skrzelowych. Rapy mają w tym miejscu bardzo cienką skórę, która pod wpływem wagi ryby, napięta przez nasze palce, zacznie pękać [jakbyśmy chcieli na siłę odgiąć pokrywy skrzelowe rybie]. Warto zwrócić uwagę na odczepianie boleni. Jak pisałem, staram się to robić w wodzie, „siadając” rybie na ogonie. Chodzi o to, że rapa często łapie drugi oddech i zaczyna mocno wierzgać. Istotne, by tułów ryby nie zdążył się rozkołysać, bo wyrwie się nam z ręki, albo musimy ściskać rybę bardzo mocno, dlatego asekuruję się kolanami. Gatunek ten oceniam jako bardzo wytrzymały na długi hol, jak i dłuższy pobyt poza wodą. Boleń jest wdzięcznym jak na karpiowatą rybę obiektem fotograficznym, nie tylko dlatego, że na ogół dobrze widoczny [bo spory] na zdjęciu. Ważne by go trzymać zdecydowanie za trzon ogonowy, a drugą ręką pod gardłem lub z przodu za głowę z kciukiem w pysku ryby.

(fot. P.K.)
Tak można dużą rapę trzymać do zdjęcia i tak najbezpieczniej dla ryby wypuszczać.

 Fotki tych ryb, większych egzemplarzy trzymanych na jednej ręce to już trochę ryzykowna sprawa, bo bolenie nie lubią leżeć na brzuchu poza wodą. Chyba są zbyt ciężkie. Ryba musi się trochę przyzwyczaić, albo zmęczyć takimi próbami, by zachować bierność. Wypuszczając rybę [i dotyczy to chyba wszystkich większych okazów], należy dłuższą chwilę przytrzymać go z głową pod prąd w wyraźnym, ale nie bardzo silnym nurcie. Zazwyczaj rapa od razu próbuje „odpalić” w głębinę. Warto trochę się z nim podroczyć, by mieć pewność, że da sobie radę. Ja to poznaję po tym, że boleń nie wyrywa się chaotycznie, nie miota, tylko spokojnie i mocno napiera. Doskonale odbierają to ręce. Uwielbiam klapnąć sobie w około 30cm wodzie, w spodniobutach z bolkiem na kolanach. Taki szaro-ołowiany, ponad trzykilowy i większy „misiu” to ukoronowanie dnia. Odnośnie sakramentalnego pytania, czy bolenia boli wbity hak, odpowiem, że chyba nie za bardzo, skoro na przestrzeni  dwóch-trzech dni łowimy z kolegą bez wątpienia tę samą sztukę w tym samym miejscu i na taką samą przynętę…

Kleń i jaź

Nie lubię wrzucania tych ryb na jedną półkę, ale odnośnie postępowania z nimi po wyholowaniu, można je potraktować jak jeden gatunek. Zarówno jazie i klenie bardzo nie lubią chwytu za kark [generalnie nie lubią tego żadne ryby], bo kojarzy im się to ze śmiertelnym zagrożeniem, które w przypadku większości naszych wędkarzy, rzeczywiście takie jest. Po prostu naturalne drapieżniki [większe ryby, ptaki] bardzo często starają się dopaść ofiary za głowę. Z małymi egzemplarzami nie ma problemu – mamy taką przewagę, że bez kłopotu podnosimy je bezpiecznie za kark. Większe, [takie powyżej 45cm] zdecydowanie łatwiej i ewidentnie wygodniej dla ryb, podbierać pod brzuch.

(fot. A.K.)
Chwyt pod brzuch sprawdza się w przypadku większych i mniejszych kleni…
(fot. A.K.)
…i jazi.

