Niewielkie mrozy wróciły. Roztopowa woda zeszła. W piątek, tak dla spokoju sumienia rzucam okiem jak jest. W pobliskim ciurku woda płynie tylko minimalnie „trącona”, choć sporo podniesiona. Ale planów nie mam.
Mania wielkości i próżność jest nie do okiełznania. Pokazanie niby to przypadkiem konkretnej okładki znajomym na półce z nowościami w Empiku mile łechce samopoczucie… A tak naprawdę lubimy z kumplami grać. Czasem żałuję, że żaden z nich nie wędkuje. No i zaczynamy pracę nad czwartą płytką. Trochę się boję, że na ryby nie będzie tyle czasu, co rok temu.
Sobota rano. Wstaję bez ciśnienia, wszak na 10.00 zaplanowana jest próba. Na termometrze minus 3 stopnie. Żądza podchodów za czymkolwiek z łuskami śpi więc spokojnie. Tymczasem tuż po dwunastej jestem w domu. Wracałem już w dziwnym napięciu i mimo lekkiego ogłuszenia [kolega nie potrafi grać cicho na bębnach], prawie słyszę jak spadają wszędzie kropelki z roztopionego śniegu. Pierwsze, co sprawdzam, to termometr: jeden na plusie. Szybko kalkuluję; trochę późno na wyjazd, a zmasakrowaną „moją rzeczkę” wole sobie darować. Aga przesądza sprawę krótkim „mogę cię zawieźć”. No to czadu.
Godzinę z małym okładem jestem w innym świecie. W uszach mi dzwoni, ale teraz już od totalnej ciszy. Woda już w miarę czysta, choć podniesiona i to mocno. Tydzień temu nie oszacowałem dobrze – musiała być podniesiona z pół metra jak nic. W zasadzie nie schodzę tylko zjeżdżam nad rzekę. Jest pięknie. Sporadyczne głosy ptaków i lekki, choć wyraźny szum wody. Taktyka jak ostatnio, tylko widzę, gdzie rzucam. Z założenia odpuszczam, nieliczne zresztą bystrza i szybkie fragmenty. Przeszkadza słaby, ale bardzo zimny wiatr z północnego wschodu. Prześwituje słońce na bladoniebieskim niebie, lecz przeważają wielkie białe chmury bez końca i początku.
Nowo klepane wahadłówki. Wybieram jedną z nich. Dodatkowo „wytrawiane” nad palnikiem mają jeszcze bardziej intensywny kolor niż naturalna miedź.
Rzucam na rozgrzewkę w tym miejscu gdzie montowałem zestaw. Dla rozprostowania żyłki. Woda zasuwa szybko, choć z 7m poniżej w środku koryta ewidentnie wymyła głębszą nieckę. Wahadełko wyraźnie pracuje, choć go nie widzę. Nagle coś spokojnie przygina kijem, jak pojedyncza gałąź wikliny stercząca w wodzie z dna, gdy złapie ją kotwica. Podciągam ospale i… widzę tylko błysk. Super! W pierwszym rzucie. I to nie taki mały. Fala adrenaliny i endorfin powoduje, że opijam się tą sekundą szczęścia. Co ja mówię! Istne tsunami hormonów. Wędkarstwo jest najpiękniejszą bajką. Robię lekki przysiad i czekam dłuższy czas. Wciąż mam przed oczami ten srebrny cień, rozpływający się w zielono – brązowej wodzie. Oglądam zaśnieżone, spadziste brzegi, powtarzając sobie, żeby czekać. Jeszcze trochę.
No to czekam. Biję się z myślami, że to totalna naiwność. Na bank się ukłuł. Choć tak miękko go podniosłem. Łudzę się, łudzę. Zaliczyć jedną rybę, nawet małą. Taki jest plan. Po prostu poczuć żywy opór i cyknąć jedną fotkę. Móc powiedzieć, że sezon zaczął się naprawdę. Plan minimum.
Ostrożnie posyłam blaszkę kilka metrów niżej niż w tym pierwszym przepuszczeniu przynęty. Całkiem długi rzut. Z 20m jak nic. Udało się ominąć zwisające z obu stron liczne gałęzie niewielkich drzew. Błystka w wodzie. Powoli, powoli, super mega powoli. Czuję jak gaśnie w kontakcie z dnem. Przynęta powinna być na początku zagłębienia. Spokojne podniesienie. Opór. Tnę jakby tam był gwarantowany kilowiec, [który pływa dla mnie, jak na razie w sferze marzeń, przynajmniej w dzikich wodach]. Wziął!!!