Nie wiem dlaczego, ale pierwsza reakcja zwierzaka jest wtedy taka, że na chwilę nieruchomieje. To czas by wyjść z nim na brzeg. Oba gatunki są bardzo wytrzymałe. Pamiętam, jak za dawnych czasów, po bardzo ciepłym dniu, wieczorem nosiliśmy z Raby, zawinięte tylko w mokrą siatkę kilka kleni do stawu ciotki. Cała rzecz trwała z 10 dni. Odległość wynosiła około 2,5km. Fakt, że szliśmy szybko i zawsze wieczorem. Ryby spokojnie przeżywały takie katusze, bo tak dziś oceniam cały proceder. Oczywiście nie należy z tego powodu zapominać o podstawach działania. Przynajmniej ręce powinniśmy mieć mokre. Duże okazy tych ryb, [które nieczęsto niestety łowię], też dobrze przytrzymać w łagodnym nurcie z pół minuty-minutę, zanim je wypuścimy. Odnoszę wrażenie, że szczególnie dla klenia, fakt złowienia na wędkę, jest strasznym szokiem, ale czy wiąże się to z jakimś okropnym bólem? Moje doświadczenia z wód stojących z rybami łowionymi na malutkie wahadłówki [ryby przeciętnie po 35-40cm], pozwalają przypuszczać, że chyba ból w naszych ludzkich kategoriach nie zachodzi, lub jest relatywnie niewielki. Otóż, jeśli pobicie miało miejsce dość daleko od brzegu, to zachowanie ryb przypominało człowieka, któremu wokół nogawki owinęły się łodygi ostrężyn i który próbuje się wyswobodzić. Nie było nic z tych szybkich i dzikich targnięć, które miały miejsce dopiero blisko brzegu, jak ryba nas widziała. Co innego w rzece, gdy ryby zazwyczaj holowałem pod prąd. W sumie sam nie wiem, co o tym sądzić. Tak czy inaczej, nawet w większy upał ryby te pozwalają się dłużej fotografować, choć do najlepszych modeli moim zdaniem nie należą, bo w zasadzie cały czas próbują uciekać, więc wiercą się bez przerwy. Istotne by zdjęcie „z ręki” [kleń lub jaź na jednej dłoni] robić na wodą, lub w przyklęku nad bujną trawą. Jak okaz nam spadnie to albo w wodę i wróci do domu, gdzie i tak byśmy go wypuścili, albo trawa zamortyzuje upadek z niewielkiej wysokości.

Brzana

Ryby te fatalnie znoszą hol, jak i nie wątpię – sam fakt ich złowienia. Śmiem twierdzić, że jeśli w ogóle założymy istnienie rybiej „psychiki”, to brzana jest tu najsłabszym zawodnikiem. Wielokrotnie w dawnych latach, gdy zdarzało nam się z ojcem zabierać ryby, brzany nawet po krótkim holu umieszczane w siatce, po doprowadzeniu ich na oko do względnej równowagi, bardzo często padały, mimo, że siatka ich nie „kneblowała”, nie była na płyciźnie, czy w jakimś mocnym słońcu.  Natomiast egzemplarze umieszczane w bardzo płytki, ale w sumie rozległych „basenach” [około 2na 3m], zbudowanych z otoczaków, nie sprawiały wrażenia, że cokolwiek im dolega… Zauważyłem, że dużo lepiej radzą sobie z faktem złowienia ich – brzany z Wisły. Wyglądają na ryby dużo szybciej dochodzących do sił. Te z mniejszych podkarpackich dopływów bywają jakieś delikatniejsze. Z brzanami łatwiejszy jest też kontakt w chłodnej porze roku [wiosna, późna jesień]; walczą podobnie zażarcie, ale już na brzegu są znacznie bardziej potulne. Na pewno gatunek ten nie lubi naszego dotyku. Często brzana leżąca spokojnie na płyciźnie mocno się spinała, gdy chciałem ją wziąć w ręce i natychmiast uspokajała, gdy przestawałem, mimo, że przynęta nadal tkwiła w wąsatej mordce. Robiąc jej zdjęcia trzeba niestety dość mocno i pewnie je trzymać.

(fot. A.K.)
Ostrożny ale pewny chwyt jest bardzo ważny…

Najlepiej by możliwie szybko wsadzić ją z powrotem do wody. Szczególnie ciut większe sztuki, albo ryby, które wyjęliśmy na delikatnym zestawie, trzeba długo „reanimować” i najlepiej to robić w jakiejś bardzo spokojnie przepływającej wodzie. Istotne, czy brzana „łapie pion”, czyli schodzi do dna i nie przewraca się na boki. Szczególnie w jej przypadku nie zaszkodzi „kołysanie rybą w przód i w tym, by zwiększyć przepływ wody przez skrzela. Podsumowując – gatunek, z którym trzeba się w pozytywnym znaczeniu słowa – mocno cackać.

Sum

Generalnie, jak większość sumowatych – to bardzo twardy zawodnik, choć „kisielkowaty” bandzioch temu zaprzecza. Oczywiście nie można ich tytłać w piachu czy ziemi [jak żadne inne ryby oblepią się tym fatalnie], ale niewątpliwie na fajną i dłuższą sesję zdjęciową można sobie pozwolić. Logika podpowiada, bo sam większego niż 130cm suma nie złowiłem, by dłuższych okazów nie brać na ręce jak inne ryby. Na pewno istnieje, szczególnie poza wodą opcja, że wąsaczowi trachnie kręgosłup. „Łysa” skóra tych ryb z pewnością jest bardzo wrażliwa na temperaturę. Wspomniane na wstępie przeciąganie ryby przez burtę, co szczególnie może mieć miejsce odnośnie suma, musi odbywać się po oblaniu fragmentu pontonu czy łodzi kilkakrotnie wodą i wierzcie – robię to zawsze, gdy wiem, że nie dźwignę ryby jedną ręką ot, tak. Zdjęcia tego gatunku najlepiej wypadają w wodzie, gdyż poza nią sum [nieważne czy mały, czy duży] przypomina przywiędłego, wielkiego ślimaka…

(fot. A.K.)
Zdjęcia tego gatunku zawsze lepiej wychodzą w wodzie.

 Wbicie haka w sumową paszczę nie jest chyba dramatem, jeśli po tym nie następuje ściąganie go w kierunku, którego sobie nie życzy. Otwarcie kabłąka, praktycznie zawsze skutkuje spokojnym zatrzymaniem się ryby i wiem to od ludzi, którzy łowią sumy często, a nie jak ja od wielkiego dzwonu, choć sam miałem okazję sprawdzić tę zasadę ze dwa razy.

Okoń i sandacz

Kłopotu tu nie ma żadnego. Głównie ze względu na rozmiary. Duże okonie dobrze brać pod brzuch.

(fot. A.K.)
Chwyt bezpieczny dla dużego okonia i …dla nas.

Ma to korzyść dla nas, gdyż ryba nie bije na boki głową, chcą na ukłuć kolcem na pokrywach skrzelowych. Wśród rybich modeli okoniowate pozują najlepiej, odruchowo strosząc płetwy. Sztywność korpusu, pozwala na stabilne trzymanie na ręce nawet sporego sandacza.

(fot. A.K.)
Taki sposób prezentacji jest również wystarczający dla zazwyczaj większych niż okonie – sandaczy.

 Śmiem twierdzić, że szczególnie w chłodnej porze roku, jeśli mamy zimne ręce, to nawet nie zmoczona dłoń, większych kłopotów tym rybom nie narobi, choć zawsze lepiej mieć mokrą skórę. Gatunki te różni jednak wrażliwość na sam fakt złapania, widoczny głównie u sztuk większych [miarowych], jeśli idzie o sandacze. Okoń, jeśli woda się nie przegrzeje i będzie mieć wystarczająco tlenu, znosi dobrze nawet długi transport. Sandacz przeciwnie. Fatalnie. Kilka takich prób moich znajomych [wpuszczenie ryb do kamieniołomu; droga wyniosła 30km, wszystko późną jesienią, ryby transportowane w grubych worach na ziemię]. Kończyło się albo dowiezieniem nieżywych już ryb [zwykle 3-4 sztuk, bo ileż miarowych sandaczy można złowić nawet w kilka osób] albo, mimo iż wyglądało, że tym razem się uda, to na drugi dzień, ryby znajdowaliśmy nieżywe na powierzchni. Malutkie sandacze zaś znosiły transport świetnie i żyły w zbiorniku, choć rosły bardzo powoli…