Całkiem energicznie wije się, jak to pstrągale o tej porze roku. I nawet nie taki chudziak. Jestem tak zachwycony, że dopiero w domu szacuję, iż rzeczywiście nie był takim malcem. Mam już pewność, że nie zwieje – capnął kotwicę bardzo konkretnie, co widać na zbliżeniu.
Błyskawiczne odhaczenie – szczypce się przydały. Zwiał natychmiast. Ale wszystko wkoło piękne [mimo dziesiątek butelek i wszelkich cywilizacyjnych odpadów]. Minimalista ze mnie. Dalej łowię bez ciśnienia. Mam swojego pierwszego w tym roku! Nawet jak nic już nie weźmie, to nie ma znaczenia.
Dochodzę do jakby dość długiej rynny – rzeka bez problemu rzeźbi piaszczyste dno. Widać, że jest ponad metr. Uciąg bardzo spokojny. Kilka rzutów bez efektu. Zmuszam się do zaprzestania zwijania w kolejnym. Wahadełko w końcu osiąga dno. Minimalnie podciągam i zaraz oddaję trochę żyłki. Tak pełzam pod prąd. Wabik prawie pod szczytówką, tyle, że tuż nad dnem. Słońce tak świeci, iż nie ma szans nic zobaczyć. Unoszę kij i mam takie cwane, ledwo wyczuwalne dotknięcie. Jakby pocałował ulotnie blaszkę. Nie zaciąłem, bo nie było co, ale ryba na bank. Nawet błysku w wodzie nie było. Zdecydowanie nie maluch, który cherlawo, ale dość zdecydowanie odbija się o metalu. Idą w ruch gumki nawet na większych gramaturach, ale ten nie powiela błędu poprzednika. Poza tym na bank mnie widział.
Przechodzę jakiś niemrawy dopływ, który tydzień temu ledwo sforsowałem. Między zwaloną, ogołoconą przez bobra olchą na drugim brzegu, a większymi kamieniami po mojej stronie, na wahadełko gwałtownie szarżuje kropkowany mikrus. Na oko, to nie ma nawet 20cm. Bije zamkniętym pyszczkiem, jak jakiś weteran. Nie odbił się. Trochę się męczę by nie wyciągać go z wody, a odczepić. Nawet czubek palca znużony w rzece, drętwieje w kilka sekund.
Wyłażę na skarpę, po której tydzień temu zjechałem w mało kontrolowany sposób. Ku niemiłemu zaskoczeniu stwierdzam, że ktoś już dziś stąd zaczynał. Ślady lekko rozpuściło słońce do południa, więc jest nadzieja, że ryby o ile są, już się uspokoiły, bo ktoś z wędką był z rana. Niestety, kolejny kilometr to totalna studnia. Pocieszeniem fakt, że o ile na początku ślady wędkarza zmierzały do każdego miejsca, z którego można było oddać rzut, to chyba zniechęcony brakiem brań, wraz z trasą podchodził do krawędzi brzegu coraz rzadziej. Nie mniej nic się nie dziej. Nie widać też, by cokolwiek pływało w wodzie.
Pół godziny później. Zaczynają się kłopoty. Temperatura spadła wyraźnie. Wprawdzie ubrany jestem idealnie na taką aurę. Nawet dłonie nie marzną w rękawiczkach. Tylko żyłka… Przymarza tak mocno, że co trzeci – czwarty rzut nie chce przelecieć, przez przelotki. Żmudne opukiwanie fragmentów szczytówki.
Fajne na oko miejsce [i niezdeptane przez poprzednika], spalają kaczki, których kilka sztuk podrywa się z wielkim hałasem.