Haczyk tym rybom moim zdaniem nie czyni żadnych szkód. Wyjątkiem pewnie głęboko pożarte haki żywca, gdy ktoś czeka „do rana” z zacięciem. Małe i średnie okonie bez oporów po kilku minutach atakują wabik ponownie. Duże nie robią tego chyba tylko dlatego, że więcej „rozumieją”, a nie dlatego, że je bardziej boli…

Szczupak

Z jednej strony to krótkodystansowiec i mozolnym holem można go teoretycznie „zagotować”, choć nie znam takiego przypadku nawet z opowiadań ludzi, którzy na okoniowych zestawach wyjmowali metrówki [oczywiście poza krajem]. Jest to chyba bardzo plastyczny gatunek, gdyż niezależnie od ewolucyjnego przynależenia do strefy umiarkowanej ze wskazaniem na północne rejony, świetnie sobie radzi nawet w północnej Afryce. Nigdy nie złowiłem dużego szczupaka, ale podbieranie „pod skrzela”, za to jedno jedyne miejsce, które można szczupaka mocno i bezpiecznie dla niego i dla nas uchwycić, na pewno trzeba potrenować. Testując temat na osobniku ciut nad 6 dych, skończyło się na rozwaleniu palców. Generalnie obok pstrąga to najmniej wdzięczny gatunek do zrobienia zdjęć w pojedynkę. Nawet mały osobnik brany zdecydowanie za kark, ma dziwną, jak węgorze zdolność przesuwania się i łatwego wypadania z ręki. Podebranie pod brzuch przy tych rybach też nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Nigdy nie wiadomo, czy nie zacznie się znów szamotać. Najlepiej je odhaczać w podbieraku, albo na jakieś mieliźnie z odrobiną wody, ewentualnie na trawie.

(fot. A.K.)
Szczególnie mokra trawa jest dobrym rozwiązaniem.

 Tym bardziej, że trzeba zazwyczaj powalczyć z samym rozwarciem zębatej paszczy, którą szczupaki właśnie wtedy kurczowo zaciskają. No, tak ma ten gatunek. Lansowane w PRL-u chwyty za oczy są jakimś kulawym nieporozumieniem. Wydaje mi się, że realnie dużych szkód ryby te nie ponoszą w wyniku holu, zdjęć, czy chwilowego ucieszenia naszych oczu. Swego rodzaju szok, na zasadzie „oburzenia” może czynić fakt przemocy, jakiej doznaje duża ryba, która w naturalnym środowisku nie ma wroga. Z tym, że skłonny jestem przypuszczać, iż gwałtowność „osobowości” szczupaków i drapieżnictwo nie czyni ich na tym polu szczególnie długo pamiętliwymi.

Pstrąg

Mam zawsze dylemat, czy egzemplarzowi, który jak na moje wody jest już przyzwoity, robić zdjęcia. Nie mam wątpliwości, że ryby te doznają potężnego szoku fizycznego, jak i w zakresie ich zwierzęcych emocji. Podobnie, nie mam wątpliwości, że w bardzo niskich temperaturach, nieźle znoszą nawet ciut dłuższe „oględziny”. Latem, strategiczne jest nie to, jak długo ryba walczyła, czy jak długo jest w naszej niewoli, tylko to jak długo była poza wodą. Nawet w upalne dni, gdy woda ledwo się sączy, a jej temperatura jest na granicy tolerancji gatunku, pstrągi nigdy nie miały żadnych problemów, jeśli w ogóle ich nie wyjmowałem z wody, lub co najwyżej przyłożyłem do kija, gdzie mam miarkę. W innych przypadkach bywało kiepsko.

(fot. A.K.)
Najważniejsze, by jeśli się da – nie wyjmować ich w ogóle z wody.

 Jeśli decyduję się na wzięcie ryby w ręce, to latem nie tylko moczę dłoń, ale dłuższy czas staram się ją dobrze schłodzić. Najbardziej lubię, gdy ktoś mi robi fotkę. Rybę trzymam w dwóch rękach, kilka sekund i po sprawie. Utrzymanie pstrąga jedną ręką to loteria, bo nigdy nie współpracuje, chyba, że bliski agonii. Zdecydowane ściśnięcie kropkowańca  tuż za głową powoduje często jego śmierć. Ryby te nie mają wiele śluzu, ale w moim przypadku tylko w skrajnych sytuacjach dopuszczam położenie pstrąga w zieleni i a to, zawsze zacienionej. Żadna goła ziemia, żaden żwir, piasek czy muł. Pstrągi, mimo, że dość sprężyste w pokroju ciała, koszmarnie znoszą upadki. Dlatego szczególnie przy nich staram się wszystko robić w przysiadzie, jeśli odhaczam je poza wodą. Na koniec mały patent: zdarza się, szczególnie łowiąc na błystki wirowe – potokowce potrafią niezwykle celnie i głęboko połknąć całą kotwiczkę. Nawet używając szczypiec, bywa, że niezwykle trudno rybę odpiąć. Ja, jeśli po kilku ruchach nie odnoszę oczekiwanego efektu, ale choć jeden haczyk odpuścił, wkładam rybę do wody – zazwyczaj albo sama już się odhacza, albo sobie znanym sposobem pozbywa się kolejnego haka, a ostatni bez problemu sam jestem w stanie wyjąć.

Wszystko to, co powyżej to pewien kanon, ideał, do którego powinniśmy zmierzać. Sam mam bardzo dużo zdjęć ryb na suchych otoczakach itp. Czasem trudno w ferworze emocji wszystko kontrolować. Tak naprawdę sądzę, że niezależnie od zachowania, czy nie zachowania różnych środków ostrożności, najważniejsze jest nasze nastawienie, ukierunkowane na to, że rybę wypuszczamy. Przy całej ich delikatności, nawet kiepskie wypuszczenie [uwalanie w piasku, tarmoszenie ich na brzegu, przesadnie długa sesją fotograficzna, niemożność szybkiego odpięcia ryby itd.] jakoś zniosą. Natomiast nieodwracalne jest każde walnięcie pałą. Nigdy nie widziałem, by Francuz czy Włoch przesadnie cudował z pstrągami – [łowisk tych ryb miałem okazję oglądać najwięcej], a ryb mieli całkiem dużo w porównaniu z nami, bo najzwyczajniej większość wypuszczali, niezależnie czy ryba była duża, czy zwyczajnie tylko miarowa. Po raz, nie wiem który zachęcam do tego wszystkich naszych wędkarzy. Nie ma skuteczniejszego i tańszego sposobu na liczne brania, z czasem coraz większych sztuk.

Tych, którzy zdecydowanie idą tą drogą, zapraszam do galerii „jesteśmy elitą”. Jedno zdanie, dlaczego warto w ten sposób zadbać o jakość łowisk i fotka…najlepiej z wypuszczaną rybą.

Kończę na dziś, bo jest po dziesiątej i zaraz lecę na ryby, choć pogoda parszywa…

9 odpowiedzi

  1. Dziękuje za tekścik. Zgadzam się , że wypuszczanie ryb to dla nas to najlepsza inwestycja na przyszłość. Najważniejsza jest sama decyzja, że ryby wypuszczamy. Potem koniecznie dopasujmy do tego sprzęt – nie może być delikatniejszy niż to konieczne. To ważne w trudnych wiślanych warunkach. Bo na zbyt cienkim mamy nad holem kiepską kontrolę i ryzykujemy , że albo ryba wejdzie w zaczep i puścimy ją z kotwicą w przełyku albo po kilkunastu minutach ‘’emocjonującego ‘’ holu nie dojdzie potem do siebie. Pamiętajmy ,że dla nas to zabawa ale ryba walczy o życie.