Wspaniałe „beło” zwiastujące niemałą głębokość. Na lato cud miejscówka. Próbuję gumami, ale bez rezultatów. Z większą nadzieją spoglądam na fragment niżej. W słabszym już słońcu i dość głębokiej wodzie dostrzegam jednak liczne piaskowe muldy i rzadkie pojedyncze kije, sterczące w dnie. Blacha wędruje w wodę i przeczesuje teren. Pośrodku koryta mam potrącenie. Prawie jestem pewien, że to ryba. Kolejny rzut, lecz nic się nie ujawnia. Zakładam perłowy paproch. Po żyłce widzę, że osiada, co jakiś czas na dnie. Mniej więcej w tym samym miejscu, co przed minutą, mam serię uszczypnięć. Bardzo delikatnych i wyraźnych zarazem. Co za cwaniak! Ryby jednak nie widzę. Kolejne propozycje z mojej strony nie znajdują uznania w tym miejscu. Powracam do wahadłówki. Daleki rzut na długiej prostce i na wysokości wielkiej gałęzi, mam miękkie uderzenie. Zacinam, lecz pstrąg przeciągany nad końcówką konaru, zanurzonego w wodzie, jakby odbija się od niego i spada. Trochę szkoda, bo też był ciut większy. Kilkanaście metrów niżej błystkę dopada następny malec. Aparat, by nie „umarła” z zimna bateria, mam pod kurtką, więc cykam fotkę tylko z telefonu.
Znów kilka minut później. Ktoś, kto szedł wcześniej odpuścił zupełnie. Nad wodą nie ma już śladów. Z ciekawości wychodzę na krawędź jaru. Ślady prowadzą prosto w dół rzeki, ale daleko od wody. Wraca nadzieja. Kalkulacja była dobra, bo otworzył się worek brań. Przynajmniej jak na luty. Kolejny, niewielki, lecz dość gruby potok łapczywie zażera wahadełko. Ma wspaniale cytrynowy brzuch. Niczym latem.
Odprowadzam go wzrokiem, jak niespiesznie spływa z płycizny.
Nie mam cierpliwości non stop opukiwać przelotek z lodu. I nawet tak krótki czas, jak odczekanie, by przynęta opadła do dna, powoduje, że żyłka klinuje się całkowicie w lodowym zatorze. Brania, które chyba czuję z opóźnieniem nie zacinam. Fakt – to były anemiczne potrącenia pewnie niewielkich ryb, ale na zacięciu czułem jak żyłka sztywno trzymała się przelotki. W ten właśnie sposób tracę dwie ryby. Cóż. Uroki zimy.
Chwilę później następny napaleniec „dziabną” blachę tuż pod nogami i jakby z automatu wylądował na brzegu.
Nic więcej szczególnego się nie działo, choć brania były. Jedynie wart wspomnienia jest jeden moment. Spokojne rozlewisko. Woda naprawdę głęboka. Myślę, że metr z dużym okładem. Któreś już przepuszczenie wahadłówki. Tak na uspokojenie sumienia, bo, mimo, że miejsce wspaniałe, to nic nie interesuje się przynętą. Blaszka upada. Cierpliwie czekam aż zatonie do dna. Jak wcześniej, flegmatycznie unoszę kij i wykonuje z pół obrotu korbką. I mam kontakt, który można określić, że huknął. Aż mi się zrobiło gorąco. Powoli się ściemniało i ryby nie widziałem, tym bardziej, że błystka była kilkanaście metrów poniżej miejsca gdzie stałem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że się nie zapiął. Już w wodzie, po pustym ataku, szybko zwijając żyłkę, wiedziałem, co jest grane. Drgania błystki zupełnie inne i nad wodą potwierdza się przypuszczenie, że kotwiczka zaczepiła żyłkę. Rzadko tak mi się zdarza i latem przy żywej pracy kołowrotka, od razu wiadomo, co jest nie tak. Teraz, przy żółwim tempie, nie poczułem, że kotwiczka się zaczepiła. Szkoda. Oczywiście, nie byłbym sobą jakbym nie spróbował skusić go ponownie, ale to był ewidentnie jakiś trochę starszy pstrąg.
Kończę jednak kosmicznie zadowolony. Podsumowując: 16 pewnych kontaktów dwa domniemane, jedno wyjście i sześć w ręce. Niedużych, jednak pierwszych i prawdziwych ryb, a nie wirtualnych.
Długą drogę do transportu skracam sobie relacjami dla znajomych w postaci rozmów i sms-ów. Sezon naprawdę już trwa!
14 odpowiedzi
ja dzis na rabie bylem! masakra… przelotki zamarzaly… pstrazyna na ~35cm, woda krysztal
To domyślam się, ze z muchą? Ze względu na warunki, ja dziś odpuściłem.
mucha 🙂 glajcha ktora dostales 😉
Adam, nie masz w zanadrzu artykułu „Jak to tam działa – Chorwacja”? 😉
Bo w tym roku mam zamiar odwiedzić miasto Omnis i szukam info na ten temat 😉
Niestety nie brałem pod uwagę tego kraju. Z doświadczeń znajomych mogę tylko powiedzieć, że wody przybrzeżne [more], są dosyć przetrzebione…
Maciek a nie czasem Omis? Jak tak to mogę ci pomóc. Ja rezyduję wprawdzie w Podgorze, ale to rzut beretem. W grę wchodzi morze i rzeka Cetina. Co do przetrzebienia to wierutna bzdura powielana przez nieumiejących tam łowić 🙂
Powiem szczerze, że chętnie bym zobaczył jakieś fotki z wyników łowienia [mam na myśli morze], skoro jest tak dobrze. Tych parę osób, które oceniły możliwości łowienia z brzegu w Chorwacji jako raczej słabe, to nie są jacyś kosmici, tylko ludzie, którzy pół świata zjechali i o łowieniu w morzu na spinning w różnych miejscach, pojęcie mają raczej duże, szczególnie jeden z nich. Tymczasem poza nielicznymi belonami, to lipa. Zupełnie inaczej przedstawiało się łowienie z dala od lądu na dużych głębokościach, ale to inna bajka. No chyba, że byli w kiepskiej porze, bo fakt – wszystkie relacje z okresu wakacyjnego, ewentualnie wrzesień…
Za pierwszym razem zapłaciłem „frycowe” – a jakże! 🙂
Odniosłem wtedy przekonanie o bezrybności strefy przybrzeżnej Jadranu. Ponieważ trochę nurkuję to zauważyłem, że jednak ryb różnych i sporo jest właśnie w strefach niedaleko brzegu. Aby tam połowić trzeba spełnić kilka warunków. Po pierwsze godziny połowu to dwie przed i jedna godzina po wschodzie słońca oraz wieczór i noc do godziny 23.00. Drugi to przynęty. Jeżeli chodzi o spinning to nasze się nie sprawdzają no może poza długimi srebrnymi wahadłówkami. Żadne gumki czy woblery znane z naszych sklepów. Należy zaopatrzyć się w miejscowych sklepach lub u tubylców. Generalnie jednak spinning w Jadranie jest najmniej skuteczną metodą połowu, dlatego właśnie niektórzy powielają opinie o bezrybności morza. W Chorwacji jestem zawsze na przełomie lipca i sierpnia ze względu na praktycznie 100% pewność pogody co ma znaczenie dla mojej drugiej połowy i pociech. Nie odniosłem wrażenia, aby ryby tak jak u nas reagowały na upał totalnym brakiem apetytu… Mógłbym się rozpisać bo CRO to mój konik ale wówczas komentarz byłby dłuższy jak artykuł 😀
Wszystko zależy od regionu w którym byli! Jadran jest jednym z najtrudniejszych łowisk morskich dla wędkarzy. Najmniej efektywną metodą niestety na tych wodach jest spinning. Nie sprawdzają się nasze typowe przynęty. Najlepiej spinninguje się… przynętami naturalnymi jak sardynki czy kawałki kalmarów albo mackami ośmiornicy 😀
Mógłbym się rozpisać bo CRO to mój „konik”, ale musiałbym dostać zgodę od Ciebie na umieszczenie tak długiego komentarza jak Twój artykuł 😉
Oba komentarze moje, tylko myślałem, że pierwszy nie poszedł…
jinx_da_cat, oczywiście, że Omis, literówka się wkradła w mój komentarz. Przegrzebałem kilka for, znalazłem niewiele.
Z tego co wyczytałem, z łowieniem w morzu nie ma wielkich problemów (piszę o licencjach), za to wędkarstwo śródlądowe to inna sprawa…
Byłbym wdzięczny za parę słów na ten temat ( morze + Cetina).
Zostawiam maila: maciejfik[małpa]gmail.com
W Omisiu masz budki stacjonarne do łowienia na spławik i gruncik. Są one na trasie spływu „kanionem” trochę powyżej morza. Ponoć do wynajęcia na czas wędkowania. Można popróbować łowienia na spina w morzu dorady. Pięknie waliły w drobnicę przy brzegu. Ja zobaczę w jesieni jak będzie. Piękne pod muchę są również i rzeki, ale trochę dalej od Omisia .
Na pewno dorady a nie makrele? 😉 Dorady są w dzień bardzo skryte i łowiłem je tylko przed świtem i po zmroku, bo tylko wtedy zaglądały w strefy przybrzeżne… Natomiast makrele i belony ładują w drobnicę prawie na okrągło…
Dorady. Właśnie je grasujące ciągnęli wędkarze z Niemiec.