  2. Nie ze wszystkim sie zgadzam, ale bardzo się cieszę, ze ten artykuł w ogole sie pojawił. Nie wszyscy mają wyobraźnie, ale wszyscy powinni mieć świadomość, ze im gorzej obchodzimy sie z rybą tym bardziej zmniejszamy jej szanse na przeżycie. Sposób podebrania to jest jedna sprawa pośród szeregu innych zasad dotyczących łowienia zgodnie z ideą „złów i wypuść”, które mają na celu zminimalizowanie uszczerbku i utwierdzenie nas w przekonaniu, ze ryba wraca do wody w kondycji pozwalającej na przeżycie. Wypuszczanie ryb po to żeby za chwile wypłynęły kołami do góry jest bezsensowne. Mam niemalże 100% pewność, ze strzepnięty z haczyka okoń, lub odhaczony w ciągu kilku sekund przeżyje bo widzę z jaką werwą odpływa. Taką pewność chciałbym mieć również co do innych gatunków, ale różnie z tym bywa, czasem pojawiają się wątpliwości i chodzi o to, żeby tych wątpliwości mieć jak najmniej, a osiągniemy to odpowiednim postępowaniem. Używanie odpowiedniego sprzętu, nie dopuszczanie do skrajnego wyczerpania ryby podczas holu, odpowiednie podebranie, jak najkrótszy czas na powietrzu, odpowiednie podłoże, itd. Jestem przekonany, ze wszelkie czynności poprzedzające wypuszczenie mają wpływ na rybę. Oczywiście można sie spierać jak reagują poszczegolne gatunki na różne czynniki, co nie zmienia faktu, ze zawsze powinniśmy dochować należytej staranności, przy każdej rybie. Widziałem różne rzeczy, widziałem okonie i sandacze wyholowane z głebokiej wody, dla ktorych zbyt szybka zmiana ciśnienia była zabójcza, widziałem pstragi ktore przez kilka dni nie mogły dojść do siebie po złowieniu i wypuszczeniu, leżąc na dnie zamiast uciekać można je było głaskać po brzychu szczytówka, boleń zahaczony dwoma kotwicami jest tak sparalizowany ze nie ma mowy o walce, idzie jak szmata, zreszta podobnie z innymi rybami, itd. dużo by można gadać, moze kiedyś będzie okazja w realu. Aha, co do robienia fotek chyba żadna ryba nie sprawia mi takich problemów jak jaź! Pozdrawiam.

  3. Pogłowie ryb drastycznie spada ,coraz rzadziej łowi się ryby w rozmiarze średnim.
    Pozostają już tylko okazy i narybek .Wszystko co osiągnie wielkość „patelni” i „garkowic” do wody już nie wraca.Boli fakt że co niektórzy z Nas wędkarzy łowi w okresach ochronnych szczupaka ,sandacza ,bolenia o innych już nie wspominając.
    Trzeba bezwzględnie zakazać pozyskiwania „taniego mięcha”. Cenę karty ustalić na zasadzie czym więcej z wody wezmę tym więcej zapłacę .Polemizując opłatę NooKILL 100zł cena za biało-ryb ,200zł za biało-ryb + drapieżniki .Kilerka biało-rybu 500zł ,kilerka biało-rybu +drapieżniki 1000zł(limity pozostawić bez zmian). Myślę takie kwoty powinny wystarczyć reasumując łowiąc 30 szt drapieżnika (szczupak, sandacz, sum ) możemy posiadać około 60-150kg mięsa więc za 1000zł to nie dużo a jeszcze zostanie nam biało-ryb do łowienia.Po co w związku trzymać 700.000osób z czego lekko 30% to ciule i sabotażyści którzy nie łowią przepisowo???

    1. Sam myślałem kiedyś, że gdyby iść taką drogą… Jest jedno „ale” w naszej rzeczywistości: większość nagle zaciągałaby się pod znaki C&R i przy tak lichej kontroli wód dalej robiła swoje. Ale pomysł fajny.

  4. Większość może i tak ale mięcho i tak jest stale dostępne w łowiskach specjalnych
    (gdzie gromadzą się mięso pochłaniacze wołający stale by coś wpuścić)
    tam kontrole są dość częste.I te wody nie są drogie ,to alternatywa dla kilerów i niech tak będzie .Wody otwarte a zwłaszcza rzeki powinny być chronione inaczej .Wędkarz poruszający się w obrębie rzeki powinien mieć znaczek swojego koła i swój numer w widocznym miejscu jak tablice rejestracyjne pojazdu.Wtedy można go sprawdzać przez SSR danego koła wysyłając im zapytanie co do opłat delikwenta podając swój nr.Wzajemna kontrola lepsza od zaufania.Jest masa możliwości w dobie internetu i aparatów robiących fotki z odległości 100metrów .Gwarancja że po pierwszych wtopach pseudo nooKILERÓW reszta narobiła by w gacie i wody by się zapełniły w ciągu 3(lat)

  5. Cześć, nie do końca wiedziałem gdzie to napisać więc piszę tutaj.
    W piątek wybrałem się na Wilgę – odwiedziłem różne miejsca, raczej górny bieg.
    Zaliczyłem całkiem przyjemny ale spacer, urozmaicony dwoma konusami.
    Pomijam hałdy śmieci, podpórki po kłusolach i paczki po robakach. Nie o tym chciałem wam powiedzieć.
    Przechodząc do meritum to co mnie spotkało wiązało się z powrotem. Zakopałem się i to konkretnie… Na szczęście po dłuższej chwili udało mi się złapać stopa z dwójką chętnych do pomocy mężczyzn. Jeden z nich na pewno, a może nawet oboje znajdowali się w lepszym nastroju niż zazwyczaj. I tak od słowa do słowa wyszło, że też są „wędkarzami”, których najlepszym łowiskiem jest „zalew dobczycki”. Opowiadali cyt. ” … tera najlepszy czas na szczupaka, jak idzie na tarło to na płytkim jest …” Niestety opowieść swą poparli zdjęciami szczupaków przez duże S, jakie jedynie do tej pory widziałem na filmach i gazetach. Zdziwiłem się i to bardzo. Pytam jak to przecież nie wolno tam wędkować, szczupak ma tarło … Oni na to cyt. ” …. jak się zna kogo trza to się da …..”
    DLACZEGO TEN ZBIORNIK JEST TYLKO DLA KŁUSOLI??

    1. Na tym zbiorniku ktoś robi bardzo duże pieniądze. Osobiście widziałem łódkę, która zwiozła 7 skrzynek [w każdej jakieś 10szt] sandaczy po 60-70cm. I to był legalny połów. Tam do rzuconego 20cm patyka grubowści palca wyskakiwały mi klenie po dobre 5 dych… Bywam dość często, bo to moje strony rodzinne. Miejscowi w przyległych wsiach kłusują nałogowo. Do mojej ciotki przyszedł facet by odsprzedać szczupaka [98cm] i okonia [41cm]. Jesteśmy jedynym okręgiem w Polsce z zaporówką na której wędkarzom nie wolno w ogóle łowić…

  6. Miejmy nadzieję, że przyjdą czasy kiedy będzie można tam wędkować.
    Co pewien czas można usłyszeć o pewnych planach wobec zbiornika,
    więc kto wie…

  7. Dziękuje za tekst powyżej. Nie wiem jak mogłem go przegapić. W wersji nieco skompresowanej powinien znaleźć się w regulaminie PZW.
    Dorzucę tylko od siebie uwagę, wg mnie i nie tylko, dość ważne 2 rzeczy, zwłaszcza przy połowie ryb łososiowatych, a głównie dużego pstrąga na delikatny zestaw do suchej muchy (zyłka 0,12-0,14).
    Pirmo: Bardzo ważne jest używanie podbieraka – skraca się czas długiego holu dość znacznie a później pozwala rybie cały czas być w wodzie. Dlatego też na odcinkach specjalnych są obligatoryjne.
    Secudno: po skończonym holu, nie wyjmować ryby od razu z wody (najlepiej w ogóle tego nie robić, jeżeli nie jest to konieczne). Analogia – to tak jakby biegaczowi po forsownym biegu na mecie zamknąć na jakiś czas usta, a wiadomo jak z trudem łapie wtedy oddech. Podejrzewam, że ta chwila ma bardzo duże znaczenie dla przeżywalności wypuszczonej ryby i jej dalszej kondycji. Dlatego dajmy rybie odetchnąć w wodzie i dopiero po chwili wyjmijmy ją na chwilę, aby odhaczyć czy też zrobić zdjęcie. Ale do tego jednak potrzebny jest podbierak.
    Podkreślam – pisze o pstrągach na muche i własnym doświadczeniu. Wiem, że w skutek niewłaściwego postępowania kilka moich ryb na pewno padło…
    Ciekaw jestem waszej opini, no chyba że było… to przepraszam. Autor strony napisał już chyba wszystko 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